Czy NATO stanie się OBWE bis?
Janusz Onyszkiewicz
Były minister obrony narodowej, ekspert Centrum Stosunków Międzynarodowych
Sojusze - tak jak róże - przekwitają" - powiedział kiedyś Charles de Gaulle. Może to więc spotkać i NATO. By tak się nie stało, szczyt sojuszu w Pradze powinien rozstrzygnąć fundamentalny problem, czym NATO chce i czym może być w przyszłości.
Sprawa rozszerzenia Paktu Północnoatlantyckiego o siedem kolejnych państw wydaje się przesądzona. Nie zdominuje więc obrad najwyższego gremium organizacji (dzięki temu możliwy jest udział w szczycie prezydenta Rosji Władimira Putina). O tym, czym będzie NATO, zdecyduje natomiast w dużej mierze zdolność krajów europejskich do zreformowania wojskowych dowództw sojuszu oraz do takich zmian we własnych siłach zbrojnych, by mogły one skutecznie współdziałać z siłami USA. To głównie z powodu tych dwóch słabości NATO nie wzięło udziału w operacji w Afganistanie. Jego struktury wojskowe, a także siły zbrojne europejskich państw członkowskich były przez dziesięciolecia przygotowywane do prowadzenia klasycznej wojny w Europie. W efekcie zabrakło takich dowództw, które mogłyby szybko się przemieścić na dalekie tereny działań, i wystarczającej liczby jednostek, które takie działania mogłyby prowadzić.
Bundeswehra wychodzi z okopów
"Włączać Amerykanów, odstręczać Rosjan i kontrolować Niemców" - tak Lord Ismay, pierwszy sekretarz generalny NATO, określił podstawowe zadania paktu. Po przeszło 50 latach istnienia sojuszu warto się zastanowić, w jakim stopniu stwierdzenie to jest aktualne. Już na początku lat 50. trzeba było myśleć o utworzeniu niemieckich sił zbrojnych, by wzmocnić obronę Europy przed spodziewaną agresją ze strony ZSRR. Żywa pamięć o niedawno zakończonej wojnie nakazywała ponowną militaryzację Niemiec obwarować systemem zabezpieczeń. Jednym z nich miało być członkostwo Niemiec w NATO i pełna integracja Bundeswehry w strukturach wojskowych sojuszu, aby dowodzenie niemieckimi jednostkami wojskowymi, a także planowanie operacyjne znalazło się w ręku wielonarodowych dowództw wojskowych.
Niemcy rozumieli niepokoje swych sojuszników, którzy jeszcze niedawno byli ich przeciwnikami. Co więcej, także w Niemczech silna była obawa przed odrodzeniem się ducha agresji, rewanżu i pruskiego militaryzmu. Aby temu zapobiec, przyjęto nie tylko model żołnierza-obywatela w mundurze, ale i zasadę, że Bundeswehra może służyć jedynie do obrony kraju bądź do obrony sojuszników w wypadku napaści.
Dlatego, gdy pojawiła się potrzeba podjęcia przez NATO działań wojskowych na Bałkanach, kraje sojusznicze musiały dołożyć wielu starań, by przekonać do nich Niemców. Od dawna nikt ich już nie spostrzega jako potencjalne zagrożenie, nie ma więc potrzeby "trzymać ich pod kontrolą". Wręcz przeciwnie, wszyscy oczekują jak najszerszego włączania się Niemców we wspólne rozwiązywanie sytuacji kryzysowych.
Rosja godzi się na obecność Ameryki w Europie
Mało aktualny jest postulat "odstręczania Rosjan". Nikt bowiem nie uważa, by dzisiejsza Rosja mogła stanowić realne, poważne zagrożenie dla swych europejskich sąsiadów. Putin przeorientował (miejmy nadzieję, że trwale) politykę rosyjską na coraz ściślejszą współpracę z całą euroatlantycką społecznością państw. Konieczność organizowania operacji pokojowych, stawianie czoła rozlicznym sytuacjom kryzysowym czy walka z terroryzmem sprawiają, że NATO stara się raczej przyciągnąć Rosję do konstruktywnej współpracy, niż ją odpychać i odgradzać się od niej murem wrogości.
W czasach zimnej wojny tylko Stany Zjednoczone mogły zagwarantować Europie Zachodniej bezpieczeństwo - poprzez utrzymywanie odpowiedniego "potencjału odstraszania" wobec zagrożenia radzieckiego. Mogłoby się więc wydawać, że skoro egzystencjalne zagrożenie dla Europy zniknęło, "włączanie Amerykanów" straciło rację bytu. Tak jednak nie jest. USA są ciągle traktowane jako mocarstwo "europejskie", a obecność amerykańska w Europie postrzegana jest jako dodatkowy czynnik stabilizujący i zwiększający poczucie bezpieczeństwa. Tę rolę Stanów Zjednoczonych widać było choćby przy okazji sporów między Turcją a Grecją czy konfliktu między Hiszpanią a Marokiem o mało znaczącą wysepkę na Morzu Śródziemnym. Wysiłki krajów europejskich okazały się nieskuteczne i dopiero interwencja USA doprowadziła do zażegnania groźby poważniejszego kryzysu. Najważniejszą rolę USA odegrały, i nadal odgrywają, na Bałkanach - w Bośni, Kosowie czy Macedonii, choć rejony te, bardzo ważne dla Europy, nie są istotne z punktu widzenia interesów amerykańskich.
Na pytanie, czy "utrzymywać" Amerykanów w Europie, wszystkie kraje (łącznie z Rosją!) odpowiadają twierdząco. Stany Zjednoczone odgrywają ponadto w samym NATO doniosłą rolę. Poza znaczącym wkładem w ogólny potencjał wojskowy sojuszu zapewniają mu jasne i niekwestionowane przywództwo. Nie ma więc podstaw do obaw, że sojusz może zostać zdominowany przez jakiś kraj europejski lub osłabiony wskutek wewnętrznej rywalizacji o prymat.
Ameryce NATO nie jest już potrzebne?
O ile jasne jest, że NATO i Europa wciąż potrzebują USA, o tyle ostatnio coraz bardziej uzasadnione staje się pytanie, czy Stany Zjednoczone nie przestają potrzebować Europy. Stało się to szczególnie widoczne po ataku 11 września na Nowy Jork i Waszyngton. Wszystkie europejskie kraje paktu (oraz Kanada) w odruchu solidarności zadeklarowały wówczas daleko idącą pomoc Stanom Zjednoczonym w walce z terroryzmem. Okazało się jednak, że Ameryka nie tylko takiej pomocy nie potrzebuje, ale że jest ona jej wręcz nie na rękę! Mimo że członkowie NATO powołali się (po raz pierwszy w historii) na gwarancje bezpieczeństwa, udzielone sobie wzajemnie w traktacie waszyngtońskim, USA zdecydowały się na całkowite pominięcie paktu i samodzielne przeprowadzenie akcji w Afganistanie. Sojusznicy, po długich i czasem wręcz krępujących staraniach, zostali w końcu zaproszeni do współudziału, ale ich pomoc miała marginalne znaczenie. Stało się jasne, że Ameryka potrzebowała wyłącznie wsparcia politycznego. Wyraźnie okazała brak zaufania do militarnej przydatności NATO i europejskich sojuszników.
Śmierć sojuszu?
Niektórzy analitycy ogłosili, że NATO już wyzionęło ducha. Te oceny byłyby prawdziwe, gdyby Amerykanie uznali, że sojusz całkowicie utracił swą przydatność. Pakt Północnoatlantycki z pasywnymi i nie zainteresowanymi jego losem i działaniami Stanami Zjednoczonymi bardzo prędko stałby się tym, czym przez długi czas była Unia Zachodnioeuropejska (wojskowy sojusz głównych państw europejskich, który wiódł nie dostrzegany przez nikogo żywot na uboczu światowej i europejskiej polityki). Próżnię po tak zmarginalizowanym NATO musiałaby w całości wypełnić Unia Europejska, co nie byłoby łatwe, choćby ze względu na problemy przywództwa i związane z tym trudności w podejmowaniu decyzji, a także ze względu na członkostwo w unii krajów neutralnych.
Można jednak sądzić, że dla Stanów Zjednoczonych NATO pozostanie ważne przede wszystkim jako forum politycznego dialogu z głównymi sprzymierzeńcami. Dla nich zaś mechanizmy NATO będą stwarzać nadal możliwość oddziaływania na decyzje Waszyngtonu. Jak pokazała choćby historia ostatniej rezolucji Rady Bezpieczeństwa w sprawie Iraku, Stany Zjednoczone - mimo początkowych zapowiedzi, że przeprowadzą akcję samodzielnie - podjęły próbę zbudowania wokół ewentualnych działań przeciwko irackiemu dyktatorowi stosunkowo szerokiego międzynarodowego poparcia. Można też przypuszczać, że w ślad za tym pójdzie budowanie wielonarodowej "koalicji chętnych i zdolnych" do przeprowadzenia - jeśli zajdzie taka potrzeba - działań wojskowych.
Powstaje jednak pytanie, czy NATO przekształci się w sojusz o wyłącznie politycznym charakterze, czy też zachowa swoją ściśle wojskową organizację. Czy z organizacji zbiorowej obrony przekształci się w organizację zbiorowego bezpieczeństwa, czyli coś bliskiego dzisiejszej Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie? Tego rodzaju ewolucja nie jest wykluczona. Kolejne rozszerzenie NATO (także o te kraje, które do członkostwa nie są wojskowo przygotowane) wskazuje na to, że USA pogodziły się z faktem, iż pakt nie będzie już nigdy sprawną organizacją wojskową. Nie wydaje się jednak, by dziś, i w dającej się przewidzieć perspektywie, Europie, Stanom Zjednoczonym i światu taki sojusz, jakim może i powinno być NATO, przestał być potrzebny.
Od praskich decyzji, a także od ich późniejszej realizacji będzie zależeć, czy - parafrazując powiedzenie Marka Twaina - wiadomości o śmierci NATO okażą się przesadzone, czy tylko przedwczesne.
Javier Solana wysoki przedstawiciel Unii Europejskiej ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, były sekretarz generalny NATO, dla "Wprost" Bardzo się cieszę, że proces pojednania Europy zapoczątkowany przyjęciem do NATO Polski, Czech i Węgier jest kontynuowany. Rok 2002 zapisze się niewątpliwie jako rok historyczny: rok rozszerzenia NATO i Unii Europejskiej. Sojusz może się rozwijać szybciej, przyjmując nowe kraje, bo zajmuje się tylko jedną dziedziną - obronnością. Proces powiększania unii przebiega wolniej, gdyż ta wspólnota obejmuje wiele dziedzin, na przykład wspólny rynek i gospodarowanie energią. Niemniej już wkrótce w obu organizacjach będzie mniej więcej tyle samo członków i będą to często te same kraje. Postępujące pojednanie po latach zimnej wojny jest dla mnie powodem dużej radości. |
Więcej możesz przeczytać w 47/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.