Zenon Laskowik mógłby przez półtorej godziny stać na scenie i nic nie mówić, a publiczność biłaby brawo Gdyby Milos Forman znał Zenona Laskowika, zrobiłby o nim film. Byłby on nie mniej śmieszny i wstrząsający jak ten, który nakręcił o nowojorskim komiku Andym Kaufmanie ("Człowiek z księżyca"). Kaufman urodził się w 1949 r., cztery lata później niż Laskowik, lecz szczyt ich karier przypada na ten sam czas - drugą połowę lat 70. Kaufman nie żyje od ponad dziewięciu lat - umarł na raka płuc. Laskowikowi groziła śmierć z powodu nadużywania alkoholu. "Po mistrzowsku władając emocjami widzów, potrafił sprowokować ich do śmiechu, łez lub milczenia" - pisano o Kaufmanie i słowa te pasują jak ulał do Laskowika. Obaj byli też inspiracją dla całego pokolenia artystów kabaretowych. Kiedy kilka dni temu, po trzynastu latach nieobecności na scenie, Laskowik znowu wystąpił, okazało się, że ma nie tylko niepowtarzalną vis comica, ale też ogromną charyzmę.
Wypędzanie wieprza
Laskowik pojawia się przed widzami, uśmiecha i może zrobić z nimi, co zechce. Pokaże palec i się śmieją. Opowiada dowcipy o biedzie, o Unii Europejskiej, o swych listonoszowych przygodach - wywołuje salwy wesołości. Podobnie jak wtedy, gdy powtarza za Henrykiem Sawką, jak to przyśnił mu się Michnik i powiedział "Lub czasopisma", a on odpowiedział "Lubię". W pewnym momencie wyznaje: "Jestem alkoholikiem" i widzowie milkną, a potem owacją nagradzają to wyznanie winy. Laskowik to wciąż wielki, w pełni świadomy swej sztuki artysta estrady. Nie ukrywa na scenie niczego - swych słabości, złych doświadczeń, obsesji, lęków i niekoniecznie poprawnych poglądów. Zaczyna od obnażenia siebie, od wyśmiania tego, co w jego życiu i charakterze było i jest godne pożałowania. Dopiero po tym dobrze przygotowanym seansie kabaretowego ekshibicjonizmu Laskowik daje sobie prawo do śmiania się z innych.
Laskowik mógłby przez półtorej godziny sam stać na scenie i monologować. Na taki spektakl widzowie miesiącami waliliby drzwiami i oknami. Ale takie właśnie pokusy zwalczył kilkanaście lat temu, kiedy zszedł ze sceny i wybrał życie prostego listonosza. "Przeżył wszystkich swoich estradowych partnerów - od Jaślara, Rewińskiego, Warchoła, Schuberta po Smolenia i stanął na gruzach kabaretu albo u granic teatru jakiejś nowej formuły, do której nie dojrzała chyba ani publiczność, ani partnerzy ze sceny" - tak w miesięczniku "W drodze" napisał Jan Grzegorczyk o motywach decyzji Laskowika. Twórca kabaretu Tey powiedział wtedy, że chce "wypędzić wieprza z siebie". I wypędził, zmieniając się fizycznie - zrzucił kilkadziesiąt kilogramów nadwagi (ważył już 115 kg). Jego odpowiedzią na macdonaldyzację życia była magdalenkizacja, czyli niesienie pociechy.
Laskowik & Sikora
- Ludzie powinni się dzielić, a oni się mnożą - to jeden z żartów padających ze sceny Platformy Artystycznej O.B.O.R.A., na którą wraca największa gwiazda polskiego kabaretu lat 70. i 80. Dowcip ten nie do końca brzmi jak teksty, do których przed laty przyzwyczaił nas lider Teya. Bardziej przypomina grę słowem, chętnie uprawianą przez Zielonogórskie Zagłębie Kabaretowe. Nie bez przyczyny. Laskowik do współpracy zaprosił twórcę potęgi zielonogórskich kabaretów i szefa nie istniejącego już kabaretu Potem - Władysława Sikorę. Przygotowany przez nich program "Niespodziewane powroty, czyli twórzmy klimacik" to dialog giganta polskiego kabaretu i jednego z najzdolniejszych jego następców. To także dialog dwóch poetyk rozśmieszania.
O.B.O.R.A., czyli Ostatni Bastion Obrony Rozumu Artystycznie, mieści się w poznańskiej restauracji W-Z, która ma "największą ofertę potraw z ziemniaka". Od kilkunastu miesięcy Laskowik zapowiadał powrót na estradę i prezentację nowego programu "Świat Zenona Pocztyliona". Brakowało jednak inwestora. Ten znalazł się, gdy świetne wyniki sprzedaży osiągnął wydany wiosną tego roku album "Kabaret Tey (1971-1980)". Laskowik dostał do dyspozycji świetnie wyposażoną scenę i spory budżet. Powrót twórcy Teya zaskakuje, bo z zapowiadanego "Świata Zenona Pocztyliona" zostało niewiele - kilka listonoszowych anegdot jak ta, w której Laskowik znalazł adresata przesyłki podczas mycia samochodu. Zagadnął go: "Żonę by pan tak raz umył". I usłyszał w odpowiedzi: "Dobra. Przyprowadź". Została też autentyczna historia przerobiona na anegdotę. Kiedy Laskowik został listonoszem, do domu zadzwonił jeden z miłośników jego talentu. Telefon odebrała żona. Rozmówca spytał: "Dlaczego pani mąż został listonoszem - taki znany aktor, i przecież on jest magistrem?". W odpowiedzi usłyszał: "Skoro elektryk może zostać prezydentem, to dlaczego magister nie może zostać listonoszem?".
Sikora, nowy partner Laskowika, nie przypomina Bogdana Smolenia i nie odgrywa jego roli. Sikora nasycił program skeczami prezentowanymi przez grupę młodych adeptów estrady pod kabaretowym szyldem "Bez żyły - Swarzędz". Scenki napisane przez ekslidera Potem to esencja zielonogórskiej szkoły humoru - jak w skeczu z dresiarzem narzekającym na braki w swym wykształceniu z matematyki: "Szkoła nie przygotowała mnie do moich zarobków". Sikora - jak przyznaje - zawsze chciał pracować w tandemie. Jednak przez lata tworzenia kabaretów nie natrafił na odpowiednią osobowość. Teraz odnalazł ją w Laskowiku. Występ tego duetu na scenie to kabaretowa ekstraklasa - pełno tu wzajemnego podszczypywania się, ale i kurtuazji. Laskowik gra na przykład w skeczu Sikory o pisaniu anonimu do zdradzanego męża, zaś twórca kabaretu Potem daje się - chyba po raz pierwszy w życiu - namówić na żart polityczny.
Wieczór z blondynką
Mimo entuzjazmu widowni można odnieść wrażenie, że twórców przytłoczył zbyt duży budżet, który mieli do dyspozycji. W programie pojawiają się potężne i w gruncie rzeczy zbędne rekwizyty, a liczny zespół aktorski (szesnaście osób) jest w połowie niepotrzebny - zwłaszcza postacie wprowadzane na potrzeby jednego skeczu: policjant czy szesnastolatka, która chce zaśpiewać na scenie. Co gorsza, część młodych aktorów nie radzi sobie, zwłaszcza podczas odśpiewywania piosenki rozpoczynającej przedstawienie. Można wtedy odnieść wrażenie, że jest się na występie licealnego kabareciku z prowincji. Piosenki to w ogóle najsłabszy element wieczoru, a to wrażenie pogłębił jeszcze gość specjalny - Grzegorz Tomczak. Bard zaśpiewał dwie nudne i pełne frazesów piosenki. Refren jednej z nich brzmiał: "Dbajmy o czas. Bo już jutro nie będzie nas".
Program "Niespodziewane powroty, czyli twórzmy klimacik" nie ma wyraźnej konstrukcji - to suma dwóch kabaretowych osobowości, które samodzielnie są świetne, a w duecie genialne. Nie wystarczyło to jednak na pełny występ, więc brakujące pół godziny wypełniono smutnymi piosenkami, zbędnymi rekwizytami i egzaltowaną blondynką.
Wady nowego spektaklu Laskowika nie powinny przesłaniać jego wyjątkowości. Oto po latach wróciła legenda polskiego kabaretu i nie proponuje nam odgrzewanych żartów. Laskowik szuka nowej formuły, nowych pomysłów, nowej energii. I nadal jest świetny w dowcipie sytuacyjnym. Wiele lat temu, podczas pierwszej podróży do Stanów Zjednoczonych, po wylądowaniu na lotnisku Kennedy'ego celnik spytał Laskowika: - Marihuana? LSD? Opium? - Nie! - odpowiedział Laskowik. - Proszę herbatkę!
Laskowik pojawia się przed widzami, uśmiecha i może zrobić z nimi, co zechce. Pokaże palec i się śmieją. Opowiada dowcipy o biedzie, o Unii Europejskiej, o swych listonoszowych przygodach - wywołuje salwy wesołości. Podobnie jak wtedy, gdy powtarza za Henrykiem Sawką, jak to przyśnił mu się Michnik i powiedział "Lub czasopisma", a on odpowiedział "Lubię". W pewnym momencie wyznaje: "Jestem alkoholikiem" i widzowie milkną, a potem owacją nagradzają to wyznanie winy. Laskowik to wciąż wielki, w pełni świadomy swej sztuki artysta estrady. Nie ukrywa na scenie niczego - swych słabości, złych doświadczeń, obsesji, lęków i niekoniecznie poprawnych poglądów. Zaczyna od obnażenia siebie, od wyśmiania tego, co w jego życiu i charakterze było i jest godne pożałowania. Dopiero po tym dobrze przygotowanym seansie kabaretowego ekshibicjonizmu Laskowik daje sobie prawo do śmiania się z innych.
Laskowik mógłby przez półtorej godziny sam stać na scenie i monologować. Na taki spektakl widzowie miesiącami waliliby drzwiami i oknami. Ale takie właśnie pokusy zwalczył kilkanaście lat temu, kiedy zszedł ze sceny i wybrał życie prostego listonosza. "Przeżył wszystkich swoich estradowych partnerów - od Jaślara, Rewińskiego, Warchoła, Schuberta po Smolenia i stanął na gruzach kabaretu albo u granic teatru jakiejś nowej formuły, do której nie dojrzała chyba ani publiczność, ani partnerzy ze sceny" - tak w miesięczniku "W drodze" napisał Jan Grzegorczyk o motywach decyzji Laskowika. Twórca kabaretu Tey powiedział wtedy, że chce "wypędzić wieprza z siebie". I wypędził, zmieniając się fizycznie - zrzucił kilkadziesiąt kilogramów nadwagi (ważył już 115 kg). Jego odpowiedzią na macdonaldyzację życia była magdalenkizacja, czyli niesienie pociechy.
Laskowik & Sikora
- Ludzie powinni się dzielić, a oni się mnożą - to jeden z żartów padających ze sceny Platformy Artystycznej O.B.O.R.A., na którą wraca największa gwiazda polskiego kabaretu lat 70. i 80. Dowcip ten nie do końca brzmi jak teksty, do których przed laty przyzwyczaił nas lider Teya. Bardziej przypomina grę słowem, chętnie uprawianą przez Zielonogórskie Zagłębie Kabaretowe. Nie bez przyczyny. Laskowik do współpracy zaprosił twórcę potęgi zielonogórskich kabaretów i szefa nie istniejącego już kabaretu Potem - Władysława Sikorę. Przygotowany przez nich program "Niespodziewane powroty, czyli twórzmy klimacik" to dialog giganta polskiego kabaretu i jednego z najzdolniejszych jego następców. To także dialog dwóch poetyk rozśmieszania.
O.B.O.R.A., czyli Ostatni Bastion Obrony Rozumu Artystycznie, mieści się w poznańskiej restauracji W-Z, która ma "największą ofertę potraw z ziemniaka". Od kilkunastu miesięcy Laskowik zapowiadał powrót na estradę i prezentację nowego programu "Świat Zenona Pocztyliona". Brakowało jednak inwestora. Ten znalazł się, gdy świetne wyniki sprzedaży osiągnął wydany wiosną tego roku album "Kabaret Tey (1971-1980)". Laskowik dostał do dyspozycji świetnie wyposażoną scenę i spory budżet. Powrót twórcy Teya zaskakuje, bo z zapowiadanego "Świata Zenona Pocztyliona" zostało niewiele - kilka listonoszowych anegdot jak ta, w której Laskowik znalazł adresata przesyłki podczas mycia samochodu. Zagadnął go: "Żonę by pan tak raz umył". I usłyszał w odpowiedzi: "Dobra. Przyprowadź". Została też autentyczna historia przerobiona na anegdotę. Kiedy Laskowik został listonoszem, do domu zadzwonił jeden z miłośników jego talentu. Telefon odebrała żona. Rozmówca spytał: "Dlaczego pani mąż został listonoszem - taki znany aktor, i przecież on jest magistrem?". W odpowiedzi usłyszał: "Skoro elektryk może zostać prezydentem, to dlaczego magister nie może zostać listonoszem?".
Sikora, nowy partner Laskowika, nie przypomina Bogdana Smolenia i nie odgrywa jego roli. Sikora nasycił program skeczami prezentowanymi przez grupę młodych adeptów estrady pod kabaretowym szyldem "Bez żyły - Swarzędz". Scenki napisane przez ekslidera Potem to esencja zielonogórskiej szkoły humoru - jak w skeczu z dresiarzem narzekającym na braki w swym wykształceniu z matematyki: "Szkoła nie przygotowała mnie do moich zarobków". Sikora - jak przyznaje - zawsze chciał pracować w tandemie. Jednak przez lata tworzenia kabaretów nie natrafił na odpowiednią osobowość. Teraz odnalazł ją w Laskowiku. Występ tego duetu na scenie to kabaretowa ekstraklasa - pełno tu wzajemnego podszczypywania się, ale i kurtuazji. Laskowik gra na przykład w skeczu Sikory o pisaniu anonimu do zdradzanego męża, zaś twórca kabaretu Potem daje się - chyba po raz pierwszy w życiu - namówić na żart polityczny.
Wieczór z blondynką
Mimo entuzjazmu widowni można odnieść wrażenie, że twórców przytłoczył zbyt duży budżet, który mieli do dyspozycji. W programie pojawiają się potężne i w gruncie rzeczy zbędne rekwizyty, a liczny zespół aktorski (szesnaście osób) jest w połowie niepotrzebny - zwłaszcza postacie wprowadzane na potrzeby jednego skeczu: policjant czy szesnastolatka, która chce zaśpiewać na scenie. Co gorsza, część młodych aktorów nie radzi sobie, zwłaszcza podczas odśpiewywania piosenki rozpoczynającej przedstawienie. Można wtedy odnieść wrażenie, że jest się na występie licealnego kabareciku z prowincji. Piosenki to w ogóle najsłabszy element wieczoru, a to wrażenie pogłębił jeszcze gość specjalny - Grzegorz Tomczak. Bard zaśpiewał dwie nudne i pełne frazesów piosenki. Refren jednej z nich brzmiał: "Dbajmy o czas. Bo już jutro nie będzie nas".
Program "Niespodziewane powroty, czyli twórzmy klimacik" nie ma wyraźnej konstrukcji - to suma dwóch kabaretowych osobowości, które samodzielnie są świetne, a w duecie genialne. Nie wystarczyło to jednak na pełny występ, więc brakujące pół godziny wypełniono smutnymi piosenkami, zbędnymi rekwizytami i egzaltowaną blondynką.
Wady nowego spektaklu Laskowika nie powinny przesłaniać jego wyjątkowości. Oto po latach wróciła legenda polskiego kabaretu i nie proponuje nam odgrzewanych żartów. Laskowik szuka nowej formuły, nowych pomysłów, nowej energii. I nadal jest świetny w dowcipie sytuacyjnym. Wiele lat temu, podczas pierwszej podróży do Stanów Zjednoczonych, po wylądowaniu na lotnisku Kennedy'ego celnik spytał Laskowika: - Marihuana? LSD? Opium? - Nie! - odpowiedział Laskowik. - Proszę herbatkę!
Więcej możesz przeczytać w 48/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.