Klub poselski Romana Jagielińskiego potraktował państwo jak łup
Sensacją tygodnia stała się zagrywka nowego klubu poselskiego Romana Jagielińskiego. Podczas uchwalania przez Sejm budżetu posłowie wspierający do tej pory koalicję SLD-UP nieoczekiwanie zagłosowali za rozwiązaniem forsowanym przez opozycję, popularnym społecznie, ale demolującym finanse państwa. Szydło szybko wyszło z worka. Okazało się, że był to odwet za niezrealizowanie przez premiera personalnych żądań klubu Jagielińskiego. Zawierała je słynna już dzisiaj "kartka", wręczona Leszkowi Millerowi kilka godzin przed głosowaniem budżetu, z listą stanowisk długą jak brazylijska telenowela. Premier wyrzucił ją do kosza, co momentalnie odbiło się budżetową czkawką w sali sejmowej. Zachowaniu premiera można tylko przyklasnąć. Złożona mu propozycja wykraczała poza najdalej nawet nakreślone granice politycznych kompromisów. Takie historie zdarzają się, ale w republikach bananowych, gdzie państwo traktowane jest jak łup rządzących.
Nie można owego incydentu zlekceważyć i to niezależnie od tego, czy skończy się trwałym rozejściem Jagielińskiego z lewicą, czy tylko chwilową awanturą. Nie wolno przejść do porządku dziennego nad zachowaniami zagrażającymi podstawowym normom naszego życia publicznego. Nie chodzi o to, aby politykom zabronić twardego upominania się o interesy ich partii. Walczą o nie na całym świecie, także w krajach o zdrowych regułach życia publicznego. Tak właśnie jest zorganizowana nowoczesna demokracja, że to partie są głównymi aktorami życia politycznego. Ich programy i działania odzwierciedlają najróżniejsze interesy społeczne, często z sobą konkurujące, co dodatkowo antagonizuje polityków.
Nie z taką sytuacją mieliśmy jednak do czynienia w tym wypadku. Klub poselski Romana Jagielińskiego nie upominał się o żadne interesy publiczne, lecz o synekury dla swoich zwolenników. Najpewniej dlatego, że nie powstał z woli wyborców i po to, by realizować ich konkretne oczekiwania. Został skompletowany z posłów należących wcześniej do innych ugrupowań i wykluczonych z ich szeregów w wyniku różnych oskarżeń. Po wyjściu PSL z koalicji rządzącej owi rozbitkowie zorientowali się, że dla mniejszościowego gabinetu SLD-UP ich poparcie ma ogromne znaczenie i zaczęli tę sytuację bezlitośnie wykorzystywać. W swoich żądaniach upodobnili się do Araba targującego się ze spragnioną karawaną o cenę wody ratującej przed śmiercią. W transakcji, której ceną był budżet, pazerność przekroczyła już wszelkie granice.
Tak naprawdę oburzenie wywołuje nie ogrom żądań, ale sam sposób ich formułowania. Rzeczą wtórną jest przecież, czy chce się przehandlować połowę, czy tylko kawałek Polski. Jeśli takie sytuacje są tolerowane i nie wywołują sprzeciwu, to infekują życie publiczne i prędzej czy później zwracają się także przeciwko środowisku, dla którego chwilowo są wygodne.
Nie można owego incydentu zlekceważyć i to niezależnie od tego, czy skończy się trwałym rozejściem Jagielińskiego z lewicą, czy tylko chwilową awanturą. Nie wolno przejść do porządku dziennego nad zachowaniami zagrażającymi podstawowym normom naszego życia publicznego. Nie chodzi o to, aby politykom zabronić twardego upominania się o interesy ich partii. Walczą o nie na całym świecie, także w krajach o zdrowych regułach życia publicznego. Tak właśnie jest zorganizowana nowoczesna demokracja, że to partie są głównymi aktorami życia politycznego. Ich programy i działania odzwierciedlają najróżniejsze interesy społeczne, często z sobą konkurujące, co dodatkowo antagonizuje polityków.
Nie z taką sytuacją mieliśmy jednak do czynienia w tym wypadku. Klub poselski Romana Jagielińskiego nie upominał się o żadne interesy publiczne, lecz o synekury dla swoich zwolenników. Najpewniej dlatego, że nie powstał z woli wyborców i po to, by realizować ich konkretne oczekiwania. Został skompletowany z posłów należących wcześniej do innych ugrupowań i wykluczonych z ich szeregów w wyniku różnych oskarżeń. Po wyjściu PSL z koalicji rządzącej owi rozbitkowie zorientowali się, że dla mniejszościowego gabinetu SLD-UP ich poparcie ma ogromne znaczenie i zaczęli tę sytuację bezlitośnie wykorzystywać. W swoich żądaniach upodobnili się do Araba targującego się ze spragnioną karawaną o cenę wody ratującej przed śmiercią. W transakcji, której ceną był budżet, pazerność przekroczyła już wszelkie granice.
Tak naprawdę oburzenie wywołuje nie ogrom żądań, ale sam sposób ich formułowania. Rzeczą wtórną jest przecież, czy chce się przehandlować połowę, czy tylko kawałek Polski. Jeśli takie sytuacje są tolerowane i nie wywołują sprzeciwu, to infekują życie publiczne i prędzej czy później zwracają się także przeciwko środowisku, dla którego chwilowo są wygodne.
Więcej możesz przeczytać w 6/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.