Największymi wrogami japońskiej gospodarki są Japończycy
On jest po pięćdziesiątce, a ona nie skończyła osiemnastu lat i nosi jeszcze szkolny mundurek. On zasiada w zarządzie dużej korporacji i ma pieniądze, ona jest symbolem enjo kosai, zupełnie nowego zjawiska, które ogarnia Japonię - prostytucji wśród uczennic. Profesor Nakanishi Terumasa z uniwersytetu w Kioto uznał to za najbardziej wstrząsający przejaw kryzysu, który pod koniec ubiegłego wieku dotknął ten kraj.
Premier Junichiro Koizumi doszedł do władzy pod hasłami zreformowania gospodarki i społeczeństwa. Zapowiadał "koniec pompowania rządowych pieniędzy w gospodarkę". Ogłosił plan zlikwidowania 163 korporacji subwencjonowanych przez państwo, gdyż głównie zapewniały lukratywne miejsca pracy emerytowanym wysokim urzędnikom. Koizumi zamierzał się rozprawić z korupcją, przeciąć powiązania polityki z biznesem. Bez większych rezultatów. Jego reformy stopują biurokraci. Nie chce ich również społeczeństwo Japonii, które przez lata przekonywano, że stoi u bram nieba.
Uwiąd kwitnącej wiśni
Światowi eksperci nie rokują Japonii szybkiego odrodzenia. Wskazują na poważne schorzenia gospodarki: zły stan finansów publicznych i spadek zaufania do obligacji państwowych, wysokie obciążenie banków złymi długami oraz nadmiernie rozbudowany system robót publicznych. Na dodatek sytuacja płatnicza kraju stale się pogarsza. W 1999 r. dług publiczny wyniósł 650 bln jenów, a w 2003 r. ma się powiększyć do 140 proc. produktu krajowego brutto.
Bez pracy pozostaje 5,4 proc. osób czynnych zawodowo. - To o połowę mniej niż we Francji czy w Niemczech - pociesza prof. Taichi Sakaiya, doradca premiera Koizumiego ds. gospodarczych. Jednak jeszcze do niedawna większość firm zatrudniała pracowników "na całe życie" i troszczyła się o nich także wtedy, gdy przeszli na emeryturę.
Kryzys ekonomiczny spowodował gwałtowny wzrost przestępczości. W japońskich miastach grasują bandy chuliganów złożone z bezrobotnych (specjalizują się w napadach na przechodniów, kradzieżach sklepowych, włamaniach do samochodów). Coraz częściej zdarzają się porwania dla okupu.
Japoński beton
Prawdziwą gąbką, pochłaniającą ogromne środki budżetowe, są roboty publiczne. W okresie powojennym były one "prezentem" rządzącej Partii Liberalno-Demokratycznej dla elektoratu: ludzie mieli pracę, a wielkie firmy budowlano-montażowe uzyskiwały ogromne fundusze z budżetu państwa. W zamian finansowały partię. W ostatnim dziesięcioleciu XX wieku bywało, że na roboty publiczne przeznaczano miliard dolarów rocznie. Teoretycznie te pieniądze miały służyć odtworzeniu miejsc pracy likwidowanych w wyniku recesji. Wydawano je jednak głównie na wybetonowanie Japonii: betonowano koryta rzek, wznoszono zbędne zapory czy porty w upadających wioskach rybackich, drążono niepotrzebne tunele górskie.
Twarde lądowanie
Na pierwszy rzut oka nie widać, by w Japonii obniżył się poziom życia. Nadal jest to bogaty kraj. System służb publicznych funkcjonuje bez zarzutu. Mimo pewnego spadku przeciętny dochód na osobę przekracza 35 tys. USD rocznie. Ale ten dobrobyt opiera się na bardzo kruchych fundamentach. Już nie wystarczą programy naprawcze i kolejne zmiany na szczytach władzy, by podźwignąć kraj z zapaści. Potrzebna jest wola gruntownych zmian, wyrażona przez większość społeczeństwa.
A tej brakuje. Największymi wrogami Japończyków w wychodzeniu z zapaści są bowiem sami Japończycy. - Przede wszystkim biurokraci średniego i wyższego szczebla (prawie milion osób), którzy osiągnęli nadzwyczaj wysoki status - twierdzi prof. Sakaiya. Problem jest jednak poważniejszy. - W tworzeniu społeczeństwa przemysłowego odnieśliśmy tak duży sukces, że dzisiaj to przeszkadza w modernizacji kraju - dodaje prof. Sakaiya. Powrót Japończyków z przestworzy na ziemię okazuje się niezwykle bolesny.
Więcej możesz przeczytać w 47/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.