Zostanę gwiazdą, zabiję się i odejdę w płomieniu chwały - pisał 14-letni Kurt Cobain
Dla dziesiątków milionów fanów, w tym setek tysięcy w Polsce, 5 kwietnia 1994 r., kiedy samobójstwo popełnił 27-letni Kurt Cobain, był dniem, w którym umarł rock. "Pamiętam, że gdy pojawił się Kurt, pomyślałem sobie: Boże, ta muzyka ma siłę eksplozji jądrowej. Dosłownie rozbija atomy - wspomina Bono, lider grupy U2. - Nigdy wcześniej cały ten fabrykowany pop nie wydawał się tak zimny. Nirvana sprawiła, że wszystko inne nagle wydało się głupie".
Sieroty po Cobainie
Opublikowane niedawno pamiętniki lidera Nirvany z przeraźliwą jaskrawością dokumentują jego drogę do autodestrukcji. Courtney Love, wdowa po Cobainie, zgodziła się na wydanie "Journals" dopiero wówczas, gdy nowojorska oficyna Riverhead zaoferowała jej 4 mln USD. Porównywana przez wielu do Yoko Ono - i równie znienawidzona - Love zyska nie tylko finansowo. Z dzienników Cobaina emanuje miłość do niej i ich córki, Frances Bean. "Journals" są dla punkrockowej Madonny - wściekle ambitnej, choć umiarkowanie utalentowanej - szansą powrotu na afisz. Tym bardziej że jej kariera - jako wokalistki nie istniejącej już grupy Hole i aktorki mającej na koncie jedną wielką rolę ("Skandalista Larry Flynt") - wyraźnie wkroczyła w fazę schyłkową.
Publikacja "Journals" oraz składankowego albumu "Nirvana" zdaje się wskazywać, iż wszystkie "sieroty" po Cobainie doszły po latach sądowych batalii do porozumienia w kwestii podziału łupów. Te "sieroty" to przede wszystkim Courtney Love oraz członkowie Nirvany - Dave Grohl (obecnie lider popularnej grupy Foo Fighters) oraz Kris Novoselic (uczestnik wielu projektów, ale nie osiągający spektakularnych sukcesów). A stawka jest wysoka, bowiem w grę wchodzi oczekiwana niecierpliwie przez fanów obszerna antologia nagrań studyjnych i koncertowych, które nie trafiły na oficjalne płyty Nirvany i dotąd spoczywały w sejfie wytwórni Geffen.
Przekleństwo sukcesu
Niech porzuci nadzieję ten, kto odniesie sukces - zdaje się mówić Kurt Cobain zza grobu. Być może był ostatnim rockowym romantykiem, dla którego milionowe nakłady płyt miały mniejsze znaczenie niż żywy kontakt z publicznością. "Zostanę gwiazdą, zabiję się i odejdę w płomieniu chwały" - tak miał powiedzieć 14-letni Cobain, nieudacznik z osady Aberdeen w stanie Washington. Napisał o tym Charles R. Cross w biografii Cobaina - "Heavier than Heaven" (notabene książka powstała po zapoznaniu się autora z udostępnionymi mu przez Love dziennikami Kurta). Kilka lat później, czując, iż Nirvana przeobraża się w rockowy cyrk, Cobain napisał: "Mam nadzieję, że umrę zanim zamienię się w Pete'a Townshenda [57-letniego obecnie lidera The Who, autora pokoleniowego hymnu lat 60. - "My Generation" - przyp. red.]".
Gdyby Nirvana była tylko jednym z setek zespołów produkujących się co wieczór na scenach alternatywnych klubów, życie Cobaina pewnie potoczyłoby się inaczej. Okazał się on jednak jednym z tych, którzy zmieniają historię muzyki. Sukces płyty "Nevermind" (ponad 10 mln sprzedanych egzemplarzy) sprawił, że Seattle, miasto dotąd szczycące się zakładami Boeinga i najobfitszymi opadami deszczu w USA, zamieniło się na początku lat 90. w rockową stolicę świata i kolebkę stylu grunge. Tego słowa nie ma w żadnym słowniku. Ukute zostało na poczekaniu przez dziennikarzy na określenie muzyki, w której klasyczny heavy metal spod znaku Black Sabbath łączył się z estetyką brytyjskiego punk rocka. Na gwiazdę grunge'u typowano Mudhoney lub Soundgarden z Seattle. Lecz to Nirvana zaproponowała muzykę przystępną dla szerszego słuchacza. Muzykę, w której było coś z późnych, psychodelicznych Beatlesów oraz coś z kultowej i wpływowej na przełomie lat 80. i 90. formacji Pixies z Bostonu. To spod ręki Cobaina wyszły naznaczone piętnem geniuszu hymny "In Bloom" i "Smells Like Teen Spirit", definiujące najpełniej frustrację i zagubienie kolejnej Generacji X. Dziś te utwory, a także nagrany przed śmiercią lidera, lecz nie wydany "You Know You're Right", znalazły się na składance "Nirvana".
Ucieczka z piekła
Od 1992 r. przewodnim motywem dzienników Cobaine'a staje się heroina i walka z postępującym uzależnieniem. To najbardziej mroczna część "Journals". Wyziera z nich przerażenie skalą popularności, bezsilność wobec brutalnej inwigilacji życia prywatnego przez media, a wreszcie - poczucie winy, że sukces "Nevermind" utorował drogę do sławy koniunkturalnym beztalenciom. "Po prostu chcieliśmy wszystkim durnym heavymetalowym dzieciakom (takim, jakimi sami byliśmy) zaproponować inny sposób myślenia i jakieś 15 lat emocjonalnie oraz społecznie ważnej muzyki. A wszystko, co osiągnęliśmy, to flekowanie, ciosy w plecy i Pearl Jam" - czytamy w "Journals".
Uzależnienie od heroiny Cobain usiłuje usprawiedliwić chronicznymi bólami brzucha. Czasem jednak z rozbrajającą szczerością przyznaje, iż chodziło tylko o ucieczkę. O dziesiątki małych ucieczek przed tą jedną wielką - ostateczną. Na początku kwietnia 1994 r. chyłkiem opuszcza klinikę odwykową w Marina del Rey w Kalifornii. Wrócił do pustego domu w Seattle, z oknami wychodzącymi na cieśninę Puget Sound, usiadł w przyległej oranżerii, włożył w usta lufę strzelby i pociągnął za spust.
"Journals" - faksymile pisanych ręcznie w tanich notatnikach zapisków, listów, rysunków, polemik, ostrych tyrad i intymnych wyznań - powitane zostały jako jeden z najważniejszych dokumentów rockowych. Układają się one w autoportret bardzo utalentowanego i nadwrażliwego chłopca, który wyśnił swój rockandrollowy sen i podczas jego realizacji utracił nad nim całkowicie kontrolę. Cobainowi nigdy nie było dane dorosnąć, by po męsku stawić czoła twardym realiom życia na topie. Zawiodą się jednak ci, którzy szukać tu będą odpowiedzi na pytanie, jaką rolę w całym tym dramacie odegrała Courtney Love - osoba, która nie raz dowiodła, iż dla forsowania swojej kariery gotowa jest iść po trupach. Nie należy też oczekiwać, iż ktokolwiek weźmie sobie do serca ostrzeżenia lidera Nirvany przed narkotykami. Tak przed nim, jak i po nim, zdążyły one zebrać obfite żniwo. I nigdy nie zabraknie takich, którzy będą chcieli być tacy jak Kurt Cobain. Do końca.
Sieroty po Cobainie
Opublikowane niedawno pamiętniki lidera Nirvany z przeraźliwą jaskrawością dokumentują jego drogę do autodestrukcji. Courtney Love, wdowa po Cobainie, zgodziła się na wydanie "Journals" dopiero wówczas, gdy nowojorska oficyna Riverhead zaoferowała jej 4 mln USD. Porównywana przez wielu do Yoko Ono - i równie znienawidzona - Love zyska nie tylko finansowo. Z dzienników Cobaina emanuje miłość do niej i ich córki, Frances Bean. "Journals" są dla punkrockowej Madonny - wściekle ambitnej, choć umiarkowanie utalentowanej - szansą powrotu na afisz. Tym bardziej że jej kariera - jako wokalistki nie istniejącej już grupy Hole i aktorki mającej na koncie jedną wielką rolę ("Skandalista Larry Flynt") - wyraźnie wkroczyła w fazę schyłkową.
Publikacja "Journals" oraz składankowego albumu "Nirvana" zdaje się wskazywać, iż wszystkie "sieroty" po Cobainie doszły po latach sądowych batalii do porozumienia w kwestii podziału łupów. Te "sieroty" to przede wszystkim Courtney Love oraz członkowie Nirvany - Dave Grohl (obecnie lider popularnej grupy Foo Fighters) oraz Kris Novoselic (uczestnik wielu projektów, ale nie osiągający spektakularnych sukcesów). A stawka jest wysoka, bowiem w grę wchodzi oczekiwana niecierpliwie przez fanów obszerna antologia nagrań studyjnych i koncertowych, które nie trafiły na oficjalne płyty Nirvany i dotąd spoczywały w sejfie wytwórni Geffen.
Przekleństwo sukcesu
Niech porzuci nadzieję ten, kto odniesie sukces - zdaje się mówić Kurt Cobain zza grobu. Być może był ostatnim rockowym romantykiem, dla którego milionowe nakłady płyt miały mniejsze znaczenie niż żywy kontakt z publicznością. "Zostanę gwiazdą, zabiję się i odejdę w płomieniu chwały" - tak miał powiedzieć 14-letni Cobain, nieudacznik z osady Aberdeen w stanie Washington. Napisał o tym Charles R. Cross w biografii Cobaina - "Heavier than Heaven" (notabene książka powstała po zapoznaniu się autora z udostępnionymi mu przez Love dziennikami Kurta). Kilka lat później, czując, iż Nirvana przeobraża się w rockowy cyrk, Cobain napisał: "Mam nadzieję, że umrę zanim zamienię się w Pete'a Townshenda [57-letniego obecnie lidera The Who, autora pokoleniowego hymnu lat 60. - "My Generation" - przyp. red.]".
Gdyby Nirvana była tylko jednym z setek zespołów produkujących się co wieczór na scenach alternatywnych klubów, życie Cobaina pewnie potoczyłoby się inaczej. Okazał się on jednak jednym z tych, którzy zmieniają historię muzyki. Sukces płyty "Nevermind" (ponad 10 mln sprzedanych egzemplarzy) sprawił, że Seattle, miasto dotąd szczycące się zakładami Boeinga i najobfitszymi opadami deszczu w USA, zamieniło się na początku lat 90. w rockową stolicę świata i kolebkę stylu grunge. Tego słowa nie ma w żadnym słowniku. Ukute zostało na poczekaniu przez dziennikarzy na określenie muzyki, w której klasyczny heavy metal spod znaku Black Sabbath łączył się z estetyką brytyjskiego punk rocka. Na gwiazdę grunge'u typowano Mudhoney lub Soundgarden z Seattle. Lecz to Nirvana zaproponowała muzykę przystępną dla szerszego słuchacza. Muzykę, w której było coś z późnych, psychodelicznych Beatlesów oraz coś z kultowej i wpływowej na przełomie lat 80. i 90. formacji Pixies z Bostonu. To spod ręki Cobaina wyszły naznaczone piętnem geniuszu hymny "In Bloom" i "Smells Like Teen Spirit", definiujące najpełniej frustrację i zagubienie kolejnej Generacji X. Dziś te utwory, a także nagrany przed śmiercią lidera, lecz nie wydany "You Know You're Right", znalazły się na składance "Nirvana".
Ucieczka z piekła
Od 1992 r. przewodnim motywem dzienników Cobaine'a staje się heroina i walka z postępującym uzależnieniem. To najbardziej mroczna część "Journals". Wyziera z nich przerażenie skalą popularności, bezsilność wobec brutalnej inwigilacji życia prywatnego przez media, a wreszcie - poczucie winy, że sukces "Nevermind" utorował drogę do sławy koniunkturalnym beztalenciom. "Po prostu chcieliśmy wszystkim durnym heavymetalowym dzieciakom (takim, jakimi sami byliśmy) zaproponować inny sposób myślenia i jakieś 15 lat emocjonalnie oraz społecznie ważnej muzyki. A wszystko, co osiągnęliśmy, to flekowanie, ciosy w plecy i Pearl Jam" - czytamy w "Journals".
Uzależnienie od heroiny Cobain usiłuje usprawiedliwić chronicznymi bólami brzucha. Czasem jednak z rozbrajającą szczerością przyznaje, iż chodziło tylko o ucieczkę. O dziesiątki małych ucieczek przed tą jedną wielką - ostateczną. Na początku kwietnia 1994 r. chyłkiem opuszcza klinikę odwykową w Marina del Rey w Kalifornii. Wrócił do pustego domu w Seattle, z oknami wychodzącymi na cieśninę Puget Sound, usiadł w przyległej oranżerii, włożył w usta lufę strzelby i pociągnął za spust.
"Journals" - faksymile pisanych ręcznie w tanich notatnikach zapisków, listów, rysunków, polemik, ostrych tyrad i intymnych wyznań - powitane zostały jako jeden z najważniejszych dokumentów rockowych. Układają się one w autoportret bardzo utalentowanego i nadwrażliwego chłopca, który wyśnił swój rockandrollowy sen i podczas jego realizacji utracił nad nim całkowicie kontrolę. Cobainowi nigdy nie było dane dorosnąć, by po męsku stawić czoła twardym realiom życia na topie. Zawiodą się jednak ci, którzy szukać tu będą odpowiedzi na pytanie, jaką rolę w całym tym dramacie odegrała Courtney Love - osoba, która nie raz dowiodła, iż dla forsowania swojej kariery gotowa jest iść po trupach. Nie należy też oczekiwać, iż ktokolwiek weźmie sobie do serca ostrzeżenia lidera Nirvany przed narkotykami. Tak przed nim, jak i po nim, zdążyły one zebrać obfite żniwo. I nigdy nie zabraknie takich, którzy będą chcieli być tacy jak Kurt Cobain. Do końca.
Więcej możesz przeczytać w 47/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.