Fotografię Witkacego za rekordową sumę 135 tys. zł kupiła matka właścicielki domu aukcyjnego, który ją wystawiał
Niemal wszystkie ostatnie rekordy na polskich aukcjach sztuki to rekordy papierowe. Często to sam właściciel przez podstawioną osobę licytuje obraz, podbijając jego rynkową wartość. Na aukcje trafiają też falsyfikaty oraz dzieła skradzione podczas II wojny światowej. Ekspertami domów aukcyjnych są zwykle pracownicy państwowych muzeów, choć prawo tego zabrania. Nie należy przeceniać ich ekspertyz, bo polski ekspert - w przeciwieństwie do swojego zachodniego kolegi - nie odpowiada finansowo za pomyłki.
Fikcyjne rekordy
Niedawno sprzedano na aukcji fotografię Witkacego "Kolaps przy lampie" za rekordową sumę 135 tys. zł. To mniej więcej cztery razy tyle, ile kosztuje portret tego artysty wykonany pastelami. Warszawę obiegła wiadomość, że nabywcą była matka Iwony Büchner, właścicielki Domu Aukcyjnego Polswiss Art, która organizowała aukcję. Takie samo zdjęcie można kupić w jednej z berlińskich galerii, tyle że kilkakrotnie taniej. - Jest prawdą, że moja mama kupiła to zdjęcie, ale zrobiła to w imieniu francuskiej galerii i na jej zlecenie. Nie mieliśmy wtedy podłączonych telefonów i nie można było w ten sposób licytować. Zdjęcie poszło za minimalną cenę, jakiej żądał właściciel - tłumaczy "Wprost" Iwona Büchner.
Informacje o sprzedanych za rekordowe sumy obrazach to zwykle mistyfikacja. Owszem, dobry aukcjoner jest w stanie czasem tak rozgrzać licytujących, że ci kupują dzieła za sumy kilkakrotnie wyższe od spodziewanych, ale zdarza się to rzadko. - Kilka lat temu prowadziłem w Krakowie aukcję obrazu Jana Matejki, który osiągnął pięciokrotne przebicie. Równie gorąco było podczas licytacji obrazu Eugeniusza Zaka. Został sprzedany za 1,2 mln zł - wspomina Andrzej Starmach, właściciel krakowskiej galerii. Zwykle to właściciele żądają za swoje kolekcje cen, które nie mają nic wspólnego z realiami rynku. Domy aukcyjne jednak przyjmują je do sprzedaży, bo nie chcą stracić klienta. Później właściciel przez podstawioną osobę licytuje obraz, byleby tylko w świat nie poszła informacja, że nikt się nim nie zainteresował. Wystarczy wpłacić wadium w wysokości tysiąca złotych. Wielką sensacją aukcji, która odbyła się w grudniu 2003 r. w warszawskim hotelu Sheraton, było pojawienie się obrazu Mojżesza Kislinga "Akt leżący" (z 1923 r.). Obraz nie poszedł na aukcji, choć chciał go kupić Jerzy Starak. Ale cena wywoławcza 760 tys. zł odstraszyła nawet jego.
Po sprzedaży obrazu An-drzeja Wróblewskiego "Uwaga, nadchodzi" (z 1955 r.) za 490 tys. zł sugerowano, że cena została sztucznie podbita, a płótno wróciło na ścianę, na której wisiało przed aukcją. Józef Grabski, właściciel Polskiego Domu Aukcyjnego Sztuka, zapewnia, że obraz kupił jeden z najbogatszych Polaków - na prezent dla żony. Biznesmen nie chce rozmawiać na ten temat. Fakt, że sprzedaż wielu dzieł załatwia się za zamkniętymi drzwiami, ułatwia manipulowanie cenami. - Dom aukcyjny z prawdziwego zdarzenia powinien rezygnować z cen ukrytych (gwarantowanych) i możliwości licytowania przez właściciela, bo to prowadzi do zaciemnienia rynku i manipulacji - ocenia Marek Lengiewicz, właściciel Domu Aukcyjnego Rempex.
Eksperci z ograniczoną odpowiedzialnością
Na polskich aukcjach zaskakująco często zdarza się wystawianie na licytację podróbek. W 1996 r. Sławomir Rawski za 29 tys. zł (na aukcji w Desie Unicum) kupił obraz "Salome", który eksperci uznali za dzieło Henryka Siemiradzkiego. Sześć lat później wystawił je na licytacji w domu Polswiss Art - za 110 tys. zł. Okazało się wówczas, że w posiadaniu innej osoby jest identyczny obraz, ale podpisany nazwiskiem włoskiego malarza Rossiego. Rawski odzyskał pieniądze. Z kolei szef Exbudu Witold Zaraska w domu aukcyjnym Agra-Art kupił pejzaż Władysława Małeckiego - za 155 tys. zł. Zdaniem rzeczoznawcy Adama Konopackiego, biznesmen nabył falsyfikat. Opinię tę potwierdził Zakład Konserwacji Malarstwa i Rzeźby Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zaraska zażądał zwrotu pieniędzy, lecz Agra odmówiła, przedstawiając swoje ekspertyzy. Sprawa trafiła do sądu.
Na ogół tego rodzaju spory są załatwiane polubownie i bez rozgłosu. Katalogi niektórych domów aukcyjnych podają nazwiska osób tworzących radę naukową, składającą się z historyków sztuki zatrudnionych w muzeach, która ma być gwarantem jakości oferowanych obiektów. Tak naprawdę nie wiadomo, kto może być ekspertem. Ustawa bowiem zabrania pracownikom państwowych muzeów wydawania ekspertyz, ale nikt tego zakazu nie egzekwuje. Wprowadzenie obrazu na aukcję automatycznie uwiarygadnia jego autentyczność.
Renomowane zachodnioeuropejskie domy aukcyjne zatrudniają specjalistów, którzy przyjmują pełną odpowiedzialność za pomyłkę (także materialną), a także tworzą organizacje sprawdzające pochodzenie obiektów. The Art Loss Register (założona w 1991 r. m.in. przez Sotheby's i Christie's) rocznie kontroluje pochodzenie prawie 400 tys. obiektów wstawianych do antykwariatów. Tropi też dzieła zrabowane lub skonfiskowane w okresie II wojny światowej. W ciągu kilku lat ALR udało się zlokalizować i doprowadzić do zwrotu dzieł o wartości ponad 100 mln USD. W polskich sądach wystarczy udowodnić dobrą wolę przy zakupie kradzionej pracy i już można ją oddać na aukcję. Jedynym polskim rzeczoznawcą ubezpieczonym na wysoką kwotę jest Adam Konopacki. Pozostali nie odpowiadają za swoje pomyłki.
Bezkarni złodzieje
Na rynku pojawiają się obok fałszywek również kradzione obrazy. Muzeum Narodowe w Krakowie za 200 tys. zł (otrzymane od sponsora) kupiło na aukcji obraz Jana Matejki "Otrucie królowej Bony", zaginiony podczas II wojny światowej. Wybuchł skandal, bo obraz zrabowano z prywatnego mieszkania. "Neron" Jana Styki, "Dama z wachlarzem" Józefa Pankiewicza czy "Józio" Stanisława Wyspiańskiego, to tylko niektóre dzieła zakwestionowane przez Muzeum Narodowe w Warszawie jako zrabowane z jego zbiorów. Do czasu wyjaśnienia sprawy nie mogą one być wystawiane na aukcjach. Ostatnio jednak sprzedano należącą niegdyś do kolekcji tego muzeum "Główkę dziecka" Stanisława Wyspiańskiego. Praca ta była uznana za zaginioną (znajdowała się w spisie strat wojennych). Została wylicytowana na 155 tys. zł i trafiła do rąk prywatnych.
Afery związane z aukcjami zdarzają się również na Zachodzie, lecz tam takie wykroczenia ścigane są z mocy prawa i surowo karane. Cztery lata temu okazało się, że oficjalnie rywalizujące ze sobą domy aukcyjne Christie's i Sotheby od lat wspólnie manipulowały stawkami prowizji dla kupujących i sprzedających. Poszkodowanych zostało w ten sposób 130 tys. klientów. Christie's zgodził się na współpracę z Departamentem Sprawiedliwości USA, dzięki czemu dostał gwarancję nietykalności. Sotheby's w ramach ugody musiał zapłacić wysoką grzywnę: 412 mln USD w gotówce i 100 mln USD w bonach dyskontowych. Szefowie obu domów podali się do dymisji.
Rynek bez rynku
W Polsce ostatnie lata były chude dla branży aukcyjnej. Z łezką w oku wspomina się początek lat 90., kiedy to Bagsik i Gąsiorowski, ówcześni szefowie Art-B, wielkimi zakupami spowodowali gwałtowny wzrost cen dzieł sztuki. Wtedy zwykle klient po prostu dzwonił do marszanda i pytał, czy ma Malczewskiego, a przede wszystkim, jakie obraz ma wymiary (im większy, tym lepiej). Obecnie klienci szukają tylko dobrych prac. - Można już mówić o pewnej świadomości kupujących. Wiedzą, że Malczewski może kosztować kilkaset tysięcy złotych. Natomiast prace Vlastimila Hoffmana sprzedawane są po kilka i kilkadziesiąt tysięcy złotych - mówi Marek Lengiewicz, prezes Rempeksu.
Po okresie posuchy na rynku pojawiły się oznaki ożywienia. Ale prawdziwy przełom nastąpi dopiero wówczas, gdy naszym rynkiem nie będzie można manipulować, gdy cena będzie miała związek z wartością dzieła, a nie będzie podyktowana wspólnym interesem właścicieli domów aukcyjnych i posiadaczy dzieł sztuki.
Fikcyjne rekordy
Niedawno sprzedano na aukcji fotografię Witkacego "Kolaps przy lampie" za rekordową sumę 135 tys. zł. To mniej więcej cztery razy tyle, ile kosztuje portret tego artysty wykonany pastelami. Warszawę obiegła wiadomość, że nabywcą była matka Iwony Büchner, właścicielki Domu Aukcyjnego Polswiss Art, która organizowała aukcję. Takie samo zdjęcie można kupić w jednej z berlińskich galerii, tyle że kilkakrotnie taniej. - Jest prawdą, że moja mama kupiła to zdjęcie, ale zrobiła to w imieniu francuskiej galerii i na jej zlecenie. Nie mieliśmy wtedy podłączonych telefonów i nie można było w ten sposób licytować. Zdjęcie poszło za minimalną cenę, jakiej żądał właściciel - tłumaczy "Wprost" Iwona Büchner.
Informacje o sprzedanych za rekordowe sumy obrazach to zwykle mistyfikacja. Owszem, dobry aukcjoner jest w stanie czasem tak rozgrzać licytujących, że ci kupują dzieła za sumy kilkakrotnie wyższe od spodziewanych, ale zdarza się to rzadko. - Kilka lat temu prowadziłem w Krakowie aukcję obrazu Jana Matejki, który osiągnął pięciokrotne przebicie. Równie gorąco było podczas licytacji obrazu Eugeniusza Zaka. Został sprzedany za 1,2 mln zł - wspomina Andrzej Starmach, właściciel krakowskiej galerii. Zwykle to właściciele żądają za swoje kolekcje cen, które nie mają nic wspólnego z realiami rynku. Domy aukcyjne jednak przyjmują je do sprzedaży, bo nie chcą stracić klienta. Później właściciel przez podstawioną osobę licytuje obraz, byleby tylko w świat nie poszła informacja, że nikt się nim nie zainteresował. Wystarczy wpłacić wadium w wysokości tysiąca złotych. Wielką sensacją aukcji, która odbyła się w grudniu 2003 r. w warszawskim hotelu Sheraton, było pojawienie się obrazu Mojżesza Kislinga "Akt leżący" (z 1923 r.). Obraz nie poszedł na aukcji, choć chciał go kupić Jerzy Starak. Ale cena wywoławcza 760 tys. zł odstraszyła nawet jego.
Po sprzedaży obrazu An-drzeja Wróblewskiego "Uwaga, nadchodzi" (z 1955 r.) za 490 tys. zł sugerowano, że cena została sztucznie podbita, a płótno wróciło na ścianę, na której wisiało przed aukcją. Józef Grabski, właściciel Polskiego Domu Aukcyjnego Sztuka, zapewnia, że obraz kupił jeden z najbogatszych Polaków - na prezent dla żony. Biznesmen nie chce rozmawiać na ten temat. Fakt, że sprzedaż wielu dzieł załatwia się za zamkniętymi drzwiami, ułatwia manipulowanie cenami. - Dom aukcyjny z prawdziwego zdarzenia powinien rezygnować z cen ukrytych (gwarantowanych) i możliwości licytowania przez właściciela, bo to prowadzi do zaciemnienia rynku i manipulacji - ocenia Marek Lengiewicz, właściciel Domu Aukcyjnego Rempex.
Eksperci z ograniczoną odpowiedzialnością
Na polskich aukcjach zaskakująco często zdarza się wystawianie na licytację podróbek. W 1996 r. Sławomir Rawski za 29 tys. zł (na aukcji w Desie Unicum) kupił obraz "Salome", który eksperci uznali za dzieło Henryka Siemiradzkiego. Sześć lat później wystawił je na licytacji w domu Polswiss Art - za 110 tys. zł. Okazało się wówczas, że w posiadaniu innej osoby jest identyczny obraz, ale podpisany nazwiskiem włoskiego malarza Rossiego. Rawski odzyskał pieniądze. Z kolei szef Exbudu Witold Zaraska w domu aukcyjnym Agra-Art kupił pejzaż Władysława Małeckiego - za 155 tys. zł. Zdaniem rzeczoznawcy Adama Konopackiego, biznesmen nabył falsyfikat. Opinię tę potwierdził Zakład Konserwacji Malarstwa i Rzeźby Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zaraska zażądał zwrotu pieniędzy, lecz Agra odmówiła, przedstawiając swoje ekspertyzy. Sprawa trafiła do sądu.
Na ogół tego rodzaju spory są załatwiane polubownie i bez rozgłosu. Katalogi niektórych domów aukcyjnych podają nazwiska osób tworzących radę naukową, składającą się z historyków sztuki zatrudnionych w muzeach, która ma być gwarantem jakości oferowanych obiektów. Tak naprawdę nie wiadomo, kto może być ekspertem. Ustawa bowiem zabrania pracownikom państwowych muzeów wydawania ekspertyz, ale nikt tego zakazu nie egzekwuje. Wprowadzenie obrazu na aukcję automatycznie uwiarygadnia jego autentyczność.
Renomowane zachodnioeuropejskie domy aukcyjne zatrudniają specjalistów, którzy przyjmują pełną odpowiedzialność za pomyłkę (także materialną), a także tworzą organizacje sprawdzające pochodzenie obiektów. The Art Loss Register (założona w 1991 r. m.in. przez Sotheby's i Christie's) rocznie kontroluje pochodzenie prawie 400 tys. obiektów wstawianych do antykwariatów. Tropi też dzieła zrabowane lub skonfiskowane w okresie II wojny światowej. W ciągu kilku lat ALR udało się zlokalizować i doprowadzić do zwrotu dzieł o wartości ponad 100 mln USD. W polskich sądach wystarczy udowodnić dobrą wolę przy zakupie kradzionej pracy i już można ją oddać na aukcję. Jedynym polskim rzeczoznawcą ubezpieczonym na wysoką kwotę jest Adam Konopacki. Pozostali nie odpowiadają za swoje pomyłki.
Bezkarni złodzieje
Na rynku pojawiają się obok fałszywek również kradzione obrazy. Muzeum Narodowe w Krakowie za 200 tys. zł (otrzymane od sponsora) kupiło na aukcji obraz Jana Matejki "Otrucie królowej Bony", zaginiony podczas II wojny światowej. Wybuchł skandal, bo obraz zrabowano z prywatnego mieszkania. "Neron" Jana Styki, "Dama z wachlarzem" Józefa Pankiewicza czy "Józio" Stanisława Wyspiańskiego, to tylko niektóre dzieła zakwestionowane przez Muzeum Narodowe w Warszawie jako zrabowane z jego zbiorów. Do czasu wyjaśnienia sprawy nie mogą one być wystawiane na aukcjach. Ostatnio jednak sprzedano należącą niegdyś do kolekcji tego muzeum "Główkę dziecka" Stanisława Wyspiańskiego. Praca ta była uznana za zaginioną (znajdowała się w spisie strat wojennych). Została wylicytowana na 155 tys. zł i trafiła do rąk prywatnych.
Afery związane z aukcjami zdarzają się również na Zachodzie, lecz tam takie wykroczenia ścigane są z mocy prawa i surowo karane. Cztery lata temu okazało się, że oficjalnie rywalizujące ze sobą domy aukcyjne Christie's i Sotheby od lat wspólnie manipulowały stawkami prowizji dla kupujących i sprzedających. Poszkodowanych zostało w ten sposób 130 tys. klientów. Christie's zgodził się na współpracę z Departamentem Sprawiedliwości USA, dzięki czemu dostał gwarancję nietykalności. Sotheby's w ramach ugody musiał zapłacić wysoką grzywnę: 412 mln USD w gotówce i 100 mln USD w bonach dyskontowych. Szefowie obu domów podali się do dymisji.
Rynek bez rynku
W Polsce ostatnie lata były chude dla branży aukcyjnej. Z łezką w oku wspomina się początek lat 90., kiedy to Bagsik i Gąsiorowski, ówcześni szefowie Art-B, wielkimi zakupami spowodowali gwałtowny wzrost cen dzieł sztuki. Wtedy zwykle klient po prostu dzwonił do marszanda i pytał, czy ma Malczewskiego, a przede wszystkim, jakie obraz ma wymiary (im większy, tym lepiej). Obecnie klienci szukają tylko dobrych prac. - Można już mówić o pewnej świadomości kupujących. Wiedzą, że Malczewski może kosztować kilkaset tysięcy złotych. Natomiast prace Vlastimila Hoffmana sprzedawane są po kilka i kilkadziesiąt tysięcy złotych - mówi Marek Lengiewicz, prezes Rempeksu.
Po okresie posuchy na rynku pojawiły się oznaki ożywienia. Ale prawdziwy przełom nastąpi dopiero wówczas, gdy naszym rynkiem nie będzie można manipulować, gdy cena będzie miała związek z wartością dzieła, a nie będzie podyktowana wspólnym interesem właścicieli domów aukcyjnych i posiadaczy dzieł sztuki.
Więcej możesz przeczytać w 10/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.