Publiczności bardzo podoba się numer linoskoczków. Każdy z nich przywiązuje sobie pętlę do szyi i skacze po wypłatę
W naszym cyrku dzieją się dziwne rzeczy. Najpierw w środku sezonu uciekło nam kilku rumuńskich klaunów. Nikt oprócz głupawej słonicy z Bukaresztu i syberyjskiego niedźwiedzia nie śmiał się z ich dowcipów, więc strata nie była zbyt wielka. Musieli się spieszyć, bo doczepiane czerwone nosy z plastiku zostawili w garderobie przy lustrze.
Kilka dni po ucieczce klaunów wydarzył się pewien nieszczęśliwy i tajemniczy wypadek. Nasz iluzjonista Marini był ulubieńcem publiczności. Jak oni uwielbiali, gdy on robił te swoje sztuczki z laską. Wszyscy w cyrku twierdzili, że to była najpiękniejsza laska w okolicy. Wielu chwaliło ją za to, że jest taka gorąca. Niektórzy mieli pretensje, że czasem jest wybuchowa. Ale jak miała nie być, skoro była laską dynamitu. Marini w kulminacyjnym momencie ku uciesze publiczności i przy jej aktywnej pomocy wysadzał się w powietrze tylko po to, aby po kilku sekundach wrócić trochę bardziej opalony niż zwykle. Innym jego popisowym numerem było zamienianie się w wódkę. Robił takie szybkie hokus-pokus i już zamiast Mariniego stała na stoliku butelka dobrej polskiej pieprzówki. Gdy feralnego dnia podczas libacji z treserem mrówek i poganiaczem dżdżownic zamienił się na ich prośbę w wiśniówkę, stała się rzecz straszniejsza niż przegrana Rokity w Krakowie. Marini nie powrócił. Nie zamienił się ani w kieliszek, ani w popitkę czy zagrychę. Stał jako wiśniówka na środku stołu. Wszyscy rozbiegli się po cyrku szukać iluzjonisty. W chaosie i zamieszaniu ktoś wypił butelkę wiśniówki stojącą na stoliku. Od tego czasu szanse na powrót Mariniego są raczej niewielkie.
Pech zaczął nas prześladować na całego. Po zdarzeniu z iluzjonistą mieliśmy wpadkę z karłem. Karzeł Manuel pracował u nas jako pocisk armatni. Najpierw przebierano go za korek od szampana, a następnie wsadzano do małej armatki będącej kopią butelki po ruskim winie musującym Igristoje. Po głośnym odliczeniu do dziesięciu przez publiczność butelka strzelała korkiem, czyli Manuelem, który w locie rozpylał z mydelniczki bańki mające imitować szampański wytrysk. Wystrzelony karzeł przebił dach namiotu i spadł kilkadziesiąt metrów dalej, wprost pod koła ciężarówki wiozącej francuskie biustonosze dla górników na zimę.
Następnego dnia po tym przykrym incydencie żyrafa dostała dziwnej wysypki i zaczęła przypominać zebrę ubraną w gustowne sukienki Jolanty Kwaśniewskiej. Co było robić? Wycofaliśmy ją z przedstawień i wysłaliśmy jako paczkę żywnościową do Rwandy. Ot, taki tam gest serca dla głodującej Afryki. Ale to nie wszystko. Nasz księgowy, który zarządza kasą cyrku, a w trakcie przedstawień jest żonglerem, kilka dni później podczas występu zaczął żonglować obietnicami. Ludziom nawet się to podobało. Orkiestra grała "I jeszcze jeden, i jeszcze raz" na przemian z "Smoke on the Water" Deep Purple, a publiczność klaskała, widząc jak nasz szef finansów rzuca obietnice na wiatr.
Pech, niestety, prześladował nas dalej. Okazało się, że lwy zjadają lwią część naszych dochodów, a papuga zgłupiała do reszty i chce być oryginalna, a nie całe życie tylko papugować. Jedyny cyrkowy wąż zakochał się miłością beznadziejną w wężu strażackim i chce mieć z nim dzieci. Cała nadzieja w linoskoczkach. Ich numer bardzo podoba się publiczności. Każdy z nich przywiązuje sobie pętlę do szyi i skacze po wypłatę. Wygrywa ten, który szybciej się udusi ze śmiechu. Dyrektor cyrku uwielbia popisy kowbojskie. Na każdym przedstawieniu chodzi wokół areny i strzela z nosa. Wczoraj uciekły nam wszystkie afrykańskie zwierzęta, zostawiając list, że Polacy to straszne świnie. To mi wyglądało na koniec naszego cyrku. Dyrektor poinformował mnie, że ostatecznie to ja jako facet, który pokazuje się w telewizji, mogę teraz z powodzeniem robić w cyrku za małpę.
Kilka dni po ucieczce klaunów wydarzył się pewien nieszczęśliwy i tajemniczy wypadek. Nasz iluzjonista Marini był ulubieńcem publiczności. Jak oni uwielbiali, gdy on robił te swoje sztuczki z laską. Wszyscy w cyrku twierdzili, że to była najpiękniejsza laska w okolicy. Wielu chwaliło ją za to, że jest taka gorąca. Niektórzy mieli pretensje, że czasem jest wybuchowa. Ale jak miała nie być, skoro była laską dynamitu. Marini w kulminacyjnym momencie ku uciesze publiczności i przy jej aktywnej pomocy wysadzał się w powietrze tylko po to, aby po kilku sekundach wrócić trochę bardziej opalony niż zwykle. Innym jego popisowym numerem było zamienianie się w wódkę. Robił takie szybkie hokus-pokus i już zamiast Mariniego stała na stoliku butelka dobrej polskiej pieprzówki. Gdy feralnego dnia podczas libacji z treserem mrówek i poganiaczem dżdżownic zamienił się na ich prośbę w wiśniówkę, stała się rzecz straszniejsza niż przegrana Rokity w Krakowie. Marini nie powrócił. Nie zamienił się ani w kieliszek, ani w popitkę czy zagrychę. Stał jako wiśniówka na środku stołu. Wszyscy rozbiegli się po cyrku szukać iluzjonisty. W chaosie i zamieszaniu ktoś wypił butelkę wiśniówki stojącą na stoliku. Od tego czasu szanse na powrót Mariniego są raczej niewielkie.
Pech zaczął nas prześladować na całego. Po zdarzeniu z iluzjonistą mieliśmy wpadkę z karłem. Karzeł Manuel pracował u nas jako pocisk armatni. Najpierw przebierano go za korek od szampana, a następnie wsadzano do małej armatki będącej kopią butelki po ruskim winie musującym Igristoje. Po głośnym odliczeniu do dziesięciu przez publiczność butelka strzelała korkiem, czyli Manuelem, który w locie rozpylał z mydelniczki bańki mające imitować szampański wytrysk. Wystrzelony karzeł przebił dach namiotu i spadł kilkadziesiąt metrów dalej, wprost pod koła ciężarówki wiozącej francuskie biustonosze dla górników na zimę.
Następnego dnia po tym przykrym incydencie żyrafa dostała dziwnej wysypki i zaczęła przypominać zebrę ubraną w gustowne sukienki Jolanty Kwaśniewskiej. Co było robić? Wycofaliśmy ją z przedstawień i wysłaliśmy jako paczkę żywnościową do Rwandy. Ot, taki tam gest serca dla głodującej Afryki. Ale to nie wszystko. Nasz księgowy, który zarządza kasą cyrku, a w trakcie przedstawień jest żonglerem, kilka dni później podczas występu zaczął żonglować obietnicami. Ludziom nawet się to podobało. Orkiestra grała "I jeszcze jeden, i jeszcze raz" na przemian z "Smoke on the Water" Deep Purple, a publiczność klaskała, widząc jak nasz szef finansów rzuca obietnice na wiatr.
Pech, niestety, prześladował nas dalej. Okazało się, że lwy zjadają lwią część naszych dochodów, a papuga zgłupiała do reszty i chce być oryginalna, a nie całe życie tylko papugować. Jedyny cyrkowy wąż zakochał się miłością beznadziejną w wężu strażackim i chce mieć z nim dzieci. Cała nadzieja w linoskoczkach. Ich numer bardzo podoba się publiczności. Każdy z nich przywiązuje sobie pętlę do szyi i skacze po wypłatę. Wygrywa ten, który szybciej się udusi ze śmiechu. Dyrektor cyrku uwielbia popisy kowbojskie. Na każdym przedstawieniu chodzi wokół areny i strzela z nosa. Wczoraj uciekły nam wszystkie afrykańskie zwierzęta, zostawiając list, że Polacy to straszne świnie. To mi wyglądało na koniec naszego cyrku. Dyrektor poinformował mnie, że ostatecznie to ja jako facet, który pokazuje się w telewizji, mogę teraz z powodzeniem robić w cyrku za małpę.
Więcej możesz przeczytać w 47/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.