W "Femme fatale" Brian De Palma żongluje schematami kina komercyjnego, cały czas zastawiając pułapki na widzów
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, rzadko się zdarza, żeby film wywoływał tak krańcowo sprzeczne opinie jak "Femme fatale" Briana De Palmy. Większość polskich krytyków nie miała wątpliwości: reżyser zawiódł, grająca tytułową rolę Rebecca Romijn-Stamos nie ma talentu, a partnerujący jej Antonio Banderas, zamiast grać, po prostu się wygłupiał. Spotkałem jednak i entuzjastów tego filmu, który na przykład w Stanach Zjednoczonych ma świetne recenzje. Do której grupy pan się zalicza?
Zygmunt Kałużyński: Do tych, którzy uważają, że to jest film ciekawy, warty uwagi i oryginalny. Jego założeniem było zdezorientowanie widza. Umyślne! Tego życzył sobie reżyser i nad tym konsekwentnie pracował.
TR: Zarzuca mu się, że wykorzystał schematy znane z innych thrillerów i po prostu je pomieszał. Nie ma w tym nic nowego poza udziwnieniem sposobu opowiadania historii.
ZK: Zwykle uważa się, że publiczność życzy sobie, aby opowiedziano jej pewną historię w sposób przekonujący, inteligentnie wartościowy i wzruszający. Jest to wręcz klasyczna reguła kina. Ostatnio jednak reżyserzy ryzykanci i awangardziści starają się to przyzwyczajenie rozbić w nadziei, że wywołają nowe, nie znane w kinie emocje.
TR: Panie Zygmuncie, przecież w "Femme fatale" mamy jak najbardziej typową historię: zła dziewczyna, która brała udział w napadzie rabunkowym, próbuje po zmianie tożsamości zacząć uczciwe życie, ale jej się to nie udaje, bo przeszłość się o nią upomina. Co pan tu widzi zaskakującego?
ZK: Na tym właśnie polega pułapka, jaką zastawia na nas De Palma. Pozornie odwołuje się do przyzwyczajeń widza i do tradycji filmowej, na co wskazuje już sam tytuł. Sama Greta Garbo ma w swoim dorobku kilka ról, które dadzą się zaliczyć do typu femme fatale. Nasz film zaczyna się od sceny, gdy bohaterka, Laura Ash, ogląda w telewizji "Podwójne ubezpieczenie" z Barbarą Stanwyck w reżyserii Billy'ego Wildera (klasyczny film, jeśli idzie o postać niszczącej kobiety). Po chwili Laura okazuje się złodziejką, która w czasie festiwalu w Cannes przywłaszcza sobie bezcenne klejnoty w sposób zresztą bardzo dziwaczny
TR: Robi to dzięki pomocy wspólniczki, z którą łączy ją związek seksualny. Laura jest bowiem biseksualna i dokonuje kradzieży niejako w trakcie aktu seksualnego z kobietą, odbywanego w festiwalowej ubikacji.
ZK: Właśnie. Od razu widać złośliwą ironię ze strony reżysera! Kradziony klejnot jest zaś surrealistyczny, bo składa się ze stroju w kształcie wężowego paska, oplatającego ciało modelki. Nasza femme fatale, pieszcząc się w klozecie z ową wspólniczką, pod pretekstem miłosnej gry zrzuca z niej tę całą aranżację z diamentami, którą zaraz jej drugi wspólnik, ukryty pod sedesem, zamienia na bezwartościową kopię.
TR: We wszystkich dotychczasowych filmach femme fatale była egoistką, która przynosiła pecha facetom. Jej poznanie oznaczało kłopoty.
ZK: I cały ten repertuar nasza bohaterka wykonuje: uwodzi dyplomatę, amerykańskiego ambasadora
TR: a potem Antonia Banderasa, paparazzi, który zrobił jej zdjęcie już jako ambasadorowej.
ZK: Przy tym zamierza ona wykorzystać jednego i drugiego, a potem pozbyć się obydwu.
TR: Takie role grywały zwykle gwiazdy, tymczasem Rebecca Romijn-Stamos jest tylko bardzo ponętną modelką. Czy Brian De Palma nie pomylił się, ustalając obsadę?
ZK: Mamy po prostu piękną, wysmukłą blondynkę. Femme fatale zwykle grała między dwoma mężczyznami, doprowadzając do starcia między nimi i nawet do zbrodni. Laura też to robi. Na każdym kroku mamy elementy, jakie zwykle występowały w tradycyjnym gatunku, ale przekształcone i zaskakująco zdeformowane.
TR: Na końcu zaś mamy wątpliwość, co było prawdą, a co snem lub wręcz metafizyką. Czujemy się tak, jakby ten thriller został opowiedziany przez poetę: gdy ma się w nim stać coś ważnego, coś, co zależy od Losu, akcja zwalnia i staje się snem.
ZK: Bo oprócz gry ze sztampą i schematami De Palma stosuje nowoczesne ujęcia, wprowadzając nas w stan ducha bohatera.
TR: Może więc "Femme fatale" to film wręcz awangardowy?
ZK: Tak, bo w gruncie rzeczy Brian De Palma wykonał program awangardzisty w rodzaju Davida Lyncha, który potrafi zupełnie zrujnować nasze przyzwyczajenia, żeby obudzić w nas nowe emocje. De Palma postanowił nas zdezorientować i poruszyć, posługując się schematami kina komercyjnego. n
Zygmunt Kałużyński: Do tych, którzy uważają, że to jest film ciekawy, warty uwagi i oryginalny. Jego założeniem było zdezorientowanie widza. Umyślne! Tego życzył sobie reżyser i nad tym konsekwentnie pracował.
TR: Zarzuca mu się, że wykorzystał schematy znane z innych thrillerów i po prostu je pomieszał. Nie ma w tym nic nowego poza udziwnieniem sposobu opowiadania historii.
ZK: Zwykle uważa się, że publiczność życzy sobie, aby opowiedziano jej pewną historię w sposób przekonujący, inteligentnie wartościowy i wzruszający. Jest to wręcz klasyczna reguła kina. Ostatnio jednak reżyserzy ryzykanci i awangardziści starają się to przyzwyczajenie rozbić w nadziei, że wywołają nowe, nie znane w kinie emocje.
TR: Panie Zygmuncie, przecież w "Femme fatale" mamy jak najbardziej typową historię: zła dziewczyna, która brała udział w napadzie rabunkowym, próbuje po zmianie tożsamości zacząć uczciwe życie, ale jej się to nie udaje, bo przeszłość się o nią upomina. Co pan tu widzi zaskakującego?
ZK: Na tym właśnie polega pułapka, jaką zastawia na nas De Palma. Pozornie odwołuje się do przyzwyczajeń widza i do tradycji filmowej, na co wskazuje już sam tytuł. Sama Greta Garbo ma w swoim dorobku kilka ról, które dadzą się zaliczyć do typu femme fatale. Nasz film zaczyna się od sceny, gdy bohaterka, Laura Ash, ogląda w telewizji "Podwójne ubezpieczenie" z Barbarą Stanwyck w reżyserii Billy'ego Wildera (klasyczny film, jeśli idzie o postać niszczącej kobiety). Po chwili Laura okazuje się złodziejką, która w czasie festiwalu w Cannes przywłaszcza sobie bezcenne klejnoty w sposób zresztą bardzo dziwaczny
TR: Robi to dzięki pomocy wspólniczki, z którą łączy ją związek seksualny. Laura jest bowiem biseksualna i dokonuje kradzieży niejako w trakcie aktu seksualnego z kobietą, odbywanego w festiwalowej ubikacji.
ZK: Właśnie. Od razu widać złośliwą ironię ze strony reżysera! Kradziony klejnot jest zaś surrealistyczny, bo składa się ze stroju w kształcie wężowego paska, oplatającego ciało modelki. Nasza femme fatale, pieszcząc się w klozecie z ową wspólniczką, pod pretekstem miłosnej gry zrzuca z niej tę całą aranżację z diamentami, którą zaraz jej drugi wspólnik, ukryty pod sedesem, zamienia na bezwartościową kopię.
TR: We wszystkich dotychczasowych filmach femme fatale była egoistką, która przynosiła pecha facetom. Jej poznanie oznaczało kłopoty.
ZK: I cały ten repertuar nasza bohaterka wykonuje: uwodzi dyplomatę, amerykańskiego ambasadora
TR: a potem Antonia Banderasa, paparazzi, który zrobił jej zdjęcie już jako ambasadorowej.
ZK: Przy tym zamierza ona wykorzystać jednego i drugiego, a potem pozbyć się obydwu.
TR: Takie role grywały zwykle gwiazdy, tymczasem Rebecca Romijn-Stamos jest tylko bardzo ponętną modelką. Czy Brian De Palma nie pomylił się, ustalając obsadę?
ZK: Mamy po prostu piękną, wysmukłą blondynkę. Femme fatale zwykle grała między dwoma mężczyznami, doprowadzając do starcia między nimi i nawet do zbrodni. Laura też to robi. Na każdym kroku mamy elementy, jakie zwykle występowały w tradycyjnym gatunku, ale przekształcone i zaskakująco zdeformowane.
TR: Na końcu zaś mamy wątpliwość, co było prawdą, a co snem lub wręcz metafizyką. Czujemy się tak, jakby ten thriller został opowiedziany przez poetę: gdy ma się w nim stać coś ważnego, coś, co zależy od Losu, akcja zwalnia i staje się snem.
ZK: Bo oprócz gry ze sztampą i schematami De Palma stosuje nowoczesne ujęcia, wprowadzając nas w stan ducha bohatera.
TR: Może więc "Femme fatale" to film wręcz awangardowy?
ZK: Tak, bo w gruncie rzeczy Brian De Palma wykonał program awangardzisty w rodzaju Davida Lyncha, który potrafi zupełnie zrujnować nasze przyzwyczajenia, żeby obudzić w nas nowe emocje. De Palma postanowił nas zdezorientować i poruszyć, posługując się schematami kina komercyjnego. n
Więcej możesz przeczytać w 47/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.