W normalnym systemie emerytalnym pozostanie 30 proc. Polaków i to oni będą do końca życia z własnych pieniędzy dopłacać pozostałym do rent i emerytur
Polak, który nie jest kobietą, rolnikiem, funkcjonariuszem policji, wojska lub innych służb mundurowych, górnikiem czy nawet (mimo że to emerytalna "szlachta szaraczkowa") nauczycielem, pracuje i zarabia dziś na to, by wszystkie te osoby mogły na starość otrzymać wyższe emerytury. Oczywiście, on sam otrzyma w ten sposób niższą. Najpierw dwie trzecie jego potencjalnej emerytury (około 2000 zł miesięcznie) zmarnotrawiła komuna, teraz o mniej więcej 300 zł miesięcznie obniżają ją sami tylko ubezpieczeni w Kasie Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego, mundurowi i górnicy. Wkrótce będzie musiał się pogodzić z kolejnymi ubytkami w swej przyszłej emeryturze albo pracować ciężej i zarabiać więcej, bo w jesiennej przedwyborczej atmosferze politycy chcą mu dołożyć na utrzymanie kolejnych rodaków. Możliwe, że i ten wysiłek na nic się zda, bo cały system emerytalny w Polsce zawali się ostatecznie i przeciętny Polak na starość nie otrzyma żadnych świadczeń.
Sejm zajmie się projektami ustaw o tzw. emeryturach pomostowych, które będą gwoździem do trumny ZUS. To oznacza, że grupa uprzywilejowanych, którzy otrzymają nieproporcjonalnie wysokie do wpłaconych składek emerytury, wzrośnie o kolejne 700-800 tys. osób. Reforma emerytalna rządu Jerzego Buzka miała uchronić ZUS przed katastrofą, ale tylko oddaliła ją w czasie, bo w racjonalnej zasadzie, że każdy otrzymuje tyle, ile sam uzbierał, rządzący wywiercili niezliczone dziury. Wkrótce w normalnym systemie emerytalnym pozostanie 30 proc. Polaków i to oni będą do końca życia okradani przez pozostałych, którym będą de facto finansowali z własnych pieniędzy renty i emerytury.
Szwajcarski ser
Na tle innych państw nasz system emerytalny - choć przecież zreformowany - jawi się jako prawdziwy "Titanic". Według Eurostatu, średni wiek przechodzenia na emeryturę w Polsce (57,7 lat) jest najniższy w Europie. Najmniej mamy również osób w wieku przedemerytalnym (55-64 lata), które nadal pracują (zaledwie 27,2 proc.). Biorąc pod uwagę, że nasze społeczeństwo się starzeje, coraz mniej osób musi utrzymywać coraz więcej emerytów i rencistów. W Polsce wydatki na renty i emerytury nie tylko rosną z roku na rok w stosunku do PKB , ale też tempo tego wzrostu znacznie wyprzedza rozwój gospodarczy, czyli koszty funkcjonowania systemu emerytalnego stanowią coraz większe obciążenie dla gospodarki.
Jak wynika z dzisiejszych szacunków ZUS, w latach 2006-2010 zakład odnotuje deficyt w wysokości od 154,9 mld zł do 195,42 mld zł. Do wypłacanych emerytur trzeba będzie dopłacać średnio w ciągu roku prawie 31 mld zł. O ile w 1999 r. wpływające do ZUS składki pokrywały 83,1 proc. wydatków, o tyle w ubiegłym roku wskaźnik ten wynosił zaledwie 72,8 proc. Niemal jedna trzecia świadczeń jest zatem wypłacana "na kredyt" finansowany m.in. z kieszeni obecnych podatników (w formie dotacji z budżetu) oraz przyszłych (przez zobowiązania zaciągane przez rząd i ZUS). Jak to możliwe, skoro za reformę z 1999 r. chwalono nas w całej Europie?
Grzech pierworodny
Polski emeryt przez 40 lat PRL był podwójnie okradany przez państwo. Po pierwsze, jego składki nie były pomnażane przez inwestowanie, ale wydawane na bieżąco. Po drugie, do lat 70. kwota wypłacanych emerytur była niższa niż kwota zbieranych od ubezpieczonych składek, a nadwyżka ZUS zasilała budżet państwa. Rząd Jerzego Buzka podjął próbę likwidacji tego oszustwa i wprowadzenia zasady, że każdy sam oszczędza pieniądze na starość. Od początku autorzy reformy emerytalnej z 1999 r. nie byli jednak konsekwentni: pozwolili m.in., by rolnicy okradali nierolników, a kobiety - mężczyzn. W efekcie tych decyzji przyszła emerytura przeciętnego Polaka (nie będącego kobietą ani rolnikiem) została zredukowana o ponad połowę. Dalej poszło jak z płatka. System quasi-rynkowy, w którym każdy miał wypracować sobie taką emeryturę, jaką dadzą składki wpłacone na ten cel, był kruszony przez wyłączenie z niego sędziów i prokuratorów, funkcjonariuszy tzw. służb mundurowych, górników. Wkrótce dojdą do tego najpewniej przywileje dla nauczycieli, hutników, pilotów.
Sprawiedliwość aspołeczna
Systemy emerytalne mogą być zbudowane wedle dwóch zasad. Według pierwszej, każdy wpłaca składkę na swoje indywidualne konto w funduszu emerytalnym, który pieniądze te inwestuje i dopisuje do konta część zysków. Według drugiej, składka trafia do wspólnego "kotła" i jest wydawana, zgodnie z regułami ustalonymi przez polityków na bieżące świadczenia. System pierwszy opiera się o normalne reguły sprawiedliwości, zgodnie z którymi każdy ma tyle, ile zarobił i zaoszczędził. System drugi wynika z zasady "sprawiedliwości społecznej", wedle której to władza państwowa ustala, komu powodzić ma się dobrze, a komu - źle.
Rzecz jasna, "sprawiedliwość społeczna" jest na dłuższą metę niemożliwa. Władza poddawana jest stałym naciskom poszczególnych grup zawodowych, aby i im stworzyć specjalne preferencje. Ze względu na ciągłe rozszerzanie przywilejów system taki staje się coraz bardziej kosztowny i wymaga pozyskiwania coraz wyższych składek. Nic dziwnego, że Ministerstwo Finansów już wycofuje się rakiem z pierwotnych planów, według których obciążenia składkami na ZUS, dziś sięgające ponad 43 proc. naszych pensji brutto, miały za dwa lata spaść do 35-37 proc. W dalszej perspektywie zbieranie większych składek jest jednak niemożliwe, gdyż podrażając koszty pracy, mordujemy wzrost gospodarczy i zmuszamy ponoszących coraz to wyższe koszty pracodawców i zarabiających coraz mniej pracowników do ucieczki do tzw. szarej strefy. Wówczas ci ludzie w ogóle przestają płacić jakiekolwiek składki i system skazany jest na bankructwo.
Groźba upadku systemu emerytalnego pojawia się ze szczególną siłą wówczas, gdy postępuje starzenie się ludności. Doświadczają tego właśnie najbogatsze państwa europejskie (m.in. Niemcy, Francja, kraje skandynawskie). Wszystkie one mimo oporów społecznych przymierzają się do reform emerytalnych. U nas resort pracy nieśmiało proponuje debatę na ten temat, ale wątpliwe, by cokolwiek z niej wyszło, skoro wyborcy są w większości przeciwni takim rozwiązaniom (kobiety - zrównaniu wieku emerytalnego, wszyscy - jego wydłużeniu).
Grabież PRL
Przeciętny ubezpieczony w ZUS płacił w ubiegłym roku składkę emerytalną w wysokości 500 zł miesięcznie. Przeciętny emeryt uzyskiwał w tym samym roku świadczenie w wysokości 1300 zł. To wystarczy, by wyliczyć, jaka była skali grabieży, której dokonali komuniści. Wedle różnych kalkulatorów emerytalnych, miesięczne odkładanie 500 zł przy założeniu normalnego odejścia na emeryturę w wieku 65 lat oraz przy przyjęciu sensownych założeń co do zysków OFE powinno (zgodnie z regułami wprowadzonymi w 1999 r.) skutkować emeryturą w wysokości 3347 zł miesięcznie. Różnicę, czyli brakujące ponad 2000 zł, możemy zapisać na konto "zdobyczy" socjalizmu.
Grabież wiejska
Socjalizm pozostawił po sobie przede wszystkim to, że zasady "każdy płaci za swoje" od początku nie stosowano do wszystkich. Wyjęto spod niej mieszkańców wsi - nie rolników, bo ci stanowią najwyżej 30 proc. ludności wiejskiej, ale wszystkich mających jakiś płachetek ziemi, praktycznie bez względu na źródła dochodów. W efekcie utrzymano specjalny fundusz (KRUS) i specjalne zasady wpłacania składek i ustalania świadczeń dla ludności wiejskiej. Wedle tych zasad, w 2005 r. składka została ustalona w wysokości 55,60 zł miesięcznie (11 proc. przeciętnej składki płaconej przez ubezpieczonego w ZUS), zaś emerytura - w wysokości 597,46 zł miesięcznie (46 proc. emerytury z ZUS). Według wspomnianych wcześniej kalkulatorów, płacona przez ubezpieczonego w KRUS składka skutkowałaby na starość emeryturą w wysokości 368 zł miesięcznie, czyli wynoszącą proporcjonalnie około 11 proc. normalnej emerytury pracowniczej. Przyjmując te proporcje, można wyliczyć, że w obecnych postsocjalistycznych realiach "sprawiedliwa emerytura rolnicza" powinna wynosić 145 zł. Mówiąc inaczej, 4,2 mln emerytów pracowniczych "dorzuca" do 1,4 mln emerytów wiejskich rocznie 9,5 mld zł, czyli aby podwyższyć mieszkańcom wsi emerytury, obniża własne co miesiąc o około 150 zł.
Grabież kobiet
Drugim wyłomem w nowym systemie już na starcie było utrzymanie uprzywilejowania kobiet, którym pozostawiono prawo przechodzenia na emeryturę w wieku 60 lat. Niższy o pięć lat niż w wypadku mężczyzn wiek emerytalny sprawia jednak, że kobiety krócej płacą składki i w rezultacie zgromadzony przez nie kapitał w chwili przejścia na emeryturę jest niższy. Zgodnie z zasadą reformy (każdy miał zbierać na własną emeryturę) świadczenia dla kobiet powinny więc być niższe niż dla mężczyzn o mniej więcej 20 proc. Świadczenie w funkcjonującym obecnie tzw. systemie kapitałowym ustala się, dzieląc zgromadzony przez ubezpieczonego kapitał przez okres przewidywanego dalszego trwania jego życia w momencie przejścia na emeryturę. Tymczasem kobiety w wieku lat 60 statystycznie mają przed sobą jeszcze przeciętnie 272 miesiące życia, zaś mężczyźni w wieku 65 lat - 172 miesiące. Uwzględnienie tego czynnika sprawia, że "sprawiedliwa emerytura" kobiety bez podwyższania jej wieku emerytalnego powinna być o połowę niższa niż emerytura mężczyzny. Na zrównanie wieku lub zróżnicowanie emerytur jednak się nie zdecydowano, przyjmując jako podstawę rachunku dalsze trwanie życia osobnika bezpłciowego w wieku 62 lat (przeciętnie 217 miesięcy). To zaś oznacza podwyższenie świadczeń dla kobiet o połowę kosztem takiej samej redukcji świadczeń dla mężczyzn.
Grabież mundurowych
Grupą potraktowaną w sposób specjalny i wyłączoną z ogólnych zasad są sędziowie i prokuratorzy (ci nie otrzymują emerytur, tylko "przechodzą w stan nieczynny", zachowując 75 proc. ostatniego wynagrodzenia) oraz funkcjonariusze tzw. służb mundurowych (funkcjonują wciąż na zasadach starego systemu emerytalnego z dwukrotnie wyższym mnożnikiem za każdy rok służby). Jest takich szczęśliwych wybrańców losu w Polsce ponad 300 tys., a otrzymują świadczenia przeciętnie dwukrotnie wyższe niż pracownicy cywilni. Śmiało można szacować, że emeryci funkcjonariusze okradają każdego cywilnego emeryta (za pośrednictwem budżetu) o jakieś 50 zł miesięcznie.
Grabież pomostowców
Od 1 stycznia 2007 r. miały zniknąć przywileje branżowo-zawodowe, pozwalające na przechodzenie na emeryturę we wcześniejszym wieku (tzw. emerytury pomostowe) - w skrajnych wypadkach w wieku 38 lat! Szybko jednak okazało się, że uprzywilejowanie osób pracujących "w szczególnych warunkach" zlikwidować jest trudno. Pierwsi ich utrzymanie wywalczyli łomami i kilofami w Warszawie górnicy. Nadal będą oni zostawać emerytami po przepracowaniu 25 lat, otrzymując świadczenia znacznie wyższe od kwoty, jaka wynikałaby z kapitalizacji ich składek emerytalnych. Koszt tej wyrozumiałości państwa dla ludzi górniczego trudu już w 2008 r. wyniesie 400 mln zł. Potem rzesza czterdziestokilkuletnich emerytów będzie się powiększać. Łącznie do roku 2020 ta opiekuńczość państwa będzie kosztować podatników 70 mld zł. Jest to kwota równoważna obniżeniu w tym czasie przeciętnej miesięcznej emerytury wszystkich pozostałych średnio o mniej więcej 100 zł. A zatem, dodając wszystkie preferencje dla uprzywilejowanych, wychodzi, że gdyby mężczyzna, który od 2009 r. będzie przechodzić na emeryturę w nowym kapitałowym systemie jej gromadzenia, nie finansował wszystkich "świętych krów", jego emerytura byłaby średnio o 800 zł wyższa. I to już jest grabież czasów Rzeczypospolitej, nie PRL.
Tymczasem na górnikach sprawa się nie skończy. OPZZ walczy, mając sojuszników także w koalicji rządzącej, o utrzymanie wcześniejszych emerytur dla wszystkich dotychczas uprawnionych, którzy urodzili się w latach 1949-1968 i przed 1 stycznia 1999 r. pracowali w "szczególnych warunkach" lub w "szczególnym charakterze". Wedle szacunków, takich osób jest 775 tys. Skumulowany koszt wprowadzania tych przepisów do roku 2020 sięgnąłby 60 mld zł. A tego ZUS, który i tak jest na krawędzi bankructwa, wytrzymać już nie będzie w stanie.
Według projektu zgłoszonego przez Centrum im. Adama Smitha, jedynym wyjściem jest znaczące obniżenie składek na ZUS i ustalenie dla nowych ubezpieczonych, wchodzących do zreformowanego systemu, jednej państwowej emerytury w jednakowej wysokości dla wszystkich. Byłaby ona minimum niezbędnym do przeżycia. Resztę pieniędzy musielibyśmy zapewnić sobie sami, oszczędzając w toku kariery zawodowej. - Dziś jedynym ratunkiem przed bankructwem jest uczciwe przyznanie, że państwo stać jedynie na zapewnienie przyszłym emerytom możliwości przeżycia, o resztę muszą zadbać sami - podsumowuje Robert Gwiazdowski, szef rady nadzorczej ZUS i prezes Centrum im. Adama Smitha.
Sejm zajmie się projektami ustaw o tzw. emeryturach pomostowych, które będą gwoździem do trumny ZUS. To oznacza, że grupa uprzywilejowanych, którzy otrzymają nieproporcjonalnie wysokie do wpłaconych składek emerytury, wzrośnie o kolejne 700-800 tys. osób. Reforma emerytalna rządu Jerzego Buzka miała uchronić ZUS przed katastrofą, ale tylko oddaliła ją w czasie, bo w racjonalnej zasadzie, że każdy otrzymuje tyle, ile sam uzbierał, rządzący wywiercili niezliczone dziury. Wkrótce w normalnym systemie emerytalnym pozostanie 30 proc. Polaków i to oni będą do końca życia okradani przez pozostałych, którym będą de facto finansowali z własnych pieniędzy renty i emerytury.
Szwajcarski ser
Na tle innych państw nasz system emerytalny - choć przecież zreformowany - jawi się jako prawdziwy "Titanic". Według Eurostatu, średni wiek przechodzenia na emeryturę w Polsce (57,7 lat) jest najniższy w Europie. Najmniej mamy również osób w wieku przedemerytalnym (55-64 lata), które nadal pracują (zaledwie 27,2 proc.). Biorąc pod uwagę, że nasze społeczeństwo się starzeje, coraz mniej osób musi utrzymywać coraz więcej emerytów i rencistów. W Polsce wydatki na renty i emerytury nie tylko rosną z roku na rok w stosunku do PKB , ale też tempo tego wzrostu znacznie wyprzedza rozwój gospodarczy, czyli koszty funkcjonowania systemu emerytalnego stanowią coraz większe obciążenie dla gospodarki.
Jak wynika z dzisiejszych szacunków ZUS, w latach 2006-2010 zakład odnotuje deficyt w wysokości od 154,9 mld zł do 195,42 mld zł. Do wypłacanych emerytur trzeba będzie dopłacać średnio w ciągu roku prawie 31 mld zł. O ile w 1999 r. wpływające do ZUS składki pokrywały 83,1 proc. wydatków, o tyle w ubiegłym roku wskaźnik ten wynosił zaledwie 72,8 proc. Niemal jedna trzecia świadczeń jest zatem wypłacana "na kredyt" finansowany m.in. z kieszeni obecnych podatników (w formie dotacji z budżetu) oraz przyszłych (przez zobowiązania zaciągane przez rząd i ZUS). Jak to możliwe, skoro za reformę z 1999 r. chwalono nas w całej Europie?
Grzech pierworodny
Polski emeryt przez 40 lat PRL był podwójnie okradany przez państwo. Po pierwsze, jego składki nie były pomnażane przez inwestowanie, ale wydawane na bieżąco. Po drugie, do lat 70. kwota wypłacanych emerytur była niższa niż kwota zbieranych od ubezpieczonych składek, a nadwyżka ZUS zasilała budżet państwa. Rząd Jerzego Buzka podjął próbę likwidacji tego oszustwa i wprowadzenia zasady, że każdy sam oszczędza pieniądze na starość. Od początku autorzy reformy emerytalnej z 1999 r. nie byli jednak konsekwentni: pozwolili m.in., by rolnicy okradali nierolników, a kobiety - mężczyzn. W efekcie tych decyzji przyszła emerytura przeciętnego Polaka (nie będącego kobietą ani rolnikiem) została zredukowana o ponad połowę. Dalej poszło jak z płatka. System quasi-rynkowy, w którym każdy miał wypracować sobie taką emeryturę, jaką dadzą składki wpłacone na ten cel, był kruszony przez wyłączenie z niego sędziów i prokuratorów, funkcjonariuszy tzw. służb mundurowych, górników. Wkrótce dojdą do tego najpewniej przywileje dla nauczycieli, hutników, pilotów.
Sprawiedliwość aspołeczna
Systemy emerytalne mogą być zbudowane wedle dwóch zasad. Według pierwszej, każdy wpłaca składkę na swoje indywidualne konto w funduszu emerytalnym, który pieniądze te inwestuje i dopisuje do konta część zysków. Według drugiej, składka trafia do wspólnego "kotła" i jest wydawana, zgodnie z regułami ustalonymi przez polityków na bieżące świadczenia. System pierwszy opiera się o normalne reguły sprawiedliwości, zgodnie z którymi każdy ma tyle, ile zarobił i zaoszczędził. System drugi wynika z zasady "sprawiedliwości społecznej", wedle której to władza państwowa ustala, komu powodzić ma się dobrze, a komu - źle.
Rzecz jasna, "sprawiedliwość społeczna" jest na dłuższą metę niemożliwa. Władza poddawana jest stałym naciskom poszczególnych grup zawodowych, aby i im stworzyć specjalne preferencje. Ze względu na ciągłe rozszerzanie przywilejów system taki staje się coraz bardziej kosztowny i wymaga pozyskiwania coraz wyższych składek. Nic dziwnego, że Ministerstwo Finansów już wycofuje się rakiem z pierwotnych planów, według których obciążenia składkami na ZUS, dziś sięgające ponad 43 proc. naszych pensji brutto, miały za dwa lata spaść do 35-37 proc. W dalszej perspektywie zbieranie większych składek jest jednak niemożliwe, gdyż podrażając koszty pracy, mordujemy wzrost gospodarczy i zmuszamy ponoszących coraz to wyższe koszty pracodawców i zarabiających coraz mniej pracowników do ucieczki do tzw. szarej strefy. Wówczas ci ludzie w ogóle przestają płacić jakiekolwiek składki i system skazany jest na bankructwo.
Groźba upadku systemu emerytalnego pojawia się ze szczególną siłą wówczas, gdy postępuje starzenie się ludności. Doświadczają tego właśnie najbogatsze państwa europejskie (m.in. Niemcy, Francja, kraje skandynawskie). Wszystkie one mimo oporów społecznych przymierzają się do reform emerytalnych. U nas resort pracy nieśmiało proponuje debatę na ten temat, ale wątpliwe, by cokolwiek z niej wyszło, skoro wyborcy są w większości przeciwni takim rozwiązaniom (kobiety - zrównaniu wieku emerytalnego, wszyscy - jego wydłużeniu).
Grabież PRL
Przeciętny ubezpieczony w ZUS płacił w ubiegłym roku składkę emerytalną w wysokości 500 zł miesięcznie. Przeciętny emeryt uzyskiwał w tym samym roku świadczenie w wysokości 1300 zł. To wystarczy, by wyliczyć, jaka była skali grabieży, której dokonali komuniści. Wedle różnych kalkulatorów emerytalnych, miesięczne odkładanie 500 zł przy założeniu normalnego odejścia na emeryturę w wieku 65 lat oraz przy przyjęciu sensownych założeń co do zysków OFE powinno (zgodnie z regułami wprowadzonymi w 1999 r.) skutkować emeryturą w wysokości 3347 zł miesięcznie. Różnicę, czyli brakujące ponad 2000 zł, możemy zapisać na konto "zdobyczy" socjalizmu.
Grabież wiejska
Socjalizm pozostawił po sobie przede wszystkim to, że zasady "każdy płaci za swoje" od początku nie stosowano do wszystkich. Wyjęto spod niej mieszkańców wsi - nie rolników, bo ci stanowią najwyżej 30 proc. ludności wiejskiej, ale wszystkich mających jakiś płachetek ziemi, praktycznie bez względu na źródła dochodów. W efekcie utrzymano specjalny fundusz (KRUS) i specjalne zasady wpłacania składek i ustalania świadczeń dla ludności wiejskiej. Wedle tych zasad, w 2005 r. składka została ustalona w wysokości 55,60 zł miesięcznie (11 proc. przeciętnej składki płaconej przez ubezpieczonego w ZUS), zaś emerytura - w wysokości 597,46 zł miesięcznie (46 proc. emerytury z ZUS). Według wspomnianych wcześniej kalkulatorów, płacona przez ubezpieczonego w KRUS składka skutkowałaby na starość emeryturą w wysokości 368 zł miesięcznie, czyli wynoszącą proporcjonalnie około 11 proc. normalnej emerytury pracowniczej. Przyjmując te proporcje, można wyliczyć, że w obecnych postsocjalistycznych realiach "sprawiedliwa emerytura rolnicza" powinna wynosić 145 zł. Mówiąc inaczej, 4,2 mln emerytów pracowniczych "dorzuca" do 1,4 mln emerytów wiejskich rocznie 9,5 mld zł, czyli aby podwyższyć mieszkańcom wsi emerytury, obniża własne co miesiąc o około 150 zł.
Grabież kobiet
Drugim wyłomem w nowym systemie już na starcie było utrzymanie uprzywilejowania kobiet, którym pozostawiono prawo przechodzenia na emeryturę w wieku 60 lat. Niższy o pięć lat niż w wypadku mężczyzn wiek emerytalny sprawia jednak, że kobiety krócej płacą składki i w rezultacie zgromadzony przez nie kapitał w chwili przejścia na emeryturę jest niższy. Zgodnie z zasadą reformy (każdy miał zbierać na własną emeryturę) świadczenia dla kobiet powinny więc być niższe niż dla mężczyzn o mniej więcej 20 proc. Świadczenie w funkcjonującym obecnie tzw. systemie kapitałowym ustala się, dzieląc zgromadzony przez ubezpieczonego kapitał przez okres przewidywanego dalszego trwania jego życia w momencie przejścia na emeryturę. Tymczasem kobiety w wieku lat 60 statystycznie mają przed sobą jeszcze przeciętnie 272 miesiące życia, zaś mężczyźni w wieku 65 lat - 172 miesiące. Uwzględnienie tego czynnika sprawia, że "sprawiedliwa emerytura" kobiety bez podwyższania jej wieku emerytalnego powinna być o połowę niższa niż emerytura mężczyzny. Na zrównanie wieku lub zróżnicowanie emerytur jednak się nie zdecydowano, przyjmując jako podstawę rachunku dalsze trwanie życia osobnika bezpłciowego w wieku 62 lat (przeciętnie 217 miesięcy). To zaś oznacza podwyższenie świadczeń dla kobiet o połowę kosztem takiej samej redukcji świadczeń dla mężczyzn.
Grabież mundurowych
Grupą potraktowaną w sposób specjalny i wyłączoną z ogólnych zasad są sędziowie i prokuratorzy (ci nie otrzymują emerytur, tylko "przechodzą w stan nieczynny", zachowując 75 proc. ostatniego wynagrodzenia) oraz funkcjonariusze tzw. służb mundurowych (funkcjonują wciąż na zasadach starego systemu emerytalnego z dwukrotnie wyższym mnożnikiem za każdy rok służby). Jest takich szczęśliwych wybrańców losu w Polsce ponad 300 tys., a otrzymują świadczenia przeciętnie dwukrotnie wyższe niż pracownicy cywilni. Śmiało można szacować, że emeryci funkcjonariusze okradają każdego cywilnego emeryta (za pośrednictwem budżetu) o jakieś 50 zł miesięcznie.
Grabież pomostowców
Od 1 stycznia 2007 r. miały zniknąć przywileje branżowo-zawodowe, pozwalające na przechodzenie na emeryturę we wcześniejszym wieku (tzw. emerytury pomostowe) - w skrajnych wypadkach w wieku 38 lat! Szybko jednak okazało się, że uprzywilejowanie osób pracujących "w szczególnych warunkach" zlikwidować jest trudno. Pierwsi ich utrzymanie wywalczyli łomami i kilofami w Warszawie górnicy. Nadal będą oni zostawać emerytami po przepracowaniu 25 lat, otrzymując świadczenia znacznie wyższe od kwoty, jaka wynikałaby z kapitalizacji ich składek emerytalnych. Koszt tej wyrozumiałości państwa dla ludzi górniczego trudu już w 2008 r. wyniesie 400 mln zł. Potem rzesza czterdziestokilkuletnich emerytów będzie się powiększać. Łącznie do roku 2020 ta opiekuńczość państwa będzie kosztować podatników 70 mld zł. Jest to kwota równoważna obniżeniu w tym czasie przeciętnej miesięcznej emerytury wszystkich pozostałych średnio o mniej więcej 100 zł. A zatem, dodając wszystkie preferencje dla uprzywilejowanych, wychodzi, że gdyby mężczyzna, który od 2009 r. będzie przechodzić na emeryturę w nowym kapitałowym systemie jej gromadzenia, nie finansował wszystkich "świętych krów", jego emerytura byłaby średnio o 800 zł wyższa. I to już jest grabież czasów Rzeczypospolitej, nie PRL.
Tymczasem na górnikach sprawa się nie skończy. OPZZ walczy, mając sojuszników także w koalicji rządzącej, o utrzymanie wcześniejszych emerytur dla wszystkich dotychczas uprawnionych, którzy urodzili się w latach 1949-1968 i przed 1 stycznia 1999 r. pracowali w "szczególnych warunkach" lub w "szczególnym charakterze". Wedle szacunków, takich osób jest 775 tys. Skumulowany koszt wprowadzania tych przepisów do roku 2020 sięgnąłby 60 mld zł. A tego ZUS, który i tak jest na krawędzi bankructwa, wytrzymać już nie będzie w stanie.
Według projektu zgłoszonego przez Centrum im. Adama Smitha, jedynym wyjściem jest znaczące obniżenie składek na ZUS i ustalenie dla nowych ubezpieczonych, wchodzących do zreformowanego systemu, jednej państwowej emerytury w jednakowej wysokości dla wszystkich. Byłaby ona minimum niezbędnym do przeżycia. Resztę pieniędzy musielibyśmy zapewnić sobie sami, oszczędzając w toku kariery zawodowej. - Dziś jedynym ratunkiem przed bankructwem jest uczciwe przyznanie, że państwo stać jedynie na zapewnienie przyszłym emerytom możliwości przeżycia, o resztę muszą zadbać sami - podsumowuje Robert Gwiazdowski, szef rady nadzorczej ZUS i prezes Centrum im. Adama Smitha.
Więcej możesz przeczytać w 37/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.