Julian zaoferował pretorianom po 25 tysięcy sestercji i został rzymskim cesarzem
Kupowanie głosów jest trwałym elementem sprawowania władzy od zarania ludzkości. Gdy Roman Jagieliński handluje z SLD głosami swojej "parszywej piętnastki", nie robi nic nadzwyczajnego czy nagannego. Jagieliński dostrzegł, że jedynym kryterium istnienia klubu parlamentarnego jest liczebność, a nie program, wspólnota ideałów czy szlachetność celów. Klub musi mieć minimum piętnastu posłów, a czy są to wyrzutki i uchodźcy z innych partii, nie ma żadnego znaczenia. Jagielińskiemu udało się zorganizować realny byt polityczny, z którym - zwłaszcza przy dekompozycji Sejmu - trzeba się liczyć. Można się zastanawiać, czy ten polityczny recykling to pomysł samego Jagielińskiego, czy ktoś go zainspirował. Można się zżymać na fakt, że losy ważnych projektów ustrojowych, losy rządu zależą od kilku posłów, przeciwko którym prowadzone są rozmaite postępowania karne. Ale takie są reguły demokracji. W głosowaniu analfabeta i szuja znaczy tyle samo co profesor deontologii, a rację ma ten z nich, który należy do większości.
Polityk jak przedsiębiorca
Prowadząc rokowania z Jagielińskim, Miller - świadomie lub nie - postępuje zgodnie z ekonomiczną teorią demokracji stworzoną przez Anthony'ego Downsa. Teoria ta powiada, że politycy demokratyczni zachowują się na politycznym rynku tak samo jak przedsiębiorcy na rynku gospodarczym - aby przetrwać w warunkach wolnej konkurencji. W tym celu muszą działać w taki sposób, by maksymalizować poparcie. Zupełnie jak przedsiębiorcy zysk. Jedni i drudzy, jeśli tego nie robią, wcześ-niej czy później znikną z rynku.
Układając się z Jagielińskim, Miller postępuje zgodnie z regułami demokracji. Oczywiście, ekonomiczny model polityki opisuje tylko skuteczne zachowanie na politycznym rynku, ale niczego nie mówi ani o motywach, ani o celach takiego postępowania. Tu już w grę wchodzą oceny moralne. Tego, co wypada, a co nie wypada.
Sprzedany Sokrates
Kto wie, czy w zamierzchłych czasach jaskiniowych przywódca jednej hordy dzikusów nie oddawał hersztowi innej hordy - w zamian za wsparcie w biciu maczugą sąsiadów po głowie - najlepszych kawałków pieczonej w ognisku trąby mamuta. Głosy poparcia kupowano już w demokracji ateńskiej. Obietnicę udzielenia przywilejów handlowych za - jak byśmy to dziś powiedzieli - przyrzeczenie koncesji. Historycy nie wykluczają, że głosy składającego się z kupców i marynarzy sądu skorupkowego, który skazał Sokratesa na śmierć za deprawowanie młodzieży, zostały kupione przez wrogów filozofa.
Najsłynniejsza chyba w dziejach historia kupowania głosów w celu zapewnienia sobie politycznej pozycji zdarzyła się 28 marca 193 r. w Rzymie. Tego dnia pretorianie zamordowali cesarza Pertynaksa i urządzili otwartą licytację swojego poparcia dla dwóch kandydatów na imperatora Rzymu - Flawiusza Sulpicjana i Marka Dydiusza Juliana. Sulpicjan był w koszarach pretorianów, Dydiusza wciągnięto na mury w koszu, żeby go było słychać. Obaj wykrzykiwali sumy, jakie gotowi byli dać każdemu z pretorianów za poparcie. Julian zaoferował 25 tysięcy sestercji na głowę i został cesarzem. Senat z lęku przed pretorianami zatwierdził ten wybór.
W czasach feudalizmu, i to nie tylko w Polsce, gdzie wolna elekcja tworzyła ku temu szczególnie korzystne warunki, ale i w monarchiach absolutnych, władcy zapewniali sobie życzliwość i poparcie wielmożów przez nadawanie im wysokich godności, lenna, prawa do zysków z królewszczyzn. We Włoszech do najwyższych godności dochodzili często ludzie, których nie mogli dosięgnąć skrytobójcy. Kto nie został w porę otruty, piął się po szczeblach dworskiej kariery. To także jest pewna stała metoda polityczna, którą wiele wieków później ujął lapidarnie Winston Churchill: "Jeśli nie możesz ich pobić, przyłącz się do nich" (If you can't beat them, join them).
Powszechne kupczenie
We współczesnych parlamentach niesłychanie rzadko zdarza się, by jedno ugrupowanie mogło rządzić samodzielnie. Dzieje się tak przede wszystkim tam, gdzie obowiązuje ordynacja większościowa i jednomandatowe okręgi wyborcze. Tam, gdzie mamy ordynację proporcjonalną, konieczne są koalicje co najmniej dwóch, czasem nawet wielu partii. I organizowanie takich koalicji, powoływanie rządu, obsada stanowisk to ciąg targów, ustępstw i koncesji. Tu nie wystarcza dogadanie się w sprawie wspólnego programu. Często ważniejszy jest podział kompetencji i związany z tym podział stołków - we wszystkich sferach publicznych podlegających kompetencjom rządu. Moraliści polityczni nazywają to zazwyczaj podziałem łupów. Jest to świetny chwyt propagandowy, ale jednocześnie niebezpieczny wyraz pogardy dla ustroju demokratycznego.
Każdy konflikt grożący rozpadem koalicji to na ogół nowe rozdanie. Nowe targi, nowy podział stanowisk. Można rządzić w mniejszości, za pośrednictwem doraźnych koalicji, ale zawsze wiąże się to z handlem. Podobnie jest wtedy, gdy do przeprowadzenia jakiejś sprawy ustawowo potrzebna jest większość kwalifikowana.
W Niemczech, gdzie od wielu kadencji rządzą koalicje dwóch partii, wytworzył się polityczny obyczaj podziału stanowisk w rządzie - i automatycznie wpływów na różne sfery życia. Szef zwycięskiej partii jest kanclerzem, szef partii koalicyjnej - ministrem spraw zagranicznych i wicekanclerzem. W czasach, gdy Niemcami współrządziła FDP - raz w koalicji z chadecją, raz z socjaldemokratami - liberałowie zawsze potrafili wytargować dla siebie nieproporcjonalnie dużo w stosunku do liczby głosów. Ale byli oni języczkiem u wagi i znali swoją siłę. Były takie okresy, kiedy mała FDP miała równocześnie ministra spraw zagranicznych, wewnętrznych, gospodarki i finansów. Czyli w praktyce rządziła.
Wielopartyjność stanowi jednak równocześnie bat na zbyt rozzuchwalonego koa-licjanta, którego zawsze można postraszyć zmianą partnera albo - w zależności od rezultatów badania opinii publicznej - przedwczesnymi wyborami.
Uczciwe targi sejmowe
Po co odwoływać się do zagranicznych przykładów? Zasada nagradzania czy wynagradzania za poparcie polityczne jest tak zakorzeniona, że nawet w czasach PRL monopolistyczna PZPR, która potrzebowała do celów dekoracyjnych obecności stronnictw sojuszniczych, nagradzała zgodę Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego na rolę girlandy stanowiskami i apanażami. ZSL, żywy dowód istnienia sojuszu robotniczo-chłopskiego, miało zagwarantowane m.in. stanowisko marszałka Sejmu. Kiedy te dwa stronnictwa zorientowały się wreszcie, że mogą okazać swoją podmiotowość, ustrój demokracji socjalistycznej się zawalił.
Wybory powszechne oraz wolna konkurencja partii i ugrupowań też są formą kupowania głosów. Naszych głosów - wyborców. Niestety, przeważnie kupujemy kota w worku, bo obiecują nam powszechną szczęśliwość, a potem się okazuje, że na drodze do niej znów leżą obiektywne trudności. Polityka jest nie tylko sztuką możliwości, jest także sztuką iluzji.
Targi sejmowe są jednak w jakiś sposób uczciwsze. Obietnice wobec koalicjanta, przyrzeczenia stanowisk i wpływów za poparcie są dotrzymywane, w przeciwnym razie wszystko musiałoby się zawalić bez nadziei. Miller, rokując z Jagielińskim i łypiąc równocześnie w stronę Platformy Obywatelskiej, prowadzi grę, która ma mu nie tyle umożliwić przeforsowanie planu Hausnera, ile przetrwanie u władzy. To normalna, leżąca w granicach demokratycznych zasad gra polityczna.
Polityk jak przedsiębiorca
Prowadząc rokowania z Jagielińskim, Miller - świadomie lub nie - postępuje zgodnie z ekonomiczną teorią demokracji stworzoną przez Anthony'ego Downsa. Teoria ta powiada, że politycy demokratyczni zachowują się na politycznym rynku tak samo jak przedsiębiorcy na rynku gospodarczym - aby przetrwać w warunkach wolnej konkurencji. W tym celu muszą działać w taki sposób, by maksymalizować poparcie. Zupełnie jak przedsiębiorcy zysk. Jedni i drudzy, jeśli tego nie robią, wcześ-niej czy później znikną z rynku.
Układając się z Jagielińskim, Miller postępuje zgodnie z regułami demokracji. Oczywiście, ekonomiczny model polityki opisuje tylko skuteczne zachowanie na politycznym rynku, ale niczego nie mówi ani o motywach, ani o celach takiego postępowania. Tu już w grę wchodzą oceny moralne. Tego, co wypada, a co nie wypada.
Sprzedany Sokrates
Kto wie, czy w zamierzchłych czasach jaskiniowych przywódca jednej hordy dzikusów nie oddawał hersztowi innej hordy - w zamian za wsparcie w biciu maczugą sąsiadów po głowie - najlepszych kawałków pieczonej w ognisku trąby mamuta. Głosy poparcia kupowano już w demokracji ateńskiej. Obietnicę udzielenia przywilejów handlowych za - jak byśmy to dziś powiedzieli - przyrzeczenie koncesji. Historycy nie wykluczają, że głosy składającego się z kupców i marynarzy sądu skorupkowego, który skazał Sokratesa na śmierć za deprawowanie młodzieży, zostały kupione przez wrogów filozofa.
Najsłynniejsza chyba w dziejach historia kupowania głosów w celu zapewnienia sobie politycznej pozycji zdarzyła się 28 marca 193 r. w Rzymie. Tego dnia pretorianie zamordowali cesarza Pertynaksa i urządzili otwartą licytację swojego poparcia dla dwóch kandydatów na imperatora Rzymu - Flawiusza Sulpicjana i Marka Dydiusza Juliana. Sulpicjan był w koszarach pretorianów, Dydiusza wciągnięto na mury w koszu, żeby go było słychać. Obaj wykrzykiwali sumy, jakie gotowi byli dać każdemu z pretorianów za poparcie. Julian zaoferował 25 tysięcy sestercji na głowę i został cesarzem. Senat z lęku przed pretorianami zatwierdził ten wybór.
W czasach feudalizmu, i to nie tylko w Polsce, gdzie wolna elekcja tworzyła ku temu szczególnie korzystne warunki, ale i w monarchiach absolutnych, władcy zapewniali sobie życzliwość i poparcie wielmożów przez nadawanie im wysokich godności, lenna, prawa do zysków z królewszczyzn. We Włoszech do najwyższych godności dochodzili często ludzie, których nie mogli dosięgnąć skrytobójcy. Kto nie został w porę otruty, piął się po szczeblach dworskiej kariery. To także jest pewna stała metoda polityczna, którą wiele wieków później ujął lapidarnie Winston Churchill: "Jeśli nie możesz ich pobić, przyłącz się do nich" (If you can't beat them, join them).
Powszechne kupczenie
We współczesnych parlamentach niesłychanie rzadko zdarza się, by jedno ugrupowanie mogło rządzić samodzielnie. Dzieje się tak przede wszystkim tam, gdzie obowiązuje ordynacja większościowa i jednomandatowe okręgi wyborcze. Tam, gdzie mamy ordynację proporcjonalną, konieczne są koalicje co najmniej dwóch, czasem nawet wielu partii. I organizowanie takich koalicji, powoływanie rządu, obsada stanowisk to ciąg targów, ustępstw i koncesji. Tu nie wystarcza dogadanie się w sprawie wspólnego programu. Często ważniejszy jest podział kompetencji i związany z tym podział stołków - we wszystkich sferach publicznych podlegających kompetencjom rządu. Moraliści polityczni nazywają to zazwyczaj podziałem łupów. Jest to świetny chwyt propagandowy, ale jednocześnie niebezpieczny wyraz pogardy dla ustroju demokratycznego.
Każdy konflikt grożący rozpadem koalicji to na ogół nowe rozdanie. Nowe targi, nowy podział stanowisk. Można rządzić w mniejszości, za pośrednictwem doraźnych koalicji, ale zawsze wiąże się to z handlem. Podobnie jest wtedy, gdy do przeprowadzenia jakiejś sprawy ustawowo potrzebna jest większość kwalifikowana.
W Niemczech, gdzie od wielu kadencji rządzą koalicje dwóch partii, wytworzył się polityczny obyczaj podziału stanowisk w rządzie - i automatycznie wpływów na różne sfery życia. Szef zwycięskiej partii jest kanclerzem, szef partii koalicyjnej - ministrem spraw zagranicznych i wicekanclerzem. W czasach, gdy Niemcami współrządziła FDP - raz w koalicji z chadecją, raz z socjaldemokratami - liberałowie zawsze potrafili wytargować dla siebie nieproporcjonalnie dużo w stosunku do liczby głosów. Ale byli oni języczkiem u wagi i znali swoją siłę. Były takie okresy, kiedy mała FDP miała równocześnie ministra spraw zagranicznych, wewnętrznych, gospodarki i finansów. Czyli w praktyce rządziła.
Wielopartyjność stanowi jednak równocześnie bat na zbyt rozzuchwalonego koa-licjanta, którego zawsze można postraszyć zmianą partnera albo - w zależności od rezultatów badania opinii publicznej - przedwczesnymi wyborami.
Uczciwe targi sejmowe
Po co odwoływać się do zagranicznych przykładów? Zasada nagradzania czy wynagradzania za poparcie polityczne jest tak zakorzeniona, że nawet w czasach PRL monopolistyczna PZPR, która potrzebowała do celów dekoracyjnych obecności stronnictw sojuszniczych, nagradzała zgodę Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego na rolę girlandy stanowiskami i apanażami. ZSL, żywy dowód istnienia sojuszu robotniczo-chłopskiego, miało zagwarantowane m.in. stanowisko marszałka Sejmu. Kiedy te dwa stronnictwa zorientowały się wreszcie, że mogą okazać swoją podmiotowość, ustrój demokracji socjalistycznej się zawalił.
Wybory powszechne oraz wolna konkurencja partii i ugrupowań też są formą kupowania głosów. Naszych głosów - wyborców. Niestety, przeważnie kupujemy kota w worku, bo obiecują nam powszechną szczęśliwość, a potem się okazuje, że na drodze do niej znów leżą obiektywne trudności. Polityka jest nie tylko sztuką możliwości, jest także sztuką iluzji.
Targi sejmowe są jednak w jakiś sposób uczciwsze. Obietnice wobec koalicjanta, przyrzeczenia stanowisk i wpływów za poparcie są dotrzymywane, w przeciwnym razie wszystko musiałoby się zawalić bez nadziei. Miller, rokując z Jagielińskim i łypiąc równocześnie w stronę Platformy Obywatelskiej, prowadzi grę, która ma mu nie tyle umożliwić przeforsowanie planu Hausnera, ile przetrwanie u władzy. To normalna, leżąca w granicach demokratycznych zasad gra polityczna.
Więcej możesz przeczytać w 6/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.