Ameryka nie wprowadziła VAT, bo to podatek z gruntu zły i antyrozwojowy
Nie wzywam do buntu, i tak zresztą niemożliwego, ale chciałbym zaznaczyć swoje (i nie tylko swoje) zdanie odrębne. Dziś na szczęście wolno się nie zgadzać nawet z większością rządów Unii Europejskiej, a mam nadzieję, że z czasem to zdanie odrębne zdrowego rozsądku i prostej gospodarności weźmie górę. Z prostego względu: otóż Europa, gdyby nawet chciała rywalizować z Ameryką, nie ma szans, bo sobie sama narzuciła biurokratyczne pęta. Jak biegacz, który u startu powiązał sobie nogi, by nie stawiać za dużych kroków.
Skąd się wziął VAT?
Dawna skarbowość, której się uczyłem, zdecydowanie odrzuciłaby VAT, czyli podatek od wartości dodanej. Obmyślił go ponoć jeden z młodszych Siemensów, jeszcze w roku 1919, ale nie ukrywajmy - jako pewną abstrakcję. Zaszczepiła tę abstrakcję swemu systemowi podatkowemu Francja 50 lat temu, a w latach 70. zaraziła nią Unię Europejską - na nieszczęście europejskiego handlu i obrotu pieniężnego. Nie przypadkiem Amerykanie, próbując zainstalować to w Japonii (bo nie u siebie), zrezygnowali. Trudno bowiem zliczyć krytyczne opinie o tym podatku. Prawda, każdy podatek ma jakieś mankamenty. W żadnej też dziedzinie radosna twórczość rządzących biurokratów nie rozkwitała tak bezkarnie jak w dziedzinie skarbowości - poczynając od starożytnego Egiptu, a kończąc na kilku XIX-wiecznych państewkach Niemiec, gdzie opodatkowano... słowiki.
Biurokracja czyniła skarbowość, nie bez współpracy uczonych, specjalnością wyższego rzędu - skomplikowaną i wymyślną, by całkowicie onieśmielić przeciętnego obywatela. W rezultacie obywatel traktował podatki jak dopust boży i buntował się dopiero w skrajnych sytuacjach. Całymi latami w Europie ściągano podatek od produkcji (we Francji podatek "jednokrotny" od 1936 r.), czyli od tego, co kto wyprodukował i miał na składzie, a nie od tego, co sprzedał. Innym podatkiem obłożono transakcje zawarte, miast wpływów gotówkowych lub wekslowych z tych transakcji, na co przed wojną zżymał się u nas Eugeniusz Kwiatkowski. Że sami Francuzi nie nakręcili żadnej komedii o swych podatkach, złóżmy na karb trudności, jakie mieli z ich zrozumieniem scenarzyści. Ale też proste absurdy miały wymiar kanonu wiary.
Neutralność podatkowa
Ideałem skarbowców późnego XIX wieku - i to francuskich, jak Paul Leroy-Beaulieu czy Rene Stourm - była neutralność podatkowa, pierwotnie nawet absolutna. Według liberałów, państwo nie powinno się mieszać do gospodarki. Nie powinno więc podatkami - pisał Stourm - ani stymulować, ani protegować, ani ograniczać niczego, co legalne. Ani nawet wychowywać narodów, na przykład cenami napojów alkoholowych czy też papierosów. Przed I wojną światową pewność tę zakłóciły zbrojenia, a liberał Lloyd George chlubił się, że po wysokim opodatkowaniu wódki w 1905 r. Anglicy mniej piją. Przed II wojną światową, w epoce wielkiego kryzysu, używano już podatków do sterowania koniunkturą, walki ze stagnacją czy - na odwrót - inflacją. W drugiej połowie XX wieku wręcz stosowano politykę "elastyczności podatkowej": w USA za Kennedy'ego zreformowano podatek od nieruchomości, żeby pobudzić budowę mieszkań. Później wysoko opodatkowano produkcję samochodów. I to ukazało nonsens interwencjonizmu państwowego: doszło do kryzysu w amerykańskim przemyśle samochodowym. Pominę tu "cichą rewolucję" angielskich laburzystów, którzy wysoko opodatkowali artykuły luksusowe (jakby luksus był za tani), a zwolnili z opodatkowania artykuły pierwszej potrzeby - za późno, bo warstwy niższe Anglii osiągnęły już zamożność warstwy średniej.
Dziś wracamy do pierwszeństwa celu finansowego podatków - bez celów ubocznych. Wracamy do pewnej, powiedziałbym, rozsądnej neutralności podatkowej. Aliści VAT nie może być nawet rozsądnie "neutralny": nie sposób go utrzymać na jednym poziomie dla wszystkich towarów i usług. Hiszpania ma na budownictwo VAT zerowy (jak powinno być i w Polsce, w przeciwnym razie zablokuje to wzrost gospodarczy), Wielka Brytania ma VAT zerowy na książki i gazety - ot, z czystej mądrości. Wysoki VAT na artykuły dziecięce w krajach Zachodu blokuje może rozrodczość tamtejszych muzułmanów, ale po co go wprowadzać w Czechach, Polsce i na Węgrzech? Różne stawki czynią system podatkowy złożonym, a to wedle bardzo starych doświadczeń obniża wydajność podatkową: utrudnia wymiar podatku, przysparza kosztów i samo przez się prowokuje krętactwo. Co istotne, te różne stawki są typowym przejawem interwencjonizmu, z którym podobno chcieliśmy w Europie zerwać. Bo w jedno uderzamy bardziej, w inne słabiej...
VAT u nogi
Nie wiem, czy Francuzi czytali Carla von Siemensa. Zaczęło się tak: od 1948 r. każdy przedsiębiorca francuski, płacąc podatek od tego, co sprzedał, miał prawo odliczyć sobie podatek, jaki zapłacił jego dostawca. Niby nie wiadomo po co, ale szło oczywiście o zalegalizowany dumping w eksporcie. Po tym odliczeniu eksporter mógł sprzedawać swoje eksportowane produkty taniej, zwłaszcza - samochody. VAT (we Francji TVA - taxe la valeur ajoutée), wprowadzony 10 kwietnia 1954 r., zastąpił podatki od produkcji i od transakcji. Ten drugi - od transakcji, z odliczaniem podatków dostawców ("kumulatywny") - był niby łatwy, zrozumiały, ale zbyt oczywisty, stąd niewygodny dla francuskich producentów samochodów i samolotów, mających wielu kooperantów i długi cykl produkcji. Według francuskiego klasyka skarbowości Paula Gaudemeta, "zniekształcał prawa konkurencji" i był sprzeczny z zasadą neutralności podatków (!).
Tak naprawdę przy stawkach wyznaczanych przez władzę to VAT podnosi ceny i ogranicza popyt, a więc zakłóca kształtujące się naturalnie na rynku ceny równowagi. Nic to nie ma wspólnego z gospodarką rynkową. Teza, że wzrost cen wymusi nową równowagę popytu z podażą, to wyzywająca bzdura (popyt, owszem, dostosuje się do wyższych cen - jak w paradoksie Giffena, kiedy podwyżka cen chleba w XIX-wiecznej Irlandii dała wyższą jego sprzedaż, bo na nic innego ludzie nie mieli już pieniędzy). Po drugie, VAT spowalnia i komplikuje obrót pieniężny. Kilka procent pieniądza w ciągu roku nie przepływa jako proste należności od towarów i usług, lecz krąży bezpłodnie, uiszczane państwu i zwracane jako przedmiot biurokratycznych operacji.
Na dodatek wymaga VAT zatrudnienia tysięcy dodatkowych księgowych w całym systemie podatkowym, w skarbowości i w samych przedsiębiorstwach, nawet w tych, które składają się z paru członków rodziny. Wymaga mnóstwa dodatkowej pracy związanej z obiegiem dodatkowych, ciągle nowych informacji. Po czwarte, VAT jest klasycznym biurokratycznym mnożeniem bytów ponad potrzebę, uzasadniającym w rzeczywistości rozrost biurokracji. Francja w ten sposób leczy swoje bezrobocie, ale nawet bez VAT ma tak rozbudowane struktury biurokratyczne, że wchłaniają one bez trudu nadmiar absolwentów wyższych uczelni. Cóż mówić o RFN, która musi sprowadzać Turków, bo tylu Niemców woli siedzieć w biurach administracji.
Dobrze dla wielkich, źle dla małych
Gaudemet zachwycał się tym, że VAT "wymaga prowadzenia dokładnej rachunkowości dla każdego produktu, w kolejnych fazach produkcji". Widać, jak bardzo temu wielkiemu umysłowi obca była praktyka interesów, choć sam przyznawał, że rozciągnięcie VAT na handel detaliczny zlikwidowało opłaty lokalne, tak ważne dla budżetów władz lokalnych. VAT, nie kryjmy, uprzywilejowuje wielkie przedsiębiorstwa, dyskryminuje małe. Gdyby w urzędach ochrony konkurencji w Europie zasiadali wykształceni skarbowcy, podjęliby obronę drobnej przedsiębiorczości. Cała ta dodatkowa księgowość prowadzona przez drobnych przedsiębiorców zamiast prostej zryczałtowanej opłaty na rzecz systemu podatkowego gnębi ich zgoła zbytecznie, podwyższając koszty własne.
Na koniec wreszcie - VAT jest sprzeczny z postępami demokracji, która wymaga uproszczeń w funkcjonowaniu państwa, a nie narastających komplikacji. I rzecz najważniejsza: z punktu widzenia demokracji VAT, jak wszelkie podatki pośrednie obciążające konsumentów, odrywa obowiązek podatkowy od obywatela - nikt nie wie, ile płaci i komu. Rozmywa się związek podatkowy obywatela z jego państwem. I chyba nie trzeba tej opinii uzasadniać. Jest oczywista.
Powrót do źródeł
W Stanach Zjednoczonych ponad 80 proc. obywateli odbiera swoje dochody osobiste od pracodawców i innych płatników, a ci przekazują systemowi podatkowemu - Internal Revenue System (IRS) - odpowiednie potrącenia (to stara angielska zasada: stoppage at the source - uchwycenia u źródła). Kilkanaście procent - farmerzy, drobni przedsiębiorcy, wśród nich i taksówkarze, nieliczni artyści sprzedający swe dzieła, maklerzy giełdowi - rozlicza się z systemem samodzielnie. A wszyscy mogą skorzystać z przysługujących im różnorakich ulg (o nich bliżej w dorocznym amerykańskim "World Almanac").
U nas mamy wyższy odsetek rolników i drobnych przedsiębiorców niż w USA. Dwadzieścia kilka procent obywateli żyje ze swoich gospodarstw (tylko połowa z produkcji towarowej). W ich wypadku można wrócić do XIX-wiecznego brytyjskiego zdrowego rozsądku w systemie podatkowym, do brytyjskiego samorządu podatkowego. Propagował go w podręczniku z 1876 r. Leon Biliński, profesor uniwersytetu lwowskiego, a nie był to żaden uczony utopista, lecz późniejszy polski minister finansów Franciszka Józefa, w 1896 r. autor planu wielkiej reformy podatkowej. W XIX wieku, kiedy i w Anglii dominowała drobna przedsiębiorczość, hrabstwo odprowadzało "do góry" tylko tyle, ile było trzeba na utrzymanie i koszty realizacji zadań władzy (owocowało to w opracowywaniu budżetu państwa tzw. budżetowaniem netto).
Chciał Biliński, by tworzono komisje szacunkowe "złożone z zaufanych delegatów podatników", bo wtedy "ludność pełna zaufania do swych wybrańców nie będzie stawiała skarbowi trudności w badaniu dochodu, a może i mniej będzie skłonna do defraudacji i zalegania wobec cyfry podatku, ustanowionej za współudziałem komisji". Tak pracowały wtedy komisje dla podatku dochodowego w Anglii. Nawet w Austrii ustawa z 1869 r. wprowadziła je przy podatku gruntowym. Pisał Biliński, że powierzywszy wybieranie podatku gminom, "można powiedzieć, iż usunęło się przynajmniej część tradycjonalnej nienawiści podatnika do władzy skarbowej". Wiązał on samorząd skarbowy z rozwojem samorządu w ogóle: "Nie dziw, że właśnie ojczyzna samorządu pierwsza zastosowała go w skarbowości".
Wolałbym, by demokracja poszukiwała skuteczności na tej właśnie drodze, miast iść drogą rozwoju biurokracji. I nie ma się co dziwić, że Stany Zjednoczone nie chcą słyszeć o żadnej "harmonizacji" swego systemu podatkowego z Europą.
Stefan Bratkowski
Skąd się wziął VAT?
Dawna skarbowość, której się uczyłem, zdecydowanie odrzuciłaby VAT, czyli podatek od wartości dodanej. Obmyślił go ponoć jeden z młodszych Siemensów, jeszcze w roku 1919, ale nie ukrywajmy - jako pewną abstrakcję. Zaszczepiła tę abstrakcję swemu systemowi podatkowemu Francja 50 lat temu, a w latach 70. zaraziła nią Unię Europejską - na nieszczęście europejskiego handlu i obrotu pieniężnego. Nie przypadkiem Amerykanie, próbując zainstalować to w Japonii (bo nie u siebie), zrezygnowali. Trudno bowiem zliczyć krytyczne opinie o tym podatku. Prawda, każdy podatek ma jakieś mankamenty. W żadnej też dziedzinie radosna twórczość rządzących biurokratów nie rozkwitała tak bezkarnie jak w dziedzinie skarbowości - poczynając od starożytnego Egiptu, a kończąc na kilku XIX-wiecznych państewkach Niemiec, gdzie opodatkowano... słowiki.
Biurokracja czyniła skarbowość, nie bez współpracy uczonych, specjalnością wyższego rzędu - skomplikowaną i wymyślną, by całkowicie onieśmielić przeciętnego obywatela. W rezultacie obywatel traktował podatki jak dopust boży i buntował się dopiero w skrajnych sytuacjach. Całymi latami w Europie ściągano podatek od produkcji (we Francji podatek "jednokrotny" od 1936 r.), czyli od tego, co kto wyprodukował i miał na składzie, a nie od tego, co sprzedał. Innym podatkiem obłożono transakcje zawarte, miast wpływów gotówkowych lub wekslowych z tych transakcji, na co przed wojną zżymał się u nas Eugeniusz Kwiatkowski. Że sami Francuzi nie nakręcili żadnej komedii o swych podatkach, złóżmy na karb trudności, jakie mieli z ich zrozumieniem scenarzyści. Ale też proste absurdy miały wymiar kanonu wiary.
Neutralność podatkowa
Ideałem skarbowców późnego XIX wieku - i to francuskich, jak Paul Leroy-Beaulieu czy Rene Stourm - była neutralność podatkowa, pierwotnie nawet absolutna. Według liberałów, państwo nie powinno się mieszać do gospodarki. Nie powinno więc podatkami - pisał Stourm - ani stymulować, ani protegować, ani ograniczać niczego, co legalne. Ani nawet wychowywać narodów, na przykład cenami napojów alkoholowych czy też papierosów. Przed I wojną światową pewność tę zakłóciły zbrojenia, a liberał Lloyd George chlubił się, że po wysokim opodatkowaniu wódki w 1905 r. Anglicy mniej piją. Przed II wojną światową, w epoce wielkiego kryzysu, używano już podatków do sterowania koniunkturą, walki ze stagnacją czy - na odwrót - inflacją. W drugiej połowie XX wieku wręcz stosowano politykę "elastyczności podatkowej": w USA za Kennedy'ego zreformowano podatek od nieruchomości, żeby pobudzić budowę mieszkań. Później wysoko opodatkowano produkcję samochodów. I to ukazało nonsens interwencjonizmu państwowego: doszło do kryzysu w amerykańskim przemyśle samochodowym. Pominę tu "cichą rewolucję" angielskich laburzystów, którzy wysoko opodatkowali artykuły luksusowe (jakby luksus był za tani), a zwolnili z opodatkowania artykuły pierwszej potrzeby - za późno, bo warstwy niższe Anglii osiągnęły już zamożność warstwy średniej.
Dziś wracamy do pierwszeństwa celu finansowego podatków - bez celów ubocznych. Wracamy do pewnej, powiedziałbym, rozsądnej neutralności podatkowej. Aliści VAT nie może być nawet rozsądnie "neutralny": nie sposób go utrzymać na jednym poziomie dla wszystkich towarów i usług. Hiszpania ma na budownictwo VAT zerowy (jak powinno być i w Polsce, w przeciwnym razie zablokuje to wzrost gospodarczy), Wielka Brytania ma VAT zerowy na książki i gazety - ot, z czystej mądrości. Wysoki VAT na artykuły dziecięce w krajach Zachodu blokuje może rozrodczość tamtejszych muzułmanów, ale po co go wprowadzać w Czechach, Polsce i na Węgrzech? Różne stawki czynią system podatkowy złożonym, a to wedle bardzo starych doświadczeń obniża wydajność podatkową: utrudnia wymiar podatku, przysparza kosztów i samo przez się prowokuje krętactwo. Co istotne, te różne stawki są typowym przejawem interwencjonizmu, z którym podobno chcieliśmy w Europie zerwać. Bo w jedno uderzamy bardziej, w inne słabiej...
VAT u nogi
Nie wiem, czy Francuzi czytali Carla von Siemensa. Zaczęło się tak: od 1948 r. każdy przedsiębiorca francuski, płacąc podatek od tego, co sprzedał, miał prawo odliczyć sobie podatek, jaki zapłacił jego dostawca. Niby nie wiadomo po co, ale szło oczywiście o zalegalizowany dumping w eksporcie. Po tym odliczeniu eksporter mógł sprzedawać swoje eksportowane produkty taniej, zwłaszcza - samochody. VAT (we Francji TVA - taxe la valeur ajoutée), wprowadzony 10 kwietnia 1954 r., zastąpił podatki od produkcji i od transakcji. Ten drugi - od transakcji, z odliczaniem podatków dostawców ("kumulatywny") - był niby łatwy, zrozumiały, ale zbyt oczywisty, stąd niewygodny dla francuskich producentów samochodów i samolotów, mających wielu kooperantów i długi cykl produkcji. Według francuskiego klasyka skarbowości Paula Gaudemeta, "zniekształcał prawa konkurencji" i był sprzeczny z zasadą neutralności podatków (!).
Tak naprawdę przy stawkach wyznaczanych przez władzę to VAT podnosi ceny i ogranicza popyt, a więc zakłóca kształtujące się naturalnie na rynku ceny równowagi. Nic to nie ma wspólnego z gospodarką rynkową. Teza, że wzrost cen wymusi nową równowagę popytu z podażą, to wyzywająca bzdura (popyt, owszem, dostosuje się do wyższych cen - jak w paradoksie Giffena, kiedy podwyżka cen chleba w XIX-wiecznej Irlandii dała wyższą jego sprzedaż, bo na nic innego ludzie nie mieli już pieniędzy). Po drugie, VAT spowalnia i komplikuje obrót pieniężny. Kilka procent pieniądza w ciągu roku nie przepływa jako proste należności od towarów i usług, lecz krąży bezpłodnie, uiszczane państwu i zwracane jako przedmiot biurokratycznych operacji.
Na dodatek wymaga VAT zatrudnienia tysięcy dodatkowych księgowych w całym systemie podatkowym, w skarbowości i w samych przedsiębiorstwach, nawet w tych, które składają się z paru członków rodziny. Wymaga mnóstwa dodatkowej pracy związanej z obiegiem dodatkowych, ciągle nowych informacji. Po czwarte, VAT jest klasycznym biurokratycznym mnożeniem bytów ponad potrzebę, uzasadniającym w rzeczywistości rozrost biurokracji. Francja w ten sposób leczy swoje bezrobocie, ale nawet bez VAT ma tak rozbudowane struktury biurokratyczne, że wchłaniają one bez trudu nadmiar absolwentów wyższych uczelni. Cóż mówić o RFN, która musi sprowadzać Turków, bo tylu Niemców woli siedzieć w biurach administracji.
Dobrze dla wielkich, źle dla małych
Gaudemet zachwycał się tym, że VAT "wymaga prowadzenia dokładnej rachunkowości dla każdego produktu, w kolejnych fazach produkcji". Widać, jak bardzo temu wielkiemu umysłowi obca była praktyka interesów, choć sam przyznawał, że rozciągnięcie VAT na handel detaliczny zlikwidowało opłaty lokalne, tak ważne dla budżetów władz lokalnych. VAT, nie kryjmy, uprzywilejowuje wielkie przedsiębiorstwa, dyskryminuje małe. Gdyby w urzędach ochrony konkurencji w Europie zasiadali wykształceni skarbowcy, podjęliby obronę drobnej przedsiębiorczości. Cała ta dodatkowa księgowość prowadzona przez drobnych przedsiębiorców zamiast prostej zryczałtowanej opłaty na rzecz systemu podatkowego gnębi ich zgoła zbytecznie, podwyższając koszty własne.
Na koniec wreszcie - VAT jest sprzeczny z postępami demokracji, która wymaga uproszczeń w funkcjonowaniu państwa, a nie narastających komplikacji. I rzecz najważniejsza: z punktu widzenia demokracji VAT, jak wszelkie podatki pośrednie obciążające konsumentów, odrywa obowiązek podatkowy od obywatela - nikt nie wie, ile płaci i komu. Rozmywa się związek podatkowy obywatela z jego państwem. I chyba nie trzeba tej opinii uzasadniać. Jest oczywista.
Powrót do źródeł
W Stanach Zjednoczonych ponad 80 proc. obywateli odbiera swoje dochody osobiste od pracodawców i innych płatników, a ci przekazują systemowi podatkowemu - Internal Revenue System (IRS) - odpowiednie potrącenia (to stara angielska zasada: stoppage at the source - uchwycenia u źródła). Kilkanaście procent - farmerzy, drobni przedsiębiorcy, wśród nich i taksówkarze, nieliczni artyści sprzedający swe dzieła, maklerzy giełdowi - rozlicza się z systemem samodzielnie. A wszyscy mogą skorzystać z przysługujących im różnorakich ulg (o nich bliżej w dorocznym amerykańskim "World Almanac").
U nas mamy wyższy odsetek rolników i drobnych przedsiębiorców niż w USA. Dwadzieścia kilka procent obywateli żyje ze swoich gospodarstw (tylko połowa z produkcji towarowej). W ich wypadku można wrócić do XIX-wiecznego brytyjskiego zdrowego rozsądku w systemie podatkowym, do brytyjskiego samorządu podatkowego. Propagował go w podręczniku z 1876 r. Leon Biliński, profesor uniwersytetu lwowskiego, a nie był to żaden uczony utopista, lecz późniejszy polski minister finansów Franciszka Józefa, w 1896 r. autor planu wielkiej reformy podatkowej. W XIX wieku, kiedy i w Anglii dominowała drobna przedsiębiorczość, hrabstwo odprowadzało "do góry" tylko tyle, ile było trzeba na utrzymanie i koszty realizacji zadań władzy (owocowało to w opracowywaniu budżetu państwa tzw. budżetowaniem netto).
Chciał Biliński, by tworzono komisje szacunkowe "złożone z zaufanych delegatów podatników", bo wtedy "ludność pełna zaufania do swych wybrańców nie będzie stawiała skarbowi trudności w badaniu dochodu, a może i mniej będzie skłonna do defraudacji i zalegania wobec cyfry podatku, ustanowionej za współudziałem komisji". Tak pracowały wtedy komisje dla podatku dochodowego w Anglii. Nawet w Austrii ustawa z 1869 r. wprowadziła je przy podatku gruntowym. Pisał Biliński, że powierzywszy wybieranie podatku gminom, "można powiedzieć, iż usunęło się przynajmniej część tradycjonalnej nienawiści podatnika do władzy skarbowej". Wiązał on samorząd skarbowy z rozwojem samorządu w ogóle: "Nie dziw, że właśnie ojczyzna samorządu pierwsza zastosowała go w skarbowości".
Wolałbym, by demokracja poszukiwała skuteczności na tej właśnie drodze, miast iść drogą rozwoju biurokracji. I nie ma się co dziwić, że Stany Zjednoczone nie chcą słyszeć o żadnej "harmonizacji" swego systemu podatkowego z Europą.
Stefan Bratkowski
Więcej możesz przeczytać w 10/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.