Polscy żołnierze z międzynarodowych misji są największym atutem naszej dyplomacji
Zpolską armią jest jak z wódką Belvedere. Francuzi się nią zachwycają, na amerykańskim rynku okazała się hitem. Tylko Polacy nie wiedzą, że jest dobra. Najgorszą opinię o polskiej armii mają ci, którzy w niej służą. Od lat niezadowolenie deklaruje ponad 80 proc. wojskowych. Na tym tle trudno interpretować inaczej niż jako kurtuazję pochwały dla Polaków, serwowane przez sekretarza obrony USA Donalda Rumsfelda czy głównodowodzącego w Iraku gen. GeorgeŐa Caseya. Tak samo można też odbierać słowa uznania dowódców z Kosowa, Afganistanu czy Konga. Gen. Christiane Demay w Kinszasie mówił "Wprost", że "jest mocno zaskoczony, iż żołnierze z Polski są aż tak profesjonalnie wyszkoleni i przygotowani do misji". Te opinie dotyczą jednak tylko jednostek eksportowych, które przeszły chrzest bojowy w Iraku, Afganistanie czy Kongu. Te jednostki i ich żołnierze mogą sprostać najwyższym standardom. Reszta jest milczeniem.
Debiut w piekle
To, że mamy kilka eksportowych jednostek, wystarczyło, by na przykład włoski rząd zabiegał o wspólną służbę z Polakami, gdy zaczęto negocjować skład kontyngentów misji ONZ w Libanie. Podobne sygnały docierały od Hiszpanów, którzy mają bardzo dobre doświadczenia z Polakami w Iraku i Pakistanie. - Nie przekłada się to na razie na konkrety, bo misja w Libanie wciąż jest w fazie planowania - zastrzega wiceminister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski. Potwierdza jednak, że nieformalnie, kanałami dyplomatycznymi, pytania o wspólną służbę zadali Belgowie podczas niedawnego szczytu w Brukseli.
Skąd tak dobra opinia o polskich żołnierzach za granicą? Polacy uczestniczą w misjach pokojowych od 1953 r. Wysłaliśmy wtedy po raz pierwszy obserwatorów na Półwysep Koreański. 20 lat później pierwszy kontyngent wojskowy pojechał na wzgórza Golan i półwysep Synaj, by tam nadzorować porozumienie między Izraelem a Syrią i Egiptem. Od tego czasu była tylko jedna poważna wpadka - stanowisko dowódcze podczas jednej z misji w Azji objął tak niekompetentny Polak, że trzeba go było dyskretnie odwołać już po kilku miesiącach.
Dobrą markę polscy żołnierze zaczęli sobie wyrabiać od operacji GROM na Haiti w 1994 r. Przy tej okazji w Warszawie wybuchła awantura o to, kto ma dowodzić jednostką i czy jest ona dostatecznie wyszkolona do zadań specjalnych. Kiedy jednak po dwóch miesiącach komandosi wracali z misji w kraju, który wcześniej Amerykanie nazywali Hell Hole, czyli piekielną dziurą, ocena zarówno jednostki, jak i kompetencji dowódcy płk. Sławomira Petelickiego była jednoznacznie pozytywna. Jako pierwszy cudzoziemiec Petelicki otrzymał Medal for Military Merit, a podziękowania rządowi w Warszawie słał ówczesny sekretarz obrony USA William Perry. Później komandosi GROM swoją klasę potwierdzali m.in. w Bośni i Hercegowinie oraz w Zatoce Perskiej. Podobne sukcesy, choć utrzymywane w większej tajemnicy, odnosiła też grupa specjalna płetwonurków Formoza. To te jednostki wraz z 1. Pułkiem Specjalnym Komandosów z Lublińca, który prowadził operacje w Jugosławii, Afganistanie i Iraku, stały się polską marką rozpoznawalną na świecie.
Polska specjalność
Przełomem dla naszej armii była misja NATO w Kosowie, gdzie Polska wysłała 1800 żołnierzy. Dowodzący polskim kontyngentem ppłk Roman Polko pierwszy postawił na CIMIC, czyli jednostki odpowiedzialne za kontakty z ludnością cywilną i projekty odbudowy. Wkrótce potem Jerzy Szmajdziński, który w październiku 2001 r. został ministrem obrony, zaczął forsować pomysł, by właśnie tego typu jednostki stały się naszą specjalnością podczas misji ONZ, NATO czy UE. W dużej mierze dzięki działaniom CIMIC polscy żołnierze odnieśli sukces w Iraku, bo choć świat jednoznacznie uznaje tę misję za wielką porażkę, jednak strefa kontrolowana przez naszych żołnierzy jako jedyna w tym kraju jest względnie spokojna. Docenia to minister obrony Iraku, który był w Warszawie w ubiegłym tygodniu.
Zdaniem gen. Henryka Tacika, dowódcy Dowództwa Operacyjnego, które odpowiada za misje, to, że Polacy są wysoko cenieni, jest kwestią mentalności i historii. - Polacy nie obwieszają się tą całą technologią i nie patrzą na nikogo z góry. Nie ma w nich buty, która powoduje wrogość lokalnych społeczności, ani nie budzą złych skojarzeń jak żołnierze innych armii na Bliskim Wschodzie czy w Afryce - mówi "Wprost" gen. Tacik. Oczywiście można stwierdzić, że żołnierze są wyposażeni tak, jak pozwala na to nasz budżet, czyli po prostu nie mają się czym obwieszać, a CIMIC i podobne jednostki współpracujące z cywilami okazały się rozwiązaniem na miarę możliwości. - Mówiąc po ludzku, żołnierze, którzy jadą na misje, chcą po prostu przeżyć i zarobić na tym. Jak mogą komuś przy okazji pomóc, po prostu to robią - mówi proszący o anonimowość major, który dwa razy był w Iraku, a wcześniej służył w Libanie.
Z obowiązku i na ochotnika
Udział Polski w misji w Iraku nie wiązał się z sojuszniczymi zobowiązaniami. Poza "demokratyzowaniem" deklarowanym przez rząd Leszka Millera chodziło głównie o pieniądze. Irak miał się stać dla naszych firm swoistym eldorado. Zamiast jednak upychać pracowników do tymczasowej administracji, gdzie zapadały decyzje o lukratywnych kontraktach, Warszawa czekała, aż załatwi je Waszyngton. - Sytuacja zmieniła się dopiero wtedy, gdy resort obrony objął Radosław Sikorski. W pierwszych dniach urzędowania stworzył listę spraw, które Polska chce załatwić z Waszyngtonem w zamian za przedłużenie misji. Na takie rozmowy było jednak za późno, bo o konkretach trzeba było rozmawiać przed wyjazdem żołnierzy - mówi "Wprost" wysoki przedstawiciel MON.
Dziś podkreśla się przede wszystkim korzyści wynikające z przeszkolenia żołnierzy w warunkach bojowych, jakich nie mieliby nawet na najlepszym poligonie. - Podpisano też kontrakt z rządem w Bagdadzie na pojazdy opancerzone, wart 100 mln USD, a istnieje perspektywa kolejnych zamówień. Z USA otrzymaliśmy natomiast pomoc finansową w ramach tzw. funduszu solidarności, dzięki któremu na zakup sprzętu dla naszej armii wydano 57 mln USD - mówi rzecznik MON Piotr Paszkowski. To raczej mało jak na eldorado.
W przeciwieństwie do sytuacji w Iraku do Afganistanu nasi żołnierze muszą jechać, by wypełnić zobowiązania sojusznicze wobec NATO. Od wiosny będzie tam stacjonować prawie tysiąc naszych żołnierzy. Obowiązku, by wysyłać ich aż tylu, nie było. Gdyby jednak pojechało mniej, obowiązek zostałby wypełniony, ale Polska nic by na tym nie zyskała. A tak nasi oficerowie obejmą w Afganistanie stanowiska dowódcze, a rola Warszawy w NATO wzrośnie.
Wojskowy instrument dyplomacji
W wypadku Konga, czyli misji Unii Europejskiej, w której od czerwca uczestniczy ponad 100 żandarmów z Polski, trudno się doszukać korzyści. - Prezydent Lech Kaczyński zrobił ostatnio prezent prezydentowi Francji w postaci stu kilkudziesięciu żandarmów polskich wysłanych do Konga - uważa były szef MON Bronisław Komorowski. Rzeczywiście, znaleźć konkretne korzyści z tej operacji jest naprawdę ciężko, podobnie jak z udziału naszych żołnierzy w misji w Libanie, gdzie wkrótce pojedzie 500 wojskowych. Były wiceminister obrony i eurodeputowany Bogdan Klich twierdzi, że dzięki uczestnictwu w tego typu misjach "możemy wzmocnić naszą pozycję w unii". - Korzyści z tego tytułu są znaczące, ale trudno je wymierzyć - dodaje prof. Adam Rotfeld, były szef dyplomacji. Jego zdaniem, "świat oczekuje od Polski, że wykaże zaangażowanie adekwatne do naszej roli i pozycji w Europie". Jednocześnie Polska również może odnieść z tego korzyści, bo - jak podkreśla prof. Rotfeld - "żołnierze są świetnym instrumentem dyplomacji i służą naszemu narodowemu interesowi".
Dotychczas koszty naszych misji wojskowych są wysokie, ale przede wszystkim w wymiarze finansowym. Polacy, choć są w najbardziej zapalnych regionach świata, najczęściej uchodzą z życiem; częściej giną w wypadkach niż od kul. Wiele wskazuje na to, że już w najbliższym czasie może się to zmienić. W Afganistanie ciągle jest obawa, że talibowie ruszą z ofensywą. Sukces Hezbollahu w Libanie ośmielił radykałów. Polacy w Iraku nie przeżyli jeszcze telewizyjnych scen z udziałem naszych żołnierzy z zawiązanymi oczami w otoczeniu zamaskowanych islamistów. Może się to jednak stać każdego dnia.
Polskę promował już m.in. latawiec i hydraulik. Nasi żołnierze, choć nie tak dobrze wyposażeni i opłacani jak ich zachodni koledzy, solidnością sami wypromowali swoją markę na świecie. Wysyłanie wojsk w różne regiony świata nie przysporzy jednak Polsce siły w stosunkach z zagranicą. Potrzebna jest sprawna dyplomacja z pomysłem nie tylko na to, jakie profity czerpać z konkretnych misji, ale przede wszystkim na to, jaką rolę nasz kraj ma odgrywać na arenie międzynarodowej. Dobrze byłoby nie marnować kapitału, jakim są polscy żołnierze, bo zbyt wielu innych atutów na międzynarodowej arenie nie mamy.
Debiut w piekle
To, że mamy kilka eksportowych jednostek, wystarczyło, by na przykład włoski rząd zabiegał o wspólną służbę z Polakami, gdy zaczęto negocjować skład kontyngentów misji ONZ w Libanie. Podobne sygnały docierały od Hiszpanów, którzy mają bardzo dobre doświadczenia z Polakami w Iraku i Pakistanie. - Nie przekłada się to na razie na konkrety, bo misja w Libanie wciąż jest w fazie planowania - zastrzega wiceminister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski. Potwierdza jednak, że nieformalnie, kanałami dyplomatycznymi, pytania o wspólną służbę zadali Belgowie podczas niedawnego szczytu w Brukseli.
Skąd tak dobra opinia o polskich żołnierzach za granicą? Polacy uczestniczą w misjach pokojowych od 1953 r. Wysłaliśmy wtedy po raz pierwszy obserwatorów na Półwysep Koreański. 20 lat później pierwszy kontyngent wojskowy pojechał na wzgórza Golan i półwysep Synaj, by tam nadzorować porozumienie między Izraelem a Syrią i Egiptem. Od tego czasu była tylko jedna poważna wpadka - stanowisko dowódcze podczas jednej z misji w Azji objął tak niekompetentny Polak, że trzeba go było dyskretnie odwołać już po kilku miesiącach.
Dobrą markę polscy żołnierze zaczęli sobie wyrabiać od operacji GROM na Haiti w 1994 r. Przy tej okazji w Warszawie wybuchła awantura o to, kto ma dowodzić jednostką i czy jest ona dostatecznie wyszkolona do zadań specjalnych. Kiedy jednak po dwóch miesiącach komandosi wracali z misji w kraju, który wcześniej Amerykanie nazywali Hell Hole, czyli piekielną dziurą, ocena zarówno jednostki, jak i kompetencji dowódcy płk. Sławomira Petelickiego była jednoznacznie pozytywna. Jako pierwszy cudzoziemiec Petelicki otrzymał Medal for Military Merit, a podziękowania rządowi w Warszawie słał ówczesny sekretarz obrony USA William Perry. Później komandosi GROM swoją klasę potwierdzali m.in. w Bośni i Hercegowinie oraz w Zatoce Perskiej. Podobne sukcesy, choć utrzymywane w większej tajemnicy, odnosiła też grupa specjalna płetwonurków Formoza. To te jednostki wraz z 1. Pułkiem Specjalnym Komandosów z Lublińca, który prowadził operacje w Jugosławii, Afganistanie i Iraku, stały się polską marką rozpoznawalną na świecie.
Polska specjalność
Przełomem dla naszej armii była misja NATO w Kosowie, gdzie Polska wysłała 1800 żołnierzy. Dowodzący polskim kontyngentem ppłk Roman Polko pierwszy postawił na CIMIC, czyli jednostki odpowiedzialne za kontakty z ludnością cywilną i projekty odbudowy. Wkrótce potem Jerzy Szmajdziński, który w październiku 2001 r. został ministrem obrony, zaczął forsować pomysł, by właśnie tego typu jednostki stały się naszą specjalnością podczas misji ONZ, NATO czy UE. W dużej mierze dzięki działaniom CIMIC polscy żołnierze odnieśli sukces w Iraku, bo choć świat jednoznacznie uznaje tę misję za wielką porażkę, jednak strefa kontrolowana przez naszych żołnierzy jako jedyna w tym kraju jest względnie spokojna. Docenia to minister obrony Iraku, który był w Warszawie w ubiegłym tygodniu.
Zdaniem gen. Henryka Tacika, dowódcy Dowództwa Operacyjnego, które odpowiada za misje, to, że Polacy są wysoko cenieni, jest kwestią mentalności i historii. - Polacy nie obwieszają się tą całą technologią i nie patrzą na nikogo z góry. Nie ma w nich buty, która powoduje wrogość lokalnych społeczności, ani nie budzą złych skojarzeń jak żołnierze innych armii na Bliskim Wschodzie czy w Afryce - mówi "Wprost" gen. Tacik. Oczywiście można stwierdzić, że żołnierze są wyposażeni tak, jak pozwala na to nasz budżet, czyli po prostu nie mają się czym obwieszać, a CIMIC i podobne jednostki współpracujące z cywilami okazały się rozwiązaniem na miarę możliwości. - Mówiąc po ludzku, żołnierze, którzy jadą na misje, chcą po prostu przeżyć i zarobić na tym. Jak mogą komuś przy okazji pomóc, po prostu to robią - mówi proszący o anonimowość major, który dwa razy był w Iraku, a wcześniej służył w Libanie.
Z obowiązku i na ochotnika
Udział Polski w misji w Iraku nie wiązał się z sojuszniczymi zobowiązaniami. Poza "demokratyzowaniem" deklarowanym przez rząd Leszka Millera chodziło głównie o pieniądze. Irak miał się stać dla naszych firm swoistym eldorado. Zamiast jednak upychać pracowników do tymczasowej administracji, gdzie zapadały decyzje o lukratywnych kontraktach, Warszawa czekała, aż załatwi je Waszyngton. - Sytuacja zmieniła się dopiero wtedy, gdy resort obrony objął Radosław Sikorski. W pierwszych dniach urzędowania stworzył listę spraw, które Polska chce załatwić z Waszyngtonem w zamian za przedłużenie misji. Na takie rozmowy było jednak za późno, bo o konkretach trzeba było rozmawiać przed wyjazdem żołnierzy - mówi "Wprost" wysoki przedstawiciel MON.
Dziś podkreśla się przede wszystkim korzyści wynikające z przeszkolenia żołnierzy w warunkach bojowych, jakich nie mieliby nawet na najlepszym poligonie. - Podpisano też kontrakt z rządem w Bagdadzie na pojazdy opancerzone, wart 100 mln USD, a istnieje perspektywa kolejnych zamówień. Z USA otrzymaliśmy natomiast pomoc finansową w ramach tzw. funduszu solidarności, dzięki któremu na zakup sprzętu dla naszej armii wydano 57 mln USD - mówi rzecznik MON Piotr Paszkowski. To raczej mało jak na eldorado.
W przeciwieństwie do sytuacji w Iraku do Afganistanu nasi żołnierze muszą jechać, by wypełnić zobowiązania sojusznicze wobec NATO. Od wiosny będzie tam stacjonować prawie tysiąc naszych żołnierzy. Obowiązku, by wysyłać ich aż tylu, nie było. Gdyby jednak pojechało mniej, obowiązek zostałby wypełniony, ale Polska nic by na tym nie zyskała. A tak nasi oficerowie obejmą w Afganistanie stanowiska dowódcze, a rola Warszawy w NATO wzrośnie.
Wojskowy instrument dyplomacji
W wypadku Konga, czyli misji Unii Europejskiej, w której od czerwca uczestniczy ponad 100 żandarmów z Polski, trudno się doszukać korzyści. - Prezydent Lech Kaczyński zrobił ostatnio prezent prezydentowi Francji w postaci stu kilkudziesięciu żandarmów polskich wysłanych do Konga - uważa były szef MON Bronisław Komorowski. Rzeczywiście, znaleźć konkretne korzyści z tej operacji jest naprawdę ciężko, podobnie jak z udziału naszych żołnierzy w misji w Libanie, gdzie wkrótce pojedzie 500 wojskowych. Były wiceminister obrony i eurodeputowany Bogdan Klich twierdzi, że dzięki uczestnictwu w tego typu misjach "możemy wzmocnić naszą pozycję w unii". - Korzyści z tego tytułu są znaczące, ale trudno je wymierzyć - dodaje prof. Adam Rotfeld, były szef dyplomacji. Jego zdaniem, "świat oczekuje od Polski, że wykaże zaangażowanie adekwatne do naszej roli i pozycji w Europie". Jednocześnie Polska również może odnieść z tego korzyści, bo - jak podkreśla prof. Rotfeld - "żołnierze są świetnym instrumentem dyplomacji i służą naszemu narodowemu interesowi".
Dotychczas koszty naszych misji wojskowych są wysokie, ale przede wszystkim w wymiarze finansowym. Polacy, choć są w najbardziej zapalnych regionach świata, najczęściej uchodzą z życiem; częściej giną w wypadkach niż od kul. Wiele wskazuje na to, że już w najbliższym czasie może się to zmienić. W Afganistanie ciągle jest obawa, że talibowie ruszą z ofensywą. Sukces Hezbollahu w Libanie ośmielił radykałów. Polacy w Iraku nie przeżyli jeszcze telewizyjnych scen z udziałem naszych żołnierzy z zawiązanymi oczami w otoczeniu zamaskowanych islamistów. Może się to jednak stać każdego dnia.
Polskę promował już m.in. latawiec i hydraulik. Nasi żołnierze, choć nie tak dobrze wyposażeni i opłacani jak ich zachodni koledzy, solidnością sami wypromowali swoją markę na świecie. Wysyłanie wojsk w różne regiony świata nie przysporzy jednak Polsce siły w stosunkach z zagranicą. Potrzebna jest sprawna dyplomacja z pomysłem nie tylko na to, jakie profity czerpać z konkretnych misji, ale przede wszystkim na to, jaką rolę nasz kraj ma odgrywać na arenie międzynarodowej. Dobrze byłoby nie marnować kapitału, jakim są polscy żołnierze, bo zbyt wielu innych atutów na międzynarodowej arenie nie mamy.
ŻOŁNIERSKA MARKA Najlepsi w polskiej armii |
---|
Oddziały specjalne Żandarmerii Wojskowej z Warszawy i Gliwic sformowane w latach 2004-2005; dowódcy: płk Włodzimierz Baranowski (Warszawa) i płk Dariusz Siekiera (Gliwice); operacje: Kongo. 25. Brygada Kawalerii Powietrznej im. Księcia Józefa Poniatowskiego z Tomaszowa Mazowieckiego powstała w 1995 r.; dowódca: gen. bryg. Ireneusz Bartniak; operacje: Irak. 6. Brygada Desantowo-Szturmowa im gen. Stanisława Sosabowskiego z Krakowa (jednostki rozmieszczone w Krakowie, Gliwicach i Bielsku-Białej); dowódca: gen. bryg. Jerzy Wójcik; operacje: Irak. 11. Lubuska Dywizja Kawalerii Pancernej im. Króla Jana III Sobieskiego ze Świętoszowa; dowódca: gen. dyw. Waldemar Skrzypczak; operacje: Egipt, Syria, Kambodża, Liban, Angola, Bośnia i Hercegowina, Kosowo, Irak. 12. Szczecińska Dywizja Zmechanizowana im. Bolesława Krzywoustego; dowódca: gen. dyw. Stanisław Nowakowicz; operacje: wzgórza Golan, Syria, b. Jugosławia, Kambodża. Wojskowa Formacja Specjalna GROM im. Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej powstała w 1990 r.; dowódca: gen. bryg. Roman Polko; operacje: Haiti, Bałkany, Zatoka Perska, Afganistan, Irak. 1. Pułk Specjalny Komandosów z Lublińca powstał w 1988 r.; dowódca: płk Piotr Patalong; operacje: Syria, Izrael, Liban, Kambodża, b. Jugosławia, Albania, Afganistan, Irak. Grupa Specjalna Płetwonurków Formoza powstała w 1974 r.; podlega dowódcy Grupy Okrętów Rozpoznawczych (wchodzącej w skład 3. Flotylli Okrętów w Gdyni) kmdr. por. Mirosławowi Jurkowlańcowi; najczęściej współpracuje z oddziałem wodnym GROM i kompanią płetwonurków 1. Pułku Specjalnego. |
Więcej możesz przeczytać w 37/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.