7 grzechów głównych Partii Demokratycznej Nowa jakość. Partia ponad podziałami. Mądre ugrupowanie mądrych ludzi. Partia umiaru i rozsądku. Ugrupowanie zasad. Partia prawdziwego etosu inteligenckiego. To tylko kilka haseł z peanów na cześć tworzonej właśnie Partii Demokratycznej, wygłaszanych przez prezydenta Kwaśniewskiego, polityków obecnej Unii Wolności, uciekinierów z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, "Gazetę Wyborczą", część środowisk akademickich i tzw. autorytetów. Jaka naprawdę będzie Partia Demokratyczna? Jakie są grzechy główne tworzonej formacji?
Grzech pierwszy - opieszałość
Ciąża Unii Wolności, która właśnie rodzi Partię Demokratyczną, jak na zwyczaje ssaków, nie była zbyt długa. Trwała ledwie kilka miesięcy i w porównaniu z 36-miesięczną ciążą słonia była ledwie chwilą. Ale w warunkach politycznego darwinizmu i tak poród ten ciągnął się jak guma do żucia. I nie tylko zabijał rozbudzone początkowo zainteresowanie nową formacją, ale w dodatku pokazywał, że nowa partia nie pozbyła się grzechów starej: braku dynamiki, rozwlekłości, rozmemłania po prostu.
Od roku 2000 wszyscy autorzy nowych projektów politycznych starają się powtórzyć zabieg trzech tenorów, którzy założyli Platformę Obywatelską. Wszystko potoczyło się wówczas błyskawicznie. Kilka nocnych spotkań w aurze tajemnicy, zawiązanie triumwiratu popularnych wówczas polityków (Olechowski, Płażyński, Tusk) i nagła eksplozja będąca zaskoczeniem dla konkurentów i impulsem dla sympatyków.
Donald Tusk opowiadał, że rok temu o licencję na założenie nowej partii prosił go Marek Borowski. Chyba jej nie dostał, bo SDPL rozcieńczyła swoje powstanie w hamletycznych monologach. Lekcji nie odrobili także politycy Unii Wolności. Już przed wyborami do europarlamentu próbowali stworzyć "nową jakość", której twarzą miał być obecny szef gabinetu prezydenta Waldemar Dubaniowski. On i kilku innych ludzi spoza UW czmychnęli poza unijną orbitę, znużeni nie kończącymi się ustaleniami, prowadzonymi w mikroskopijnym przecież środowisku. Jeden z uczestników tych wydarzeń wspomina, że chętnych do dzielenia włosa na czworo było wielu, do roboty garnęli się nieliczni. Co ciekawe, działacze Młodego Centrum wcale nie byli mniej skłonni do dysput niż ich wiekowi koledzy.
Drugie podejście do "nowej jakości" okazało się bardziej udane, acz równie ślamazarne. Partia Demokratyczna szczyt swych notowań osiągnęła, zanim jeszcze powstała. Jeszcze przed narodzinami zdystansowała ją partia matka, czyli Unia Wolności. A i ta po chwilowym drgnięciu notowań usadowiła się z powrotem pod wyborczym progiem.
Krzysztof Dołowy
członek zarządu UW
Rzeczywiście, jest coś takiego w polskiej inteligencji, że debaty dominują nad działaniem. Mamy tę cechę, że zbyt długo rozważamy wszystkie za i przeciw. W pierwszej "Solidarności" osobą przecinającą takie dyskusje był Lech Wałęsa. Wysłuchiwał doradców, a potem decydował. Mam nadzieję, że w PD kimś podobnym będzie - zachowując proporcje - Władysław Frasyniuk.
Grzech drugi - kłamstwo
Demokraci starają się przekonać opinię publiczną, że ich nowy polityczny wehikuł to premierowa oferta na politycznym rynku. To oczywiście nieprawda, ale trudno mieć do unitów o to pretensje. Wszak PO to dawni liberałowie ozdobieni smakowitą wisienką w postaci Jana Marii Rokity. A PiS - podobnie jak dawne PC - to partia Lecha i Jarosława Kaczyńskich.
Partia Demokratyczna to po prostu Unia Wolności po liftingu. Marek Belka czy Jerzy Hausner - jedyne poważne transfery z zewnątrz - nie zmienią oblicza nowej partii, a raczej wzmocnią stare. To oblicze partii średnio zdolnych technokratów, emocjonalnie letniej, za to głoszącej górnolotne frazesy. Co gorsza, oba nabytki nie będą miały wielkiego znaczenia dla popularności PD. Hausner to człowiek bez wątpienia inteligentny, ale raczej ekspert niż partyjny frontman. A Belka staje się coraz cięższym balastem: opinia publiczna albo go nie lubi, albo traktuje obojętnie, machając lekceważąco ręką na nijakiego premiera.
Andrzej Potocki
sekretarz generalny UW
Partia nie będzie - jak sugerują niektórzy - tratwą dla sierot po SLD lub PZPR. Prócz Jerzego Hausnera przystępuje do nas np. Ireneusz Niewiarowski i inni ludzie kojarzeni raczej z prawicą. Ale najważniejsze jest to, że 80 proc. ludzi, którzy chcą się zaangażować w działalność Partii Demokratycznej, to osoby nigdy wcześniej nie mające do czynienia z polityką. Ponad połowa z nich to ludzie w wieku 20-30 lat. To oni uczynią z partii zupełnie nową jakość na scenie politycznej.
Grzech trzeci - brak kontaktu z rzeczywistością
Wiedzę o Polsce elita UW/PD czerpie wyłącznie z "Gazety Wyborczej". To w niej od kilku miesięcy pisano o zmęczeniu społeczeństwa radykalizmem prawicy i wielkiej szansie rysującej się przed umiarkowanym centrum. Liderzy unii za dobrą monetę przyjęli diagnozy "Gazety Wyborczej" oraz socjologa Radosława Markowskiego i uznali, że nadszedł właściwy moment do reaktywacji. W wyborach do europarlamentu wypadli rzeczywiście dobrze, ale ten sukces niósł w sobie zalążek porażki. UW "wypstrykała się" ze znanych polityków przed wyborami parlamentarnymi. Prof. Bronisław Geremek wyciągnął swą partię w wyborach do europarlamentu, ale w krajowej rozgrywce już tego uczynić nie może.
PD nie ma dwóch Geremków, choć niektórzy jej politycy widzą w roli lokomotywy wyborczej Tadeusza Mazowieckiego. To chyba najlepszy dowód braku kontaktu z rzeczywistością. Geremek zasugerował ostatnio nawet, by Mazowiecki startował w wyborach prezydenckich. Były premier przeżył już w życiu kilka bolesnych porażek. Chyba warto mu oszczędzić kolejnej.
A co ze zmęczeniem Polaków radykalizmem PO? Okazało się prawdziwe. Tyle że zmęczeni Polacy przerzucili swą sympatię na... Prawo i Sprawiedliwość. Czyli formację jeszcze bardziej radykalną.
Krzysztof Dołowy
Polska inteligencja, szczególnie warszawska, jest spadkobierczynią pozytywizmu. Nasi XIX-wieczni poprzednicy martwili się za cały naród. Szliśmy ich tropem, co rodziło elitaryzm i odrywało nas od społeczeństwa. Tych błędów nie będziemy powtarzać, bo nasz pomysł na partię to właśnie wyrównywanie szans na dole.
Grzech czwarty - pycha
Autor tego tekstu był na początku lat 90. ukształtowany przez "Gazetę Wyborczą". Miał wątpliwości co do grubej kreski, ale karnie głosował na Mazowieckiego, a potem na UD. To się zmieniło, gdy w 1992 r. sam pojawił się w Sejmie jako dziennikarz polityczny "Życia Warszawy". Największym szokiem była banalność ludzi przedstawianych w "GW" jako przenikliwi mężowie stanu. Większość polityków UD, niezależnie od tego, o czym chciało się rozmawiać, recytowała komunały o reformach i gospodarce oraz demonstrowała poczucie wyższości godne Brytyjczyków u szczytu potęgi imperium. Źródłem tej dumy była zażyłość z takimi tuzami jak Bronisław Geremek czy Jacek Kuroń. Ale fakt, że ktoś zna profesora, wcale nie czyni go równie mądrym jak profesor.
W dodatku ci, którzy w "GW" służyli jako chłopcy do bicia, okazywali się całkiem interesujący. Bracia Kaczyńscy, Marek Jurek czy Ryszard Bugaj byli inspirującymi rozmówcami, czasem wielce kontrowersyjnymi, ale za to nie przynudzali jak nadęci banaliści z unii. Od tamtych czasów wiele się nie zmieniło. Nie tak dawno gościem na Wiejskiej był Gwidon Wójcik, niegdysiejszy działacz "frakcji rozrywkowej" UW, a więc raczej z tych nie nabzdyczonych. Popatrzył na kłębiących się posłów, wydął wargi i podsumował z politowaniem: "Co za poziom!". Cóż, ta tłuszcza nie zna Geremka.
Andrzej Potocki
Zdajemy sobie sprawę, że przylgnęła do nas łatka wyniosłych. W tej opinii jest sporo przesady, ale chcemy popracować nad tym, by ją zmienić. A wzięła się ona stąd, że UW nigdy nie była partią ludzi przytakujących. Przywiązanie do własnych poglądów było niesłusznie odbierane jako przejaw pychy.
Grzech piąty - banalizm
U polityków UW zawsze raził kontrast między poziomem diagnoz - balansujących na granicy oczywistości - a namaszczeniem, z jakim były wypowiadane. Poważne miny i banalne komunikaty: o potrzebie reform rynkowych, o stabilizacji, o Europie. Do tego coś w rodzaju kultu jednostki wśród szeregowych działaczy UW. "Kuroń przemawia!" - pisnęła kiedyś w sejmowych kuluarach podniecona prof. Irena Lipowicz (zresztą jedna z najlepszych parlamentarzystek w III RP) i gromada unitów runęła na salę posiedzeń, by z zachwytem oklaskiwać wygłaszane slogany.
Oczywiście, takie zachowanie nie jest niczym wyjątkowym. Inne partie też tak postępują. Pech UW polegał na tym, że to jej środowisko sformułowało pierwszy pozytywny program w III RP. Formacja krzepła wokół postulatów, które rychło stały się powszechne. Mijały lata, a unici niczym mantrę powtarzali hasła z początku lat 90. Inne partie wyspecjalizowały się w konkretnych problemach, istotnych dla różnych odłamów opinii publicznej. Unia wciąż broniła reform, które już dawno nie były zagrożone. Nic dziwnego, że spadła z pierwszej ligi. Bo nie reprezentowała nikogo.
Krzysztof Dołowy
Okres transformacji ustrojowej się skończył i zmalało zapotrzebowanie na jej apostołów. Dziś powinniśmy się koncentrować na dwóch obszarach. Po pierwsze - na wyrównywaniu szans obywateli pochodzących ze wsi i małych miast. Po drugie - na budowie społeczeństwa obywatelskiego, którego w Polsce prawie nie ma.
Grzech szósty - przerost formy nad treścią
UW zawsze była formacją zróżnicowaną wewnętrznie. To wynikało z genezy partii: unia zgromadziła ludzi o rozmaitych orientacjach, którzy w 1990 r. wystąpili przeciw wojnie na górze i poparli prezydencką kandydaturę Mazowieckiego. Tych ludzi - od Zofii Kuratowskiej po Aleksandra Halla - różniło wiele spraw, łączyło zaś tylko ogólne przekonanie o "potrzebie kontynuowania reform". Partię musi jednak coś łączyć, szybko więc wymyślono, że tym czymś nie będzie program, lecz styl uprawiania polityki. W niezliczonych wywiadach pytani o spoiwo zróżnicowanej ideowo partii unici niezmiennie odpowiadali i odpowiadają: styl. Styl uprawiania polityki.
Sposób uprawiania polityki stał się jej sednem, ważniejszym od celów, jakie chce się osiągnąć. Styl uprawiania polityki jest wprawdzie istotny, w unii jednak nastąpiło coś, co można nazwać jego absolutyzacją. Unia uprawiała Politykę Czystej Formy. Prosto z Witkacego.
Andrzej Potocki
PD będzie partią wyrazistą programowo, jej wyróżnikiem będzie nie tylko styl uprawiania polityki. Będziemy liberalną partią centrum, której celem podstawowym będzie zniszczenie barier między państwem
a obywatelem. Państwo to przede wszystkim ludzie. Chcemy budować państwo przyjazne dla obywateli. Niestety, w Polsce odnowił się podział na my - rządzący - i oni - rządzeni - znany z czasów PRL. Naszą misją będzie ten podział obalić.
Grzech siódmy - skłonność do mylenia się
Środowiska tworzące PD wykuwały zręby III Rzeczypospolitej. Nic dziwnego, że obecnie ludzie tej formacji zażarcie bronią tego, co na tych fundamentach zbudowano. Trzeba przyznać, że te osiągnięcia są imponujące. Kiedyś dzieci będą musiały wkuwać nazwiska Mazowieckiego czy Geremka. Ale na ostateczny bilans polityczny składają się również niewykorzystane szanse. Tych środowisko UW ma na swym koncie sporo - jak zaniechanie rozliczenia przeszłości (polityka grubej kreski), sprzeciwianie się lustracji (gdyby przeprowadził ją "cywilizowany" minister Krzysztof Kozłowski, dzisiaj nie musiałby się denerwować na "niecywilizowanego" Wildsteina i jeszcze gorszy IPN).
Unici zaniechali reform politycznych i dekomunizacji państwa. Konserwowanie aparatu państwowego odziedziczonego po PRL spowodowało, że wymiar sprawiedliwości czy tajne służby po piętnastu latach pozostają naszą piętą achillesową. Unici reglamentowali też demokrację. Okrągłostołowy styl sprawowania władzy, czego przejawem było choćby odwlekanie pierwszych w pełni demokratycznych wyborów, zaowocował zakulisowym systemem powiązań, dla którego demokracja była jedynie parawanem. Zjawisko to obnażyły sejmowe komisje śledcze. Jest rodzajem schizofrenii, że dziś to UW/PD za główny cel stawia sobie zburzenie muru między "elitą" a "ludem", który sama wzniosła.
Litanię grzechów UW/PD można by przedłużać. Nasuwa to pytanie, czy na początku lat 90. my wszyscy, obywatelsko nastawieni Polacy, nie popełniliśmy wielkiej pomyłki, akceptując jako przewodników to właśnie środowisko. Uznaliśmy ich za mędrców i nawet stopniowo tracąc do nich zaufanie, długo posługiwaliśmy się - choćby w mediach - ich diagnozami i językiem. Musiało minąć 15 lat, byśmy przestawili się na "język kaczyzmu", który dziś triumfuje nie tylko w środkach przekazu, ale i w partyjnych sondażach. Ciekawe, jak wyglądałaby dzisiaj Polska, gdyby myślano o niej "Kaczorem" już na początku III RP?
Krzysztof Dołowy
Po 1989 r. zbudowaliśmy kapitalizm, wyprowadzono wojska radzieckie, przeprowadzono prywatyzację, znaleźliśmy się w NATO i Unii Europejskiej. Spora w tym zasługa naszego środowiska. Gdybyśmy na przełomie lat 80. i 90. otwierali nowe pola konfliktów, to główne cele mogłyby zostać zagrożone. Klęskę ponieśliśmy bez wątpienia w wymiarze sprawiedliwości, ale tam wygrać nie udało się nikomu.
Ciąża Unii Wolności, która właśnie rodzi Partię Demokratyczną, jak na zwyczaje ssaków, nie była zbyt długa. Trwała ledwie kilka miesięcy i w porównaniu z 36-miesięczną ciążą słonia była ledwie chwilą. Ale w warunkach politycznego darwinizmu i tak poród ten ciągnął się jak guma do żucia. I nie tylko zabijał rozbudzone początkowo zainteresowanie nową formacją, ale w dodatku pokazywał, że nowa partia nie pozbyła się grzechów starej: braku dynamiki, rozwlekłości, rozmemłania po prostu.
Od roku 2000 wszyscy autorzy nowych projektów politycznych starają się powtórzyć zabieg trzech tenorów, którzy założyli Platformę Obywatelską. Wszystko potoczyło się wówczas błyskawicznie. Kilka nocnych spotkań w aurze tajemnicy, zawiązanie triumwiratu popularnych wówczas polityków (Olechowski, Płażyński, Tusk) i nagła eksplozja będąca zaskoczeniem dla konkurentów i impulsem dla sympatyków.
Donald Tusk opowiadał, że rok temu o licencję na założenie nowej partii prosił go Marek Borowski. Chyba jej nie dostał, bo SDPL rozcieńczyła swoje powstanie w hamletycznych monologach. Lekcji nie odrobili także politycy Unii Wolności. Już przed wyborami do europarlamentu próbowali stworzyć "nową jakość", której twarzą miał być obecny szef gabinetu prezydenta Waldemar Dubaniowski. On i kilku innych ludzi spoza UW czmychnęli poza unijną orbitę, znużeni nie kończącymi się ustaleniami, prowadzonymi w mikroskopijnym przecież środowisku. Jeden z uczestników tych wydarzeń wspomina, że chętnych do dzielenia włosa na czworo było wielu, do roboty garnęli się nieliczni. Co ciekawe, działacze Młodego Centrum wcale nie byli mniej skłonni do dysput niż ich wiekowi koledzy.
Drugie podejście do "nowej jakości" okazało się bardziej udane, acz równie ślamazarne. Partia Demokratyczna szczyt swych notowań osiągnęła, zanim jeszcze powstała. Jeszcze przed narodzinami zdystansowała ją partia matka, czyli Unia Wolności. A i ta po chwilowym drgnięciu notowań usadowiła się z powrotem pod wyborczym progiem.
Krzysztof Dołowy
członek zarządu UW
Rzeczywiście, jest coś takiego w polskiej inteligencji, że debaty dominują nad działaniem. Mamy tę cechę, że zbyt długo rozważamy wszystkie za i przeciw. W pierwszej "Solidarności" osobą przecinającą takie dyskusje był Lech Wałęsa. Wysłuchiwał doradców, a potem decydował. Mam nadzieję, że w PD kimś podobnym będzie - zachowując proporcje - Władysław Frasyniuk.
Grzech drugi - kłamstwo
Demokraci starają się przekonać opinię publiczną, że ich nowy polityczny wehikuł to premierowa oferta na politycznym rynku. To oczywiście nieprawda, ale trudno mieć do unitów o to pretensje. Wszak PO to dawni liberałowie ozdobieni smakowitą wisienką w postaci Jana Marii Rokity. A PiS - podobnie jak dawne PC - to partia Lecha i Jarosława Kaczyńskich.
Partia Demokratyczna to po prostu Unia Wolności po liftingu. Marek Belka czy Jerzy Hausner - jedyne poważne transfery z zewnątrz - nie zmienią oblicza nowej partii, a raczej wzmocnią stare. To oblicze partii średnio zdolnych technokratów, emocjonalnie letniej, za to głoszącej górnolotne frazesy. Co gorsza, oba nabytki nie będą miały wielkiego znaczenia dla popularności PD. Hausner to człowiek bez wątpienia inteligentny, ale raczej ekspert niż partyjny frontman. A Belka staje się coraz cięższym balastem: opinia publiczna albo go nie lubi, albo traktuje obojętnie, machając lekceważąco ręką na nijakiego premiera.
Andrzej Potocki
sekretarz generalny UW
Partia nie będzie - jak sugerują niektórzy - tratwą dla sierot po SLD lub PZPR. Prócz Jerzego Hausnera przystępuje do nas np. Ireneusz Niewiarowski i inni ludzie kojarzeni raczej z prawicą. Ale najważniejsze jest to, że 80 proc. ludzi, którzy chcą się zaangażować w działalność Partii Demokratycznej, to osoby nigdy wcześniej nie mające do czynienia z polityką. Ponad połowa z nich to ludzie w wieku 20-30 lat. To oni uczynią z partii zupełnie nową jakość na scenie politycznej.
Grzech trzeci - brak kontaktu z rzeczywistością
Wiedzę o Polsce elita UW/PD czerpie wyłącznie z "Gazety Wyborczej". To w niej od kilku miesięcy pisano o zmęczeniu społeczeństwa radykalizmem prawicy i wielkiej szansie rysującej się przed umiarkowanym centrum. Liderzy unii za dobrą monetę przyjęli diagnozy "Gazety Wyborczej" oraz socjologa Radosława Markowskiego i uznali, że nadszedł właściwy moment do reaktywacji. W wyborach do europarlamentu wypadli rzeczywiście dobrze, ale ten sukces niósł w sobie zalążek porażki. UW "wypstrykała się" ze znanych polityków przed wyborami parlamentarnymi. Prof. Bronisław Geremek wyciągnął swą partię w wyborach do europarlamentu, ale w krajowej rozgrywce już tego uczynić nie może.
PD nie ma dwóch Geremków, choć niektórzy jej politycy widzą w roli lokomotywy wyborczej Tadeusza Mazowieckiego. To chyba najlepszy dowód braku kontaktu z rzeczywistością. Geremek zasugerował ostatnio nawet, by Mazowiecki startował w wyborach prezydenckich. Były premier przeżył już w życiu kilka bolesnych porażek. Chyba warto mu oszczędzić kolejnej.
A co ze zmęczeniem Polaków radykalizmem PO? Okazało się prawdziwe. Tyle że zmęczeni Polacy przerzucili swą sympatię na... Prawo i Sprawiedliwość. Czyli formację jeszcze bardziej radykalną.
Krzysztof Dołowy
Polska inteligencja, szczególnie warszawska, jest spadkobierczynią pozytywizmu. Nasi XIX-wieczni poprzednicy martwili się za cały naród. Szliśmy ich tropem, co rodziło elitaryzm i odrywało nas od społeczeństwa. Tych błędów nie będziemy powtarzać, bo nasz pomysł na partię to właśnie wyrównywanie szans na dole.
Grzech czwarty - pycha
Autor tego tekstu był na początku lat 90. ukształtowany przez "Gazetę Wyborczą". Miał wątpliwości co do grubej kreski, ale karnie głosował na Mazowieckiego, a potem na UD. To się zmieniło, gdy w 1992 r. sam pojawił się w Sejmie jako dziennikarz polityczny "Życia Warszawy". Największym szokiem była banalność ludzi przedstawianych w "GW" jako przenikliwi mężowie stanu. Większość polityków UD, niezależnie od tego, o czym chciało się rozmawiać, recytowała komunały o reformach i gospodarce oraz demonstrowała poczucie wyższości godne Brytyjczyków u szczytu potęgi imperium. Źródłem tej dumy była zażyłość z takimi tuzami jak Bronisław Geremek czy Jacek Kuroń. Ale fakt, że ktoś zna profesora, wcale nie czyni go równie mądrym jak profesor.
W dodatku ci, którzy w "GW" służyli jako chłopcy do bicia, okazywali się całkiem interesujący. Bracia Kaczyńscy, Marek Jurek czy Ryszard Bugaj byli inspirującymi rozmówcami, czasem wielce kontrowersyjnymi, ale za to nie przynudzali jak nadęci banaliści z unii. Od tamtych czasów wiele się nie zmieniło. Nie tak dawno gościem na Wiejskiej był Gwidon Wójcik, niegdysiejszy działacz "frakcji rozrywkowej" UW, a więc raczej z tych nie nabzdyczonych. Popatrzył na kłębiących się posłów, wydął wargi i podsumował z politowaniem: "Co za poziom!". Cóż, ta tłuszcza nie zna Geremka.
Andrzej Potocki
Zdajemy sobie sprawę, że przylgnęła do nas łatka wyniosłych. W tej opinii jest sporo przesady, ale chcemy popracować nad tym, by ją zmienić. A wzięła się ona stąd, że UW nigdy nie była partią ludzi przytakujących. Przywiązanie do własnych poglądów było niesłusznie odbierane jako przejaw pychy.
Grzech piąty - banalizm
U polityków UW zawsze raził kontrast między poziomem diagnoz - balansujących na granicy oczywistości - a namaszczeniem, z jakim były wypowiadane. Poważne miny i banalne komunikaty: o potrzebie reform rynkowych, o stabilizacji, o Europie. Do tego coś w rodzaju kultu jednostki wśród szeregowych działaczy UW. "Kuroń przemawia!" - pisnęła kiedyś w sejmowych kuluarach podniecona prof. Irena Lipowicz (zresztą jedna z najlepszych parlamentarzystek w III RP) i gromada unitów runęła na salę posiedzeń, by z zachwytem oklaskiwać wygłaszane slogany.
Oczywiście, takie zachowanie nie jest niczym wyjątkowym. Inne partie też tak postępują. Pech UW polegał na tym, że to jej środowisko sformułowało pierwszy pozytywny program w III RP. Formacja krzepła wokół postulatów, które rychło stały się powszechne. Mijały lata, a unici niczym mantrę powtarzali hasła z początku lat 90. Inne partie wyspecjalizowały się w konkretnych problemach, istotnych dla różnych odłamów opinii publicznej. Unia wciąż broniła reform, które już dawno nie były zagrożone. Nic dziwnego, że spadła z pierwszej ligi. Bo nie reprezentowała nikogo.
Krzysztof Dołowy
Okres transformacji ustrojowej się skończył i zmalało zapotrzebowanie na jej apostołów. Dziś powinniśmy się koncentrować na dwóch obszarach. Po pierwsze - na wyrównywaniu szans obywateli pochodzących ze wsi i małych miast. Po drugie - na budowie społeczeństwa obywatelskiego, którego w Polsce prawie nie ma.
Grzech szósty - przerost formy nad treścią
UW zawsze była formacją zróżnicowaną wewnętrznie. To wynikało z genezy partii: unia zgromadziła ludzi o rozmaitych orientacjach, którzy w 1990 r. wystąpili przeciw wojnie na górze i poparli prezydencką kandydaturę Mazowieckiego. Tych ludzi - od Zofii Kuratowskiej po Aleksandra Halla - różniło wiele spraw, łączyło zaś tylko ogólne przekonanie o "potrzebie kontynuowania reform". Partię musi jednak coś łączyć, szybko więc wymyślono, że tym czymś nie będzie program, lecz styl uprawiania polityki. W niezliczonych wywiadach pytani o spoiwo zróżnicowanej ideowo partii unici niezmiennie odpowiadali i odpowiadają: styl. Styl uprawiania polityki.
Sposób uprawiania polityki stał się jej sednem, ważniejszym od celów, jakie chce się osiągnąć. Styl uprawiania polityki jest wprawdzie istotny, w unii jednak nastąpiło coś, co można nazwać jego absolutyzacją. Unia uprawiała Politykę Czystej Formy. Prosto z Witkacego.
Andrzej Potocki
PD będzie partią wyrazistą programowo, jej wyróżnikiem będzie nie tylko styl uprawiania polityki. Będziemy liberalną partią centrum, której celem podstawowym będzie zniszczenie barier między państwem
a obywatelem. Państwo to przede wszystkim ludzie. Chcemy budować państwo przyjazne dla obywateli. Niestety, w Polsce odnowił się podział na my - rządzący - i oni - rządzeni - znany z czasów PRL. Naszą misją będzie ten podział obalić.
Grzech siódmy - skłonność do mylenia się
Środowiska tworzące PD wykuwały zręby III Rzeczypospolitej. Nic dziwnego, że obecnie ludzie tej formacji zażarcie bronią tego, co na tych fundamentach zbudowano. Trzeba przyznać, że te osiągnięcia są imponujące. Kiedyś dzieci będą musiały wkuwać nazwiska Mazowieckiego czy Geremka. Ale na ostateczny bilans polityczny składają się również niewykorzystane szanse. Tych środowisko UW ma na swym koncie sporo - jak zaniechanie rozliczenia przeszłości (polityka grubej kreski), sprzeciwianie się lustracji (gdyby przeprowadził ją "cywilizowany" minister Krzysztof Kozłowski, dzisiaj nie musiałby się denerwować na "niecywilizowanego" Wildsteina i jeszcze gorszy IPN).
Unici zaniechali reform politycznych i dekomunizacji państwa. Konserwowanie aparatu państwowego odziedziczonego po PRL spowodowało, że wymiar sprawiedliwości czy tajne służby po piętnastu latach pozostają naszą piętą achillesową. Unici reglamentowali też demokrację. Okrągłostołowy styl sprawowania władzy, czego przejawem było choćby odwlekanie pierwszych w pełni demokratycznych wyborów, zaowocował zakulisowym systemem powiązań, dla którego demokracja była jedynie parawanem. Zjawisko to obnażyły sejmowe komisje śledcze. Jest rodzajem schizofrenii, że dziś to UW/PD za główny cel stawia sobie zburzenie muru między "elitą" a "ludem", który sama wzniosła.
Litanię grzechów UW/PD można by przedłużać. Nasuwa to pytanie, czy na początku lat 90. my wszyscy, obywatelsko nastawieni Polacy, nie popełniliśmy wielkiej pomyłki, akceptując jako przewodników to właśnie środowisko. Uznaliśmy ich za mędrców i nawet stopniowo tracąc do nich zaufanie, długo posługiwaliśmy się - choćby w mediach - ich diagnozami i językiem. Musiało minąć 15 lat, byśmy przestawili się na "język kaczyzmu", który dziś triumfuje nie tylko w środkach przekazu, ale i w partyjnych sondażach. Ciekawe, jak wyglądałaby dzisiaj Polska, gdyby myślano o niej "Kaczorem" już na początku III RP?
Krzysztof Dołowy
Po 1989 r. zbudowaliśmy kapitalizm, wyprowadzono wojska radzieckie, przeprowadzono prywatyzację, znaleźliśmy się w NATO i Unii Europejskiej. Spora w tym zasługa naszego środowiska. Gdybyśmy na przełomie lat 80. i 90. otwierali nowe pola konfliktów, to główne cele mogłyby zostać zagrożone. Klęskę ponieśliśmy bez wątpienia w wymiarze sprawiedliwości, ale tam wygrać nie udało się nikomu.
Więcej możesz przeczytać w 18/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.