Obdzierając ze skóry najzamożniejszych, skazujemy się na równość w nędzy Steven Forbes ocenia, że tylko 10 proc. osób, które znalazły się na liście najbogatszych Amerykanów magazynu "Forbes", odczuwa z tego powodu dyskomfort. Dla pozostałych bogactwo to powód do dumy. Dumnych z zamieszczenia na liście najbogatszych "Wprost" jest jedynie 12 proc. najzamożniejszych Polaków. 88 proc. wolałoby zniknąć z rankingu - wynika z sondażu przeprowadzonego przez autorów naszej listy. Dlaczego? Czy w Polsce daje o sobie znać lęk przed opryszkami i wiecznie nienasyconym fiskusem? Obawa przed atakami wszelkiej maści populistów, głoszących filozofię równych żołądków? A może świadomość tego, że polskie społeczeństwo cechuje odziedziczony po PRL tzw. syndrom egelitarno-reglamentacyjny? Polak bogaczy nie kocha - wynika z badań ośrodków demoskopijnych. Czy to go różni od przedstawicieli innych nacji? - Ludzie są wszędzie tacy sami - mówi Amerykanin Robert T. Kiyosaki, założyciel najbardziej znanej w świecie firmy edukacyjnej dla biznesmenów, twórca gry edukacyjnej Cashflow. - Nie lubią lepszych, ładniejszych, a zwłaszcza bogatszych od siebie. Rozumieją jednak, że walka z ludźmi przedsiębiorczymi, a takich wśród osób majętnych jest najwięcej, to walka z samym sobą, a zwłaszcza z własnym portfelem, który napełnia się wskutek bogacenia się innych. W ekspresowym tempie winniśmy się uczyć od obywateli USA, którzy wyzbyli się - w imię najlepiej pojętego własnego interesu - schorzenia określanego mianem zespołu bezinteresownej zawiści. "Mądre narody - mawia Rush Limbaugh, król amerykańskiego radia - we własnym interesie roztaczają nad bogatymi ochronę, narody głupie ich niszczą".
Bieda cnotą?
Źródłem polskich fobii jest wadliwe rozumienie kategorii bogactwa oraz istoty pojęcia "przedsiębiorczość". Polska "antybogackość" ma wiele źródeł. Jednym z nich jest nauka Kościoła katolickiego. W "Słowniku katolickiej nauki społecznej" zredagowanym przez ks. prof. Władysława Piwowarskiego, mającym ciągle podstawowe znaczenie dla kanonicznego wykładu katolickiej nauki społecznej, pod hasłem "Bogactwo" czytamy: "Zasób środków materialnych, który pozwala na skrajnie luksusowy poziom życia w danym społeczeństwie. Źródła bogactwa mogą być rozmaite: pracowitość, przedsiębiorczość, oszczędzanie, wyzysk, dziedziczenie. Niezależnie od źródeł bogactwo jest wyrazem uprzywilejowania i w jakimś stopniu przeciwstawienia się zasadzie równości społecznej. Bogactwo indywidualne związane jest z jednostkami ludzkimi, które w sposób mniej lub bardziej godziwy zgromadziły duży zasób dóbr materialnych".
Pomijając elementy czysto kabaretowe (bogactwo może być zgromadzone jedynie "w sposób mniej lub bardziej godziwy", czyli nie może być gromadzone w sposób godziwy), w definicji tej uderza utożsamianie bogactwa ze "skrajnie luksusowym poziomem życia", czyli postrzeganie go jedynie jako majątku konsumpcyjnego, a nie kapitału. Jeszcze dalej w takiej interpretacji poszedł pewien ksiądz odpowiadający na pytania czytelników w Internecie. Na pytanie: "Czy bogaty może się zbawić?", odpowiedział jednoznacznie: "Tak, pod warunkiem że odda swoje bogactwa biednym".
Proszę księdza, bogaty, który rozda swe bogactwo, przestaje być bogatym, a więc problem rozwiązuje się samoistnie, to po pierwsze. Bogactwo nie polega na posiadaniu wielkiego majątku konsumpcyjnego, bowiem ten - choćby największy - wcześniej czy później zostanie skonsumowany - to po drugie. Bogactwo, aby istnieć, musi być stale pomnażane, a więc może funkcjonować jedynie jako kapitał (choćby pośrednio w postaci lokaty bankowej czy papierów wartościowych). Pomnażane może być jedynie wskutek trafnych, czyli korzystnych, społecznie decyzji inwestycyjnych, a zatem w skali makro jego źródłem może być jedynie przedsiębiorczość (kradzież - którą niech się zajmie policja - bogactwa nie pomnaża, a jedynie je dystrybuuje!), to po trzecie. A funkcjonowanie bogactwa w postaci kapitału sprawia, że tworzy ono miejsca pracy. Łatwo jest także sprawdzić prawdziwość twierdzenia odwrotnego - bez kapitału żadne nowe miejsce pracy nie może być stworzone, a zatem bez bogactwa ludzkość byłaby skazana na stałe i rosnące bezrobocie, to po czwarte. Nie zastępujmy tabliczki mnożenia, o której wciąż mamy blade pojęcie, tabliczką odejmowania.
Krezus Kwaśniewski
W maju CBOS przeprowadził duże badanie na temat postrzegania bogactwa. Na pytanie, kto w Polsce powinien zarabiać najwięcej, rodacy chórem odpowiadają: prezydent. Uważają, że zarabia on miesięcznie prawie 25 tys. zł. Szefowie firm prywatnych zarabiają zaś - zdaniem ankietowanych - 15,6 tys. zł, czyli tylko 62 proc. dochodów prezydenta. Nawet to - zdaniem rodaków - jest niesprawiedliwe. Taki kapitalista, wedle ich opinii, powinien "zarabiać dużo", ale "dużo" oznacza 9,2 tys. zł. Dochody przedsiębiorców nie powinny bowiem przekraczać zarobków prezydenta, a maksymalnie mogą wynosić 54 proc. dochodów głowy państwa. Charakterystyczne jest przy tym, że bardzo nisko oceniane jest znaczenie osób tworzących podstawy prawne funkcjonowania państwa, czyli posłów. Ankietowani uważają, że zarabiają oni 12,1 tys. zł, a więc zdecydowanie za dużo, i postulują zmniejszenie ich zarobków o 60 proc. - do 5 tys. zł.
Ta wycena społecznego znaczenia funkcji społecznych poraża. W Polsce bowiem dalej uważa się, że "wódz" ma być najbogatszy; ci, którzy myślą, mają dostać najwyżej dwie średnie krajowe, a ryzykujący swoim majątkiem biznesmeni nie więcej niż cztery średnie.
Antybogaccy
To, że prof. Tadeusz Kowalik, dr Ryszard Bujak czy Zygmunt Wrzodak dopatrują się w bogactwie i przedsiębiorczości braku moralności, można od biedy zrozumieć. Lewica, której ci panowie są zwolennikami, jest tradycyjnie przeciwnikiem ludzi bogatych. Nie tylko zresztą w Polsce. Gorzej jednak, gdy przeciw ludzkiej inicjatywie, bogactwu i przedsiębiorczości występują politycy uchodzący za prawicowych i konserwatywnych. Nawet Lech Kaczyński (PiS) czy Jan Maria Rokita (PO) prowadzą krucjaty przeciwko przedsiębiorcom - jedną przeciw Janowi Kulczykowi, drugą przeciw Aleksandrowi Gudzowatemu - dlatego że walczą oni o swoje interesy i nie godzą się na niekorzystne dla nich decyzje polityczne. Prof. Jerzy Osiatyński, tworząc polskie prawo podatkowe, podkreślał wielokrotnie, że musi mieć ono komponentę "sprawiedliwości społecznej". Premier Waldemar Pawlak żartował na zjeździe Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego w 1993 r. z przedsiębiorców, że gdyby byli dobrzy, to by nie bankrutowali. Niemal każdy rząd zwiększał nałożony na przedsiębiorców haracz i dlatego mamy dzisiaj więcej bezrobotnych i mniej przedsiębiorców niż piętnaście lat temu.
Podstawowym mechanizmem obdzierania ze skóry najzamożniejszych, czyli niszczenia polskiej przedsiębiorczości i pozbawiania nas szans na rozwój, jest polityka fiskalna, a zwłaszcza system podatkowy i rozdawnictwo budżetowe. Tym wszystkim, którzy domagają się zwiększania progresji podatkowej, trzeba przypomnieć pewien fakt. Wprowadzając przed 11 laty zindywidualizowany system podatkowy (PIT), zlikwidowano dwudziestoprocentowy podatek od wynagrodzeń, który płaciły firmy. O tę kwotę podwyższono zarobki (tzw. ubruttowienie) oraz wprowadzono trzy indywidualne stawki podatkowe. Oznaczało to, że najmniej zarabiający nie zostali opodatkowani, na średnio zarabiających nałożono podatek w wysokości 10 proc., a na zarabiający najwięcej - w wysokości 20 proc. Tak to wyglądało w kategoriach nominalnych. Realnie, czyli po uwzględnieniu ulg (średnia efektywna stopa podatkowa w pierwszym przedziale wynosi około 15 proc.), do najbiedniejszych zastosowano negatywną stopę procentową wynoszącą 5 proc. Oznacza to, że podatki dochodowe w Polsce wprowadzono tylko dla lepiej zarabiających, a kolejne zmiany (zamrażanie progów i kwoty wolnej, likwidacja większości ulg oraz obniżenie najniższej stawki do 19 proc.) stale progresję powiększały.
Chciwy, zły biznes
Największymi przeciwnikami obniżki podatków są w USA... Warren Buffett i George Soros, obaj biznesmeni, obaj miliarderzy. U nas podobną postawę reprezentują multimilioner Jerzy Urban i zamożny populista Andrzej Lepper. Do grupy energicznych wrogów kapitalizmu i ludzkiego bogactwa należą autorzy poczytnych powieści (John Irving, Gabriel Garcia Márquez), gwiazdy filmowe (Kim Basinger, Susan Sarandon), piosenkarze (Barbra Streisand), wzięci adwokaci (Alan Dershowitz, Hillary Clinton) i tysiące innych nababów świata show-biznesu, nauki i kultury pod każdą szerokością geograficzną. W polskich mediach częściej napotkać można porady, jak otrzymać pomoc społeczną czy inny zasiłek niż rady, jak założyć firmę czy zwiększyć produkcję. Chętniej robi się program ubolewający nad losem biedaka z okolic Tarnowa (TVP 2), któremu okrutny wicher powalił drzewo, demolując skromną stodółkę, niż o ciężko pracującym stolarzu czy właścicielu ciężarówki, od rana do nocy uganiającymi się za klientami. Piętnowaniu jednej z sieci sprzedaży kosmetyków "Gazeta Wyborcza" poświęciła cały tydzień! Chodziło o to, że firma - przedstawiana jako symbol krwiożerczego kapitalizmu - nie zatrudnia sprzedawców na etacie, czyli na swoje ryzyko, lecz w charakterze podwykonawców, czyli na ich ryzyko. Wydawany w Polsce przez niemieckiego Springera tygodnik "Newsweek" opublikował kilka miesięcy temu "listę najbardziej znienawidzonych biznesmenów" (zestawioną na podstawie ankiet, na które odpowiedziało zaledwie dwustu respondentów). Znaleźli się na niej najwięksi polscy prywatni pracodawcy. W lewicowym "Przeglądzie" bogatych przedsiębiorców określa się najczęściej mianem "oligarchów". Równie złą prasę mają "oligarchowie" w "Polityce". To, że czasami "bogaci nie płacą podatków", bo w określonych wypadkach pozwala na to prawo, zdaniem "Polityki" nie jest fair. "Gazeta Wyborcza" nazywa Jana Kulczyka "pierwszoplanowym bohaterem kilku poznańskich dramatów" i "przebiegłym oligarchą (...), który zbija majątek na interesach z państwem". "Kapitaliści nie są straceni, ale muszą przyłożyć się do swego zbawienia" - odpowiada na postawione przez siebie pytanie: "Czy biznesmen może być zbawiony?", publicystka "Gazety Wyborczej" Danuta Zagrodzka. Przyłożyć mogą się - jej zdaniem - głównie w jeden sposób: pomagając (czyli dając swoje pieniądze) tym, którzy nie potrafią ich zdobyć. Słowem: rozdając to, co zarobili. Wtedy nastanie aprobowana, jak się wydaje, przez większość Polaków równość w nędzy.
Źródłem polskich fobii jest wadliwe rozumienie kategorii bogactwa oraz istoty pojęcia "przedsiębiorczość". Polska "antybogackość" ma wiele źródeł. Jednym z nich jest nauka Kościoła katolickiego. W "Słowniku katolickiej nauki społecznej" zredagowanym przez ks. prof. Władysława Piwowarskiego, mającym ciągle podstawowe znaczenie dla kanonicznego wykładu katolickiej nauki społecznej, pod hasłem "Bogactwo" czytamy: "Zasób środków materialnych, który pozwala na skrajnie luksusowy poziom życia w danym społeczeństwie. Źródła bogactwa mogą być rozmaite: pracowitość, przedsiębiorczość, oszczędzanie, wyzysk, dziedziczenie. Niezależnie od źródeł bogactwo jest wyrazem uprzywilejowania i w jakimś stopniu przeciwstawienia się zasadzie równości społecznej. Bogactwo indywidualne związane jest z jednostkami ludzkimi, które w sposób mniej lub bardziej godziwy zgromadziły duży zasób dóbr materialnych".
Pomijając elementy czysto kabaretowe (bogactwo może być zgromadzone jedynie "w sposób mniej lub bardziej godziwy", czyli nie może być gromadzone w sposób godziwy), w definicji tej uderza utożsamianie bogactwa ze "skrajnie luksusowym poziomem życia", czyli postrzeganie go jedynie jako majątku konsumpcyjnego, a nie kapitału. Jeszcze dalej w takiej interpretacji poszedł pewien ksiądz odpowiadający na pytania czytelników w Internecie. Na pytanie: "Czy bogaty może się zbawić?", odpowiedział jednoznacznie: "Tak, pod warunkiem że odda swoje bogactwa biednym".
Proszę księdza, bogaty, który rozda swe bogactwo, przestaje być bogatym, a więc problem rozwiązuje się samoistnie, to po pierwsze. Bogactwo nie polega na posiadaniu wielkiego majątku konsumpcyjnego, bowiem ten - choćby największy - wcześniej czy później zostanie skonsumowany - to po drugie. Bogactwo, aby istnieć, musi być stale pomnażane, a więc może funkcjonować jedynie jako kapitał (choćby pośrednio w postaci lokaty bankowej czy papierów wartościowych). Pomnażane może być jedynie wskutek trafnych, czyli korzystnych, społecznie decyzji inwestycyjnych, a zatem w skali makro jego źródłem może być jedynie przedsiębiorczość (kradzież - którą niech się zajmie policja - bogactwa nie pomnaża, a jedynie je dystrybuuje!), to po trzecie. A funkcjonowanie bogactwa w postaci kapitału sprawia, że tworzy ono miejsca pracy. Łatwo jest także sprawdzić prawdziwość twierdzenia odwrotnego - bez kapitału żadne nowe miejsce pracy nie może być stworzone, a zatem bez bogactwa ludzkość byłaby skazana na stałe i rosnące bezrobocie, to po czwarte. Nie zastępujmy tabliczki mnożenia, o której wciąż mamy blade pojęcie, tabliczką odejmowania.
Krezus Kwaśniewski
W maju CBOS przeprowadził duże badanie na temat postrzegania bogactwa. Na pytanie, kto w Polsce powinien zarabiać najwięcej, rodacy chórem odpowiadają: prezydent. Uważają, że zarabia on miesięcznie prawie 25 tys. zł. Szefowie firm prywatnych zarabiają zaś - zdaniem ankietowanych - 15,6 tys. zł, czyli tylko 62 proc. dochodów prezydenta. Nawet to - zdaniem rodaków - jest niesprawiedliwe. Taki kapitalista, wedle ich opinii, powinien "zarabiać dużo", ale "dużo" oznacza 9,2 tys. zł. Dochody przedsiębiorców nie powinny bowiem przekraczać zarobków prezydenta, a maksymalnie mogą wynosić 54 proc. dochodów głowy państwa. Charakterystyczne jest przy tym, że bardzo nisko oceniane jest znaczenie osób tworzących podstawy prawne funkcjonowania państwa, czyli posłów. Ankietowani uważają, że zarabiają oni 12,1 tys. zł, a więc zdecydowanie za dużo, i postulują zmniejszenie ich zarobków o 60 proc. - do 5 tys. zł.
Ta wycena społecznego znaczenia funkcji społecznych poraża. W Polsce bowiem dalej uważa się, że "wódz" ma być najbogatszy; ci, którzy myślą, mają dostać najwyżej dwie średnie krajowe, a ryzykujący swoim majątkiem biznesmeni nie więcej niż cztery średnie.
Antybogaccy
To, że prof. Tadeusz Kowalik, dr Ryszard Bujak czy Zygmunt Wrzodak dopatrują się w bogactwie i przedsiębiorczości braku moralności, można od biedy zrozumieć. Lewica, której ci panowie są zwolennikami, jest tradycyjnie przeciwnikiem ludzi bogatych. Nie tylko zresztą w Polsce. Gorzej jednak, gdy przeciw ludzkiej inicjatywie, bogactwu i przedsiębiorczości występują politycy uchodzący za prawicowych i konserwatywnych. Nawet Lech Kaczyński (PiS) czy Jan Maria Rokita (PO) prowadzą krucjaty przeciwko przedsiębiorcom - jedną przeciw Janowi Kulczykowi, drugą przeciw Aleksandrowi Gudzowatemu - dlatego że walczą oni o swoje interesy i nie godzą się na niekorzystne dla nich decyzje polityczne. Prof. Jerzy Osiatyński, tworząc polskie prawo podatkowe, podkreślał wielokrotnie, że musi mieć ono komponentę "sprawiedliwości społecznej". Premier Waldemar Pawlak żartował na zjeździe Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego w 1993 r. z przedsiębiorców, że gdyby byli dobrzy, to by nie bankrutowali. Niemal każdy rząd zwiększał nałożony na przedsiębiorców haracz i dlatego mamy dzisiaj więcej bezrobotnych i mniej przedsiębiorców niż piętnaście lat temu.
Podstawowym mechanizmem obdzierania ze skóry najzamożniejszych, czyli niszczenia polskiej przedsiębiorczości i pozbawiania nas szans na rozwój, jest polityka fiskalna, a zwłaszcza system podatkowy i rozdawnictwo budżetowe. Tym wszystkim, którzy domagają się zwiększania progresji podatkowej, trzeba przypomnieć pewien fakt. Wprowadzając przed 11 laty zindywidualizowany system podatkowy (PIT), zlikwidowano dwudziestoprocentowy podatek od wynagrodzeń, który płaciły firmy. O tę kwotę podwyższono zarobki (tzw. ubruttowienie) oraz wprowadzono trzy indywidualne stawki podatkowe. Oznaczało to, że najmniej zarabiający nie zostali opodatkowani, na średnio zarabiających nałożono podatek w wysokości 10 proc., a na zarabiający najwięcej - w wysokości 20 proc. Tak to wyglądało w kategoriach nominalnych. Realnie, czyli po uwzględnieniu ulg (średnia efektywna stopa podatkowa w pierwszym przedziale wynosi około 15 proc.), do najbiedniejszych zastosowano negatywną stopę procentową wynoszącą 5 proc. Oznacza to, że podatki dochodowe w Polsce wprowadzono tylko dla lepiej zarabiających, a kolejne zmiany (zamrażanie progów i kwoty wolnej, likwidacja większości ulg oraz obniżenie najniższej stawki do 19 proc.) stale progresję powiększały.
Chciwy, zły biznes
Największymi przeciwnikami obniżki podatków są w USA... Warren Buffett i George Soros, obaj biznesmeni, obaj miliarderzy. U nas podobną postawę reprezentują multimilioner Jerzy Urban i zamożny populista Andrzej Lepper. Do grupy energicznych wrogów kapitalizmu i ludzkiego bogactwa należą autorzy poczytnych powieści (John Irving, Gabriel Garcia Márquez), gwiazdy filmowe (Kim Basinger, Susan Sarandon), piosenkarze (Barbra Streisand), wzięci adwokaci (Alan Dershowitz, Hillary Clinton) i tysiące innych nababów świata show-biznesu, nauki i kultury pod każdą szerokością geograficzną. W polskich mediach częściej napotkać można porady, jak otrzymać pomoc społeczną czy inny zasiłek niż rady, jak założyć firmę czy zwiększyć produkcję. Chętniej robi się program ubolewający nad losem biedaka z okolic Tarnowa (TVP 2), któremu okrutny wicher powalił drzewo, demolując skromną stodółkę, niż o ciężko pracującym stolarzu czy właścicielu ciężarówki, od rana do nocy uganiającymi się za klientami. Piętnowaniu jednej z sieci sprzedaży kosmetyków "Gazeta Wyborcza" poświęciła cały tydzień! Chodziło o to, że firma - przedstawiana jako symbol krwiożerczego kapitalizmu - nie zatrudnia sprzedawców na etacie, czyli na swoje ryzyko, lecz w charakterze podwykonawców, czyli na ich ryzyko. Wydawany w Polsce przez niemieckiego Springera tygodnik "Newsweek" opublikował kilka miesięcy temu "listę najbardziej znienawidzonych biznesmenów" (zestawioną na podstawie ankiet, na które odpowiedziało zaledwie dwustu respondentów). Znaleźli się na niej najwięksi polscy prywatni pracodawcy. W lewicowym "Przeglądzie" bogatych przedsiębiorców określa się najczęściej mianem "oligarchów". Równie złą prasę mają "oligarchowie" w "Polityce". To, że czasami "bogaci nie płacą podatków", bo w określonych wypadkach pozwala na to prawo, zdaniem "Polityki" nie jest fair. "Gazeta Wyborcza" nazywa Jana Kulczyka "pierwszoplanowym bohaterem kilku poznańskich dramatów" i "przebiegłym oligarchą (...), który zbija majątek na interesach z państwem". "Kapitaliści nie są straceni, ale muszą przyłożyć się do swego zbawienia" - odpowiada na postawione przez siebie pytanie: "Czy biznesmen może być zbawiony?", publicystka "Gazety Wyborczej" Danuta Zagrodzka. Przyłożyć mogą się - jej zdaniem - głównie w jeden sposób: pomagając (czyli dając swoje pieniądze) tym, którzy nie potrafią ich zdobyć. Słowem: rozdając to, co zarobili. Wtedy nastanie aprobowana, jak się wydaje, przez większość Polaków równość w nędzy.
Więcej możesz przeczytać w 31/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.