Każdy działacz SLD może mieć nadzieję, że jutro zostanie ministrem, a pojutrze go odwołają
Ze wszystkiego, co się w Polsce jeszcze opłaca, najbardziej opłaca się być w Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Mam ostatnio wrażenie - statystyczne - że cały SLD składa się z ministrów. Z ludzi, którzy są ministrami, byli ministrami albo za chwilę będą ministrami. Największe są szanse na ministerstwa: skarbu, zdrowia, spraw wewnętrznych. Nieco mniejsze, ale też nie najgorsze na finanse. W zasadzie tylko ministerstwo traktów bitych, brodów i żurawi studziennych, czyli z cudzoziemska infrastruktury, jest chronione wyjątkowymi kwalifikacjami Marka Pola i potęgą polityczną jego Unii Pracy. A tak każdy działacz SLD może mieć nadzieję, że jutro zostanie ministrem, a pojutrze go odwołają. I już do końca życia krewni i znajomi będą się do niego zwracać per ministrze, a w Galicji nawet - ekscelencjo. Słyszałem, że jeden z takich dwudniowych jak kefir ministrów z poprzedniej kadencji SLD rozpytywał przed dyskusją publiczną, czego był ministrem, bo nie bardzo pamiętał. Ale mu nie pomogli, bo nikt nie pamiętał. Co może dobrze o facecie świadczy.
Nowym ministrem skarbu został Zbigniew Kaniewski. Jeszcze jeden się doczekał, że karuzela dojechała aż do Pabianic. Niech mu będzie. Podobno, tak mi mówił pewien stary wyznawca determinizmu historycznego, celem istnienia III Rzeczypospolitej jest, aby wszyscy aktywiści SLD przeszli przez ministerialne fotele. Dla mnie wygląda to raczej na fatalizm niż determinizm, ale wszystko jedno - nominacja Kaniewskiego znacznie nas przybliża do wypełnienia misji dziejowej RP.
Osobliwością tego awansu z tylnych ławek Sejmu na rządowy przodek są jego kulisy, o których mówi się głośno i pisze. Podobno Kaniewskiego na ministra powołał nie premier Leszek Miller, ale ktoś zupełnie inny, kogo jeden poseł określił jako najbogatszego Polaka, drugi jako doktora z Wielkopolski, a najbardziej prostoduszny jako Jana Kulczyka. Wszystko jest możliwe, ale te sugestie przypomniały mi zeznania Adama Michnika przed komisją Nałęcza i przed sądem. Redaktor "Gazety Wyborczej" zapewniał stale i dobitnie, że Miller, czysty jak łza, w żaden sposób nie był zamieszany w korupcyjną propozycję Rywina i manipulacje ustawą o ładzie medialnym. Wychodziło na to, że Miller w ogóle przy pisaniu i zatwierdzaniu rządowych projektów ustaw nie ma nic do gadania, a nawet jest przez najbliższe otoczenie stale robiony w konia, wprowadzany w błąd, dmuchany jak balon karnawałowy.
Jak tylko ktoś mianowany do rządu albo jego okolic okaże się niezgułą, szubrawcem albo krętaczem, pierwsze, czego się dowiadujemy, to że został Millerowi narzucony przez ciemne siły. Że do władzy powołano go na skutek tragicznej pomyłki, manipulacji i naiwności premiera, jak to było choćby w wypadku Łapińskiego i jego Naumana.
Prawdę mówiąc, nie wiadomo, co lepsze - czy wizerunek szefa partii i rządu jako cwanego manipulatora, kręcącego wszystkim, przestawiającego ludzi jak pionki machera, czy też kreowany ostatnio obraz gamonia i niezguły, który dopiero długo po fakcie dostrzega, że znowu został zrobiony przez najbliższe otoczenie w pisankę. Lepszy byłby chyba Miller pełen złej woli, czarny charakter, Wielki Manipulo od Millera marionetki, kręconej dowolnie przez drobnych i większych cwaniaków.
Nawet w demokracji można jeszcze jakoś znieść, że premier żelazną pięścią wyłomotał jednego ministra skarbu, żeby zrobić miejsce dla innego, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że kolejka ludzi bez tytułu ministra jest długa, niż patrzeć na rząd jak na kolekcję SMS-ów nadanych z Poznania.
Myśleliśmy, że mamy męża stanu, a to mąż, któremu wszyscy przyprawiają rogi, a on się o tym dowiaduje ostatni. Po prostu rogacz stanu. Jedynym ratunkiem jest przyspieszone rykowisko wyborcze.
Nowym ministrem skarbu został Zbigniew Kaniewski. Jeszcze jeden się doczekał, że karuzela dojechała aż do Pabianic. Niech mu będzie. Podobno, tak mi mówił pewien stary wyznawca determinizmu historycznego, celem istnienia III Rzeczypospolitej jest, aby wszyscy aktywiści SLD przeszli przez ministerialne fotele. Dla mnie wygląda to raczej na fatalizm niż determinizm, ale wszystko jedno - nominacja Kaniewskiego znacznie nas przybliża do wypełnienia misji dziejowej RP.
Osobliwością tego awansu z tylnych ławek Sejmu na rządowy przodek są jego kulisy, o których mówi się głośno i pisze. Podobno Kaniewskiego na ministra powołał nie premier Leszek Miller, ale ktoś zupełnie inny, kogo jeden poseł określił jako najbogatszego Polaka, drugi jako doktora z Wielkopolski, a najbardziej prostoduszny jako Jana Kulczyka. Wszystko jest możliwe, ale te sugestie przypomniały mi zeznania Adama Michnika przed komisją Nałęcza i przed sądem. Redaktor "Gazety Wyborczej" zapewniał stale i dobitnie, że Miller, czysty jak łza, w żaden sposób nie był zamieszany w korupcyjną propozycję Rywina i manipulacje ustawą o ładzie medialnym. Wychodziło na to, że Miller w ogóle przy pisaniu i zatwierdzaniu rządowych projektów ustaw nie ma nic do gadania, a nawet jest przez najbliższe otoczenie stale robiony w konia, wprowadzany w błąd, dmuchany jak balon karnawałowy.
Jak tylko ktoś mianowany do rządu albo jego okolic okaże się niezgułą, szubrawcem albo krętaczem, pierwsze, czego się dowiadujemy, to że został Millerowi narzucony przez ciemne siły. Że do władzy powołano go na skutek tragicznej pomyłki, manipulacji i naiwności premiera, jak to było choćby w wypadku Łapińskiego i jego Naumana.
Prawdę mówiąc, nie wiadomo, co lepsze - czy wizerunek szefa partii i rządu jako cwanego manipulatora, kręcącego wszystkim, przestawiającego ludzi jak pionki machera, czy też kreowany ostatnio obraz gamonia i niezguły, który dopiero długo po fakcie dostrzega, że znowu został zrobiony przez najbliższe otoczenie w pisankę. Lepszy byłby chyba Miller pełen złej woli, czarny charakter, Wielki Manipulo od Millera marionetki, kręconej dowolnie przez drobnych i większych cwaniaków.
Nawet w demokracji można jeszcze jakoś znieść, że premier żelazną pięścią wyłomotał jednego ministra skarbu, żeby zrobić miejsce dla innego, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że kolejka ludzi bez tytułu ministra jest długa, niż patrzeć na rząd jak na kolekcję SMS-ów nadanych z Poznania.
Myśleliśmy, że mamy męża stanu, a to mąż, któremu wszyscy przyprawiają rogi, a on się o tym dowiaduje ostatni. Po prostu rogacz stanu. Jedynym ratunkiem jest przyspieszone rykowisko wyborcze.
Więcej możesz przeczytać w 6/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.