Akcjoniści w salonach sztuki oddawali mocz i wypijali go, mazali się krwią, okaleczali swe genitalia
Gdy starszyzna cechu pończoszników w Madrycie ofiarowała królowej hiszpańskiej w hołdzie misternej roboty pończoszki, marszałek dworu odesłał dar z komentarzem: "Królowa Hiszpanii nie ma nóg". Te absurdalne na pozór słowa sprzed kilku wieków znaczyły, że intymne sprawy monarchini dla jej poddanych nie istnieją. Przesłania je majestat. Dzisiaj najbardziej intymne sprawy rodzin królewskich i osób rządzących stanowią codzienny temat plotek dla wszystkich. Księżna Diana sama opowiadała dziennikarzom o swych żenujących przejściach z następcą brytyjskiego tronu. Prezydent najpotężniejszego państwa na świecie musiał mówić publicznie - choć nie z własnej woli - o pieszczotach ze stażystką w Białym Domu. Relacje osób, które mogły zdradzić łóżkowe tajemnice księżnej Diany czy opowiedzieć o sukience splamionej spermą prezydenta Clintona, spisano i sprzedano w setkach tysięcy egzemplarzy. Podobnie, jak wspomnienia Jürgena Bartscha, pedofila i seryjnego mordercy. W ocenie amerykańskiej sieci księgarskiej Barnes & Noble, takie wyznania sprzedają się trzy albo cztery razy lepiej niż beletrystyka czy książki historyczne.
Powszechne obnażanie
Grzegorz Jarzyna, reżyser teatralny młodego pokolenia, przyjął niedawno zaproszonych reporterów w łóżku, w towarzystwie swej partnerki. Oboje byli nadzy, choć niezupełnie. W prowadzonym przez Jarzynę warszawskim teatrze Rozmaitości pojawiają się aktorzy nadzy kompletnie, podobnie jak w niektórych innych polskich teatrach. Nagość na scenie teatrów nie należących do gatunku porno można było zobaczyć w czasach rewolucji seksualnej lat 60. Zasłynęły tym zwłaszcza dwa (grane w Nowym Jorku i Londynie) musicale - "Hair" i "Oh! Calcutta!". Oba były pomyślane jako głos pokolenia młodych, którzy odmawiają udziału w wojnie, śpiewają hymny na cześć narkotyków i grupowo uprawiają wolną miłość.
W 1962 r. w jednej z paryskich galerii francuski malarz Yves Klein pokazał przybyłej na wernisaż publiczności tylko białe ściany i płótna. Po czym wprowadził nagie modelki, nakładał na nie błękitną farbę i ich ciałami tworzył na białym tle odbicia-obrazy. Wkrótce sami artyści zaczęli się na wystawach rozbierać (początkowo dla zabawy). Robili to na przykład - zawsze skłonni do przewrotnych figli - przedstawiciele amerykańskiego i brytyjskiego pop-artu.
20 czerwca 1969 r. wyskoczył z okna swej pracowni w Wiedniu Rudolf Schwarzkogler. Zginął na miejscu. Jeśli nawet to zrobił, jak niektórzy sugerowali, pod wpływem środków odurzających, akt ten był naturalną konsekwencją jego drogi twórczej. Schwarzkogler należał do grupy tzw. akcjonistów. Byli to twórcy, którzy wyrażali się nie przez dzieła, lecz działania (Akzion). Akcjoniści wiedeńscy w salonach sztuki oddawali mocz i wypijali go, adorowali też kał. Obcięli na oczach widzów łeb żywej gęsi, mazali się krwią, okaleczali swe genitalia, a przynajmniej przedstawiali dokumenty fotograficzne takich czynów. Miało to być "wyzwanie dla Kościoła, rodziny i państwa", zamieniło się zaś w czysty ekshibicjonizm - serię histerycznych gestów. Dla przywódcy duchowego akcjonistów wiedeńskich skończyło się to śmiercią.
Sztuka ofiar
Wiedeńscy akcjoniści mieli licznych, choć bardziej ostrożnych naśladowców - także w Polsce. Należeli do nich na przykład twórcy nazwani przez amerykańskich krytyków przedstawicielami victim art (sztuki ofiar). Uprawiający ją artyści prezentują się publiczności w drastycznym działaniu jako ofiary (losu, społeczeństwa, choroby). W Nowym Jorku jeden z takich twórców performerów skarżąc się wernisażowym gościom, że jest nosicielem wirusa HIV, nacinał sobie skórę, moczył krwią papierowe ręczniki i rzucał je między ludzi.
Na jednej z nowojorskich scen w połowie lat 90. choreograf Bill T. Jones wystawił "Still/Here" ("Wciąż/Tutaj") - spektakl multimedialny, gdzie tańcem pokazywano chorobę i śmierć. W tle wyświetlano nagrane na taśmę wideo wyznania osób umierających na AIDS i raka. Sam Jones był wówczas nosicielem wirusa HIV (już nie żyje). Arlene Croce swój esej "Discussing the Undiscussable" ("Dyskutując o tym, co dyskusji nie podlega") zaczęła od słów: "Nie widziałam 'Still/Here' i nie zamierzam tego oglądać. Przez włączenie umierających ludzi do swego działania Jones stawia siebie poza zasięgiem krytyki".
Przed kilkoma miesiącami na warszawskich Powązkach Zuzanna Janin urządziła happening, który polegał na upozorowaniu własnego pogrzebu. Umieściła gdzie trzeba zawiadomienia o nim, była trumna, spuszczanie jej do grobu, kwiaty. Ludzie (poza wtajemniczonymi) byli przekonani, że uczestniczą w uroczystości żałobnej - tymczasem całe wydarzenie filmowano na użytek artystyczny. Krytyk sztuki, zwykle przychylny współczesnym eksperymentom twórczym, powiedział mi potem, że stała się rzecz niewybaczalna: do artystycznej fikcji wciągnięto groby rzeczywistych zmarłych, wśród których leżą jego rodzice.
Deptanie prywatności
Na wielu wystawach sztuki z premedytacją i precyzją narusza się tabu prywatności. Urządza się wyprzedaż swych dramatów rodzinnych, wywala publicznie przeżycia najbardziej intymne, zwykle skrywne przez ludzi. Nie robi się tego w języku metafor, który pozostawia miejsce na uczucia, dystans, namysł, lecz z brutalną ostentacją, jakby się osobiste sprawy wypluwało pod nogi przechodniów.
W galeriach wielu krajów świata brytyjski artysta Richard Billingham wystawia fotografie z życia swych rodziców. Na jednej z nich ojciec autora, pijany do nieprzytomności, leży przy muszli klozetowej. Na innej monstrualnie gruba matka rozwala swemu mężowi twarz pięścią. Śladem Billinghama wydaje się iść młody polski dokumentalista Marcin Koszałka. Sfilmował swoich rodziców - nie bardzo widać zdających sobie sprawę z tego, że z ich agresywnych, jazgotliwych, nie kontrolowanych monologów powstaje film "Takiego pięknego syna urodziłam", pokazywany potem w kinach i na festiwalach.
Ron Mueck, Anglik, również jeszcze bardzo młody, pokazał w Royal Gallery dokładną replikę zwłok swego ojca. Epoksydowa figura martwego mężczyzny nie zwracałaby specjalnej uwagi, artysta podkreśla więc w opisie, że chodzi o trupa jego taty. Jeszcze dwadzieścia lat temu nie znaleźlibyśmy pewnie w kulturze tylu przykładów gorliwego przekraczania nakazu "czcij ojca swego i matkę swoją".
Piętnaście minut poniżenia
Od wieków na skrajną szczerość zdobywają się artyści i pisarze, jednak "Testament" Villona, sonety Petrarki i Szekspira, "Wyznania" Jana Jakuba Rousseau, autoportrety starego Rembrandta, "Kobiety płaczące" Picassa - to dzieła, których autorzy mówią nam dużo o własnych uczuciach, słabości, upadku, rozpaczy. Tajemnica ich sztuki sprawia, że mówią przy tym o sprawach istotnych i zachowują godność.
Dotychczas ludzie raczej kryli w sobie instynkt podglądacza i potrzeby ekshibicjonisty. Telewizja otworzyła takim ludziom nieograniczone możliwości. Powstał, opracowany w najdrobniejszych szczegółach przez medialnych fachowców, specjalny gatunek - reality show. Tysiące ludzi przychodzą do studia, by dać się zamknąć w pomieszczeniu, gdzie ukryte kamery pozbawiają ich wszelkiej prywatności, gdzie każde ich słowo, każdy ruch, westchnienie i stęknięcie ukryte kamery mogą przekazać na całą Polskę.
Alessandra Stanley napisała w "New York Times": "Zapomnijcie o seksie i przemocy. Tym, co napędza dziś widownię stacjom telewizyjnym, jest wstyd. Wielu też chce się znaleźć w telewizji choćby na 15 minut - nawet, jeśli ma to być 15 minut poniżenia". Okazało się, że ludzie uwielbiają spektakle, które pozwalają im obserwować takich jak oni w stanie psychicznego rozmemłania. A jeśli im samym dopisze szczęście i w wyniku castingu wejdą do gry, oddadzą w ofierze wszystko, opowiedzą najtajniejsze i najpaskudniejsze rzeczy o mężu, żonie, kochanku, siostrze, przyjaciółce.
Kapitały na produkcję filmów i pieniądze z reklam przepływają tam, gdzie przygotowuje się reality shows. Panika ogarnia więc studia filmowe w Hollywood. Tym chętniej gwiazdy rozrywki godzą się, by sprzedać mediom własną prywatność, intymność i wstyd.
Andrzej Osęka
Powszechne obnażanie
Grzegorz Jarzyna, reżyser teatralny młodego pokolenia, przyjął niedawno zaproszonych reporterów w łóżku, w towarzystwie swej partnerki. Oboje byli nadzy, choć niezupełnie. W prowadzonym przez Jarzynę warszawskim teatrze Rozmaitości pojawiają się aktorzy nadzy kompletnie, podobnie jak w niektórych innych polskich teatrach. Nagość na scenie teatrów nie należących do gatunku porno można było zobaczyć w czasach rewolucji seksualnej lat 60. Zasłynęły tym zwłaszcza dwa (grane w Nowym Jorku i Londynie) musicale - "Hair" i "Oh! Calcutta!". Oba były pomyślane jako głos pokolenia młodych, którzy odmawiają udziału w wojnie, śpiewają hymny na cześć narkotyków i grupowo uprawiają wolną miłość.
W 1962 r. w jednej z paryskich galerii francuski malarz Yves Klein pokazał przybyłej na wernisaż publiczności tylko białe ściany i płótna. Po czym wprowadził nagie modelki, nakładał na nie błękitną farbę i ich ciałami tworzył na białym tle odbicia-obrazy. Wkrótce sami artyści zaczęli się na wystawach rozbierać (początkowo dla zabawy). Robili to na przykład - zawsze skłonni do przewrotnych figli - przedstawiciele amerykańskiego i brytyjskiego pop-artu.
20 czerwca 1969 r. wyskoczył z okna swej pracowni w Wiedniu Rudolf Schwarzkogler. Zginął na miejscu. Jeśli nawet to zrobił, jak niektórzy sugerowali, pod wpływem środków odurzających, akt ten był naturalną konsekwencją jego drogi twórczej. Schwarzkogler należał do grupy tzw. akcjonistów. Byli to twórcy, którzy wyrażali się nie przez dzieła, lecz działania (Akzion). Akcjoniści wiedeńscy w salonach sztuki oddawali mocz i wypijali go, adorowali też kał. Obcięli na oczach widzów łeb żywej gęsi, mazali się krwią, okaleczali swe genitalia, a przynajmniej przedstawiali dokumenty fotograficzne takich czynów. Miało to być "wyzwanie dla Kościoła, rodziny i państwa", zamieniło się zaś w czysty ekshibicjonizm - serię histerycznych gestów. Dla przywódcy duchowego akcjonistów wiedeńskich skończyło się to śmiercią.
Sztuka ofiar
Wiedeńscy akcjoniści mieli licznych, choć bardziej ostrożnych naśladowców - także w Polsce. Należeli do nich na przykład twórcy nazwani przez amerykańskich krytyków przedstawicielami victim art (sztuki ofiar). Uprawiający ją artyści prezentują się publiczności w drastycznym działaniu jako ofiary (losu, społeczeństwa, choroby). W Nowym Jorku jeden z takich twórców performerów skarżąc się wernisażowym gościom, że jest nosicielem wirusa HIV, nacinał sobie skórę, moczył krwią papierowe ręczniki i rzucał je między ludzi.
Na jednej z nowojorskich scen w połowie lat 90. choreograf Bill T. Jones wystawił "Still/Here" ("Wciąż/Tutaj") - spektakl multimedialny, gdzie tańcem pokazywano chorobę i śmierć. W tle wyświetlano nagrane na taśmę wideo wyznania osób umierających na AIDS i raka. Sam Jones był wówczas nosicielem wirusa HIV (już nie żyje). Arlene Croce swój esej "Discussing the Undiscussable" ("Dyskutując o tym, co dyskusji nie podlega") zaczęła od słów: "Nie widziałam 'Still/Here' i nie zamierzam tego oglądać. Przez włączenie umierających ludzi do swego działania Jones stawia siebie poza zasięgiem krytyki".
Przed kilkoma miesiącami na warszawskich Powązkach Zuzanna Janin urządziła happening, który polegał na upozorowaniu własnego pogrzebu. Umieściła gdzie trzeba zawiadomienia o nim, była trumna, spuszczanie jej do grobu, kwiaty. Ludzie (poza wtajemniczonymi) byli przekonani, że uczestniczą w uroczystości żałobnej - tymczasem całe wydarzenie filmowano na użytek artystyczny. Krytyk sztuki, zwykle przychylny współczesnym eksperymentom twórczym, powiedział mi potem, że stała się rzecz niewybaczalna: do artystycznej fikcji wciągnięto groby rzeczywistych zmarłych, wśród których leżą jego rodzice.
Deptanie prywatności
Na wielu wystawach sztuki z premedytacją i precyzją narusza się tabu prywatności. Urządza się wyprzedaż swych dramatów rodzinnych, wywala publicznie przeżycia najbardziej intymne, zwykle skrywne przez ludzi. Nie robi się tego w języku metafor, który pozostawia miejsce na uczucia, dystans, namysł, lecz z brutalną ostentacją, jakby się osobiste sprawy wypluwało pod nogi przechodniów.
W galeriach wielu krajów świata brytyjski artysta Richard Billingham wystawia fotografie z życia swych rodziców. Na jednej z nich ojciec autora, pijany do nieprzytomności, leży przy muszli klozetowej. Na innej monstrualnie gruba matka rozwala swemu mężowi twarz pięścią. Śladem Billinghama wydaje się iść młody polski dokumentalista Marcin Koszałka. Sfilmował swoich rodziców - nie bardzo widać zdających sobie sprawę z tego, że z ich agresywnych, jazgotliwych, nie kontrolowanych monologów powstaje film "Takiego pięknego syna urodziłam", pokazywany potem w kinach i na festiwalach.
Ron Mueck, Anglik, również jeszcze bardzo młody, pokazał w Royal Gallery dokładną replikę zwłok swego ojca. Epoksydowa figura martwego mężczyzny nie zwracałaby specjalnej uwagi, artysta podkreśla więc w opisie, że chodzi o trupa jego taty. Jeszcze dwadzieścia lat temu nie znaleźlibyśmy pewnie w kulturze tylu przykładów gorliwego przekraczania nakazu "czcij ojca swego i matkę swoją".
Piętnaście minut poniżenia
Od wieków na skrajną szczerość zdobywają się artyści i pisarze, jednak "Testament" Villona, sonety Petrarki i Szekspira, "Wyznania" Jana Jakuba Rousseau, autoportrety starego Rembrandta, "Kobiety płaczące" Picassa - to dzieła, których autorzy mówią nam dużo o własnych uczuciach, słabości, upadku, rozpaczy. Tajemnica ich sztuki sprawia, że mówią przy tym o sprawach istotnych i zachowują godność.
Dotychczas ludzie raczej kryli w sobie instynkt podglądacza i potrzeby ekshibicjonisty. Telewizja otworzyła takim ludziom nieograniczone możliwości. Powstał, opracowany w najdrobniejszych szczegółach przez medialnych fachowców, specjalny gatunek - reality show. Tysiące ludzi przychodzą do studia, by dać się zamknąć w pomieszczeniu, gdzie ukryte kamery pozbawiają ich wszelkiej prywatności, gdzie każde ich słowo, każdy ruch, westchnienie i stęknięcie ukryte kamery mogą przekazać na całą Polskę.
Alessandra Stanley napisała w "New York Times": "Zapomnijcie o seksie i przemocy. Tym, co napędza dziś widownię stacjom telewizyjnym, jest wstyd. Wielu też chce się znaleźć w telewizji choćby na 15 minut - nawet, jeśli ma to być 15 minut poniżenia". Okazało się, że ludzie uwielbiają spektakle, które pozwalają im obserwować takich jak oni w stanie psychicznego rozmemłania. A jeśli im samym dopisze szczęście i w wyniku castingu wejdą do gry, oddadzą w ofierze wszystko, opowiedzą najtajniejsze i najpaskudniejsze rzeczy o mężu, żonie, kochanku, siostrze, przyjaciółce.
Kapitały na produkcję filmów i pieniądze z reklam przepływają tam, gdzie przygotowuje się reality shows. Panika ogarnia więc studia filmowe w Hollywood. Tym chętniej gwiazdy rozrywki godzą się, by sprzedać mediom własną prywatność, intymność i wstyd.
Andrzej Osęka
Więcej możesz przeczytać w 10/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.