Ministrem skarbu powinien być mocny chłop, któremu nie zadrży ręka
Owieczka zamiast rottweilera strzegąca obejścia przed wilkami - to nowy minister skarbu. Leszek Miller znów udowodnił, że jest człowiekiem upartym. Postanowił, że zrobi wszystko, by jego popularność nie wzrosła, i świetnie mu się to udaje. Nawet jeżeli, z woli niebios czy dzięki trafnej decyzji, sympatia dla niego rośnie, premier natychmiast wykręca numer, po którym notowania wracają do normalnego poziomu. Ostatnio takim celnym strzałem samobójczym było odwołanie ministra skarbu, próba powołania na to miejsce osoby kompletnie nieznanej, łapanka na ulicach Warszawy w poszukiwaniu następnego kandydata i wreszcie przekazanie misji prywatyzacyjnej działaczowi związkowemu.
Podcinanie gałęzi
Mamy kilka gałęzi gospodarki, które konsekwentnie z prywatyzacji wyłączano: górnictwo, hutnictwo, część przemysłu zbrojeniowego, kolej. Słowo "mamy" w poprzednim zdaniu ma charakter przenośni. Nie mamy. Wszystkie te branże są de facto bankrutami, a realna wartość ich długów przekracza wartość ich majątku. Jest tak, mimo że branże te pochłonęły w postaci jawnych i ukrytych dotacji oraz zwolnień podatkowych ponad 100 mld zł, czyli odpowiadają za ponad jedną czwartą zadłużenia skarbu państwa.
Jeżeli porównamy koszty błędów, które być może przydarzyły się w procesach prywatyzacyjnych, z kosztami podtrzymywania przy życiu firm państwowych, łatwo dojść do wniosku, że prywatyzacja, jakkolwiek źle byłaby prowadzona, jest dla gospodarki zbawieniem. Nie dość, że dostarczyła budżetowi od 1991 r. 84 mld zł (licząc w cenach bieżących, w cenach z roku 2004 - 160 mld zł), ale także korzystnie wpłynęła na procesy gospodarcze. Firmy sprywatyzowane na ogół utrzymały się na rynku, tworzą miejsca pracy i regularnie zasilają budżet podatkami (CIT, VAT, PIT pracowników).
Zyski i naciski
Naiwnością byłoby przypuszczenie, że w wypadku decyzji prywatyzacyjnych dotyczących majątku o ogromnej wartości nie było presji i nacisków różnych lobby (być może także korupcji, ale od tego mamy prokuraturę). Dodatkowo sprawę komplikuje to, że nie zdecydowaliśmy się na przyjęcie jasnych kryteriów prywatyzacji (najlepiej sprzedawać na otwartych aukcjach, na których kupuje ten, kto daje najwięcej), dodając do celów ekonomicznych nieprecyzyjne zasady "interesu społecznego", "pakietów socjalnych dla pracowników" itd. Nawet jeśli te naciski w pojedynczych wypadkach sprawiły, że wybrano rozwiązania nie najlepsze, prywatyzacja i tak oznaczała czysty zysk dla gospodarki.
Jeżeli Emil Wąsacz w 2000 r. osiągnął z prywatyzacji przychody w wysokości prawie 27 mld zł, to logiczne, że mogły mu się przytrafić prywatyzacje mniej udane. Gorzej, jeżeli za rządów SLD trzech kolejnych ministrów w ciągu dwóch lat osiąga z prywatyzacji niecałe 5 mld zł i niemal każda ich decyzja jest krytykowana. Taka sytuacja musi rodzić podejrzenia, że SLD prywatyzacji nie chce, a jeżeli już się na nią decyduje, to ważną rolę odgrywają inne czynniki niż interes gospodarczy państwa.
Gdzie są te chłopy?
Na stanowisko ministra skarbu SLD z uporem desygnuje ostatnio polityków z drugiej ligi. A przecież oczywiste jest, że ministrem skarbu powinien być "mocny chłop". I to w podwójnym znaczeniu tego słowa. Mocny, czyli taki, któremu nie zadrży ręka przy podpisywaniu decyzji dotyczącej kilku miliardów złotych. Musi być także mocny w tym sensie, że potrafi się przeciwstawić naciskom grup interesu.
Dlatego nie dziwiłbym się, gdyby ministrem skarbu SLD uczynił polityka rangi Janika czy Szmajdzińskiego. Nie są to wprawdzie ekonomiści, ale fachmanów do przygotowywania decyzji mogliby znaleźć. Muszę się natomiast dziwić, jeśli ministrami mianuje się panów Cytryckiego, Czyżewskiego czy Morysiaka. Zapewne są to nieźli fachowcy w dziedzinie rynków finansowych, ale ich siła polityczna sprawia, że w rządowej kuchni mogą odgrywać rolę co najwyżej starszego kuchcika.
Na listę chłopców do bicia i późniejszego odstrzału ostatnio wpisano Zbigniewa Kaniewskiego, czternastego z kolei nadzorcę prywatyzacji. To ministerski rekord III RP! Należy oczywiście życzyć mu sukcesów, zwłaszcza że zapowiada przyspieszenie prywatyzacji (ale każdy tak mówił). Wierzyć w te sukcesy jednak dość trudno. Mianowanie na stanowisko ministra od prywatyzacji działacza związkowego przypomina zastąpienie owieczką rottweilera w ważnym zadaniu chronienia obejścia przed wilkami.
Więcej możesz przeczytać w 6/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.