Kto przebił balon warszawskiej giełdy? Jakby było mało prawdziwej wojny w Iraku, światu grożą dwa wielkie starcia ekonomiczne: amerykańsko-europejskie związane z handlem stalą i amerykańsko-chińskie dotyczące obrotu tekstyliami. W tej sytuacji nikogo nie powinny dziwić ani postępujące osłabienie dolara, ani nerwowe skoki kursów na światowych giełdach, w tym także na warszawskiej. Zawirowania na rynkach finansowych mają coraz większe konsekwencje dla polskiej gospodarki. Skoro już prawie jedna trzecia naszego PKB pochodzi z produkcji eksportowej, a jednocześnie jesteśmy sporym importerem kapitału zagranicznego, każda choroba wielkich tego świata musi silnie infekować naszą gospodarkę.
Dyktat inwestorów
A sami tacy zdrowi też nie jesteśmy. Oparty na fikcyjnych założeniach budżet na ten rok już dawno rozsypał się w drobny mak, zmuszając Ministerstwo Finansów do rosnącej emisji papierów dłużnych. Stwarza to wymarzoną sytuację dla inwestorów finansowych, którzy - wiedząc, że rząd znalazł się pod ścianą - mogą spokojnie wymuszać wzrost rentowności obligacji. Mogą to robić tym łatwiej, że potrzeby pożyczkowe w przyszłym roku będą jeszcze większe. Widzą jednocześnie, że program Hausnera zawierający absolutne minimum cięć budżetowych wcale nie musi być realizowany. Sprzeciwia mu się bowiem w imię partykularnych interesów znaczna część SLD.
W tej sytuacji rząd powinien robić wszystko, by napiętej sytuacji dodatkowo nie destabilizować. Miesiąc temu, gdy resortowi finansów po raz pierwszy nie udało się sprzedać skarbowych papierów dłużnych, a kurs euro poszybował do 4,60 zł, tzw. czynniki rządowe oskarżyły analityków bankowych o to, że swoimi czarnymi prognozami spowodowali tamto załamanie na rynku. Było to oskarżenie przesadne, bo analitycy nie są aż tak silni. Samodzielnie nie mogliby zresztą wpłynąć na rynek, gdyby nie (o)błędna polityka rządu.
Towarzysze, nie mieszajcie!
Ale analitycy przyjęli krytykę dość pokornie i dzisiaj wypowiadają się bardziej ostrożnie. Spokój na rynku nie potrwał jednak długo. Tym razem ognisko na polu minowym postanowił rozpalić minister Andrzej Raczko. Podczas posiedzenia sejmowej Komisji Finansów Publicznych zapowiedział, że wystąpi do nowej Rady Polityki Pieniężnej o zmianę zasad księgowości rezerwy rewaluacyjnej. Rynek finansowy odebrał to jako zapowiedź kolejnej próby zamachu na środki i samodzielność NBP.
Nie bez związku z wystąpieniem ministra pozostają trzy fakty. Po pierwsze, kolejny raz Ministerstwo Finansów nie było w stanie sprzedać obligacji. Tym razem pięcioletnich (z planowanej emisji w wysokości 2 mld zł sprzedano papiery tylko za 1485,5 mln zł). Po drugie, rentowność tych obligacji wywindowana została na 6,7 proc. (oznacza to, że prognoza, iż w przyszłym roku rząd będzie pożyczał pieniądze na 7 proc., może się okazać zbyt optymistyczna). Po trzecie, na warszawskiej giełdzie - przypominającej zresztą ostatnimi czasy nadęty sztucznie balon - gwałtownie poleciały w dół kursy akcji. W środę 19 listopada WIG 20 stracił 20 punktów i spadł poniżej poziomu z przełomu września i października.
Jest w języku polskim - tym nieco mniej formalnym - ciekawy czasownik "mieszać". Ma on swój odpowiednik w języku rosyjskim, choć jego znaczenie w czasach sowieckich było znacznie mocniejsze (ci, którzy "mieszali", zbudowali Biełomorkanał). Przed laty byłem świadkiem, jak na stacji metra dyspozytor po zapowiedzi kolejnego pociągu zapomniał wyłączyć mikrofon i z głośników popłynęły w świat "matuszki". Można było usłyszeć, jak do dyspozytorni wpadł przedstawiciel władzy i krzyczał: "Towariszczi, nie mieszajtie". Kilka tysięcy ludzi stojących na peronie natychmiast zamilkło.
Nie mam takiej władzy, żeby krzyczeć na rząd. Dlatego grzecznie proszę: "Towarzysze, jeśli nie umiecie dobrze rządzić, to przynajmniej nie mieszajcie".
A sami tacy zdrowi też nie jesteśmy. Oparty na fikcyjnych założeniach budżet na ten rok już dawno rozsypał się w drobny mak, zmuszając Ministerstwo Finansów do rosnącej emisji papierów dłużnych. Stwarza to wymarzoną sytuację dla inwestorów finansowych, którzy - wiedząc, że rząd znalazł się pod ścianą - mogą spokojnie wymuszać wzrost rentowności obligacji. Mogą to robić tym łatwiej, że potrzeby pożyczkowe w przyszłym roku będą jeszcze większe. Widzą jednocześnie, że program Hausnera zawierający absolutne minimum cięć budżetowych wcale nie musi być realizowany. Sprzeciwia mu się bowiem w imię partykularnych interesów znaczna część SLD.
W tej sytuacji rząd powinien robić wszystko, by napiętej sytuacji dodatkowo nie destabilizować. Miesiąc temu, gdy resortowi finansów po raz pierwszy nie udało się sprzedać skarbowych papierów dłużnych, a kurs euro poszybował do 4,60 zł, tzw. czynniki rządowe oskarżyły analityków bankowych o to, że swoimi czarnymi prognozami spowodowali tamto załamanie na rynku. Było to oskarżenie przesadne, bo analitycy nie są aż tak silni. Samodzielnie nie mogliby zresztą wpłynąć na rynek, gdyby nie (o)błędna polityka rządu.
Towarzysze, nie mieszajcie!
Ale analitycy przyjęli krytykę dość pokornie i dzisiaj wypowiadają się bardziej ostrożnie. Spokój na rynku nie potrwał jednak długo. Tym razem ognisko na polu minowym postanowił rozpalić minister Andrzej Raczko. Podczas posiedzenia sejmowej Komisji Finansów Publicznych zapowiedział, że wystąpi do nowej Rady Polityki Pieniężnej o zmianę zasad księgowości rezerwy rewaluacyjnej. Rynek finansowy odebrał to jako zapowiedź kolejnej próby zamachu na środki i samodzielność NBP.
Nie bez związku z wystąpieniem ministra pozostają trzy fakty. Po pierwsze, kolejny raz Ministerstwo Finansów nie było w stanie sprzedać obligacji. Tym razem pięcioletnich (z planowanej emisji w wysokości 2 mld zł sprzedano papiery tylko za 1485,5 mln zł). Po drugie, rentowność tych obligacji wywindowana została na 6,7 proc. (oznacza to, że prognoza, iż w przyszłym roku rząd będzie pożyczał pieniądze na 7 proc., może się okazać zbyt optymistyczna). Po trzecie, na warszawskiej giełdzie - przypominającej zresztą ostatnimi czasy nadęty sztucznie balon - gwałtownie poleciały w dół kursy akcji. W środę 19 listopada WIG 20 stracił 20 punktów i spadł poniżej poziomu z przełomu września i października.
Jest w języku polskim - tym nieco mniej formalnym - ciekawy czasownik "mieszać". Ma on swój odpowiednik w języku rosyjskim, choć jego znaczenie w czasach sowieckich było znacznie mocniejsze (ci, którzy "mieszali", zbudowali Biełomorkanał). Przed laty byłem świadkiem, jak na stacji metra dyspozytor po zapowiedzi kolejnego pociągu zapomniał wyłączyć mikrofon i z głośników popłynęły w świat "matuszki". Można było usłyszeć, jak do dyspozytorni wpadł przedstawiciel władzy i krzyczał: "Towariszczi, nie mieszajtie". Kilka tysięcy ludzi stojących na peronie natychmiast zamilkło.
Nie mam takiej władzy, żeby krzyczeć na rząd. Dlatego grzecznie proszę: "Towarzysze, jeśli nie umiecie dobrze rządzić, to przynajmniej nie mieszajcie".
Więcej możesz przeczytać w 48/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.