Steve Irwin był świetnym fachowcem i wbrew pozorom nie ryzykował aż tak bardzo
Plotki o śmierci Steve'a Irwina, zwanego łowcą krokodyli, pojawiały się wielokrotnie. Jedna z nich głosiła, że showman znany na świecie z programów w Animal Planet, zginął od ukąszenia czarnej mamby. Potem mówiono, że wyzionął ducha po starciu z waranem. Dlatego miłośnicy jego programów nie mogli uwierzyć, że ich ulubieńca zabiła zwykła płaszczka. "Rety, przyjacielu. Myślałem, że jeśli do tego dojdzie, to zostaniesz pożarty przez krokodyla" - napisał na forum internetowym wielbiciel Irwina.
Ryzyko zawodowca
Adam Wajrak, przyrodnik i dziennikarz "Gazety Wyborczej", mieszkający w Puszczy Białowieskiej, opowiada, że początkowo był przeciwnikiem programów Irwina. Zmienił zdanie po tym, jak pojechał do Australii i poznał łowcę krokodyli. Zobaczył w nim wtedy świetnego dyrektora ogrodu zoologicznego. Doszedł też do wniosku, że sposób pokazywania przyrody przez Irwina ma wiele zalet. - David Attenborough [autor filmów przyrodniczych kręconych dla BBC] siadał na pieńku i mówił nienaganną angielszczyzną: "Tu żyje krokodyl, a tu składa jaja". Irwin wyciągał krokodyla z wody i mówił: "Rety! Tu jest krokodyl, który zaraz może mnie zabić!". Ten drugi sposób lepiej przemawia do wyobraźni współczesnego widza - tłumaczy Wajrak. I dodaje, że dzieci nie znają obecnie Attenborough, czy w Polsce - małżeństwa Gucwińskich, lecz znają Irwina.
Show Irwina szokował widzów, podobnie jak "Jackass" - program rozrywkowy MTV, w którym bohaterowie dokonują najbardziej szalonych wyczynów, w tym stawiają czoła groźnym zwierzętom. Z tą różnicą, że dzięki Irvinowi, który ryzykował, ale był znawcą przyrody, a nie szaleńcem, wielu ludzi naprawdę zainteresowało się życiem dzikich zwierząt. Australijczyk często wyławiał na przykład chore krokodyle, które potrzebowały pomocy. Nie robił więc tego tylko po to, by zaserwować widzom tanią rozrywkę. Prowadził też fundację Wildlife Warriors Worldwide, która finansowała australijską klinikę dla dzikich zwierząt oraz prowadziła badania i programy ochrony zagrożonych gatunków.
Wajrak uważa, że Irwin był świetnym fachowcem i wbrew pozorom nie ryzykował aż tak bardzo. Rzucanie się na krokodyle wyglądało niebezpiecznie, ale właśnie tak należy postąpić, gdy chce się schwytać to zwierzę. Australijski showman nigdy nie stosował tej techniki w przypadku węży, choć robi to większość łapaczy gadów. Irwin jako jeden z pierwszych chwytał węża za ogon, co było o wiele bezpieczniejsze. Rzadko się zdarza, by ktoś zginął od ukłucia płaszczki - Irwin miał po prostu pecha. Bo trzeba mieć wyjątkowego pecha, by kolec płaszczki wbił się w okolice serca.
Pułapki dżungli
Choć nie ma w Polsce pytonów ani aligatorów, także u nas na przyrodników czyhają niebezpieczeństwa. Wystarczy, że zwierzę, które zazwyczaj nie jest agresywne, będzie zestresowane i katastrofa gotowa. Wajrak miał kiedyś groźne spotkanie zÉ bobrem. - Musiałem go odłowić i przenieść w bezpieczne miejsce. Zwierzę było przestraszone i chciało mnie ugryźć. Lepiej nie myśleć o skutkach, skoro bobry potrafią zębami przepołowić drzewo - mówi Wajrak. - Ludzie często myślą, że wąż ich nie ukąsi, bo przecież go zobaczą. Tymczasem w dżungli żyje mnóstwo jadowitych węży, które są wielkości ołówka i w kolorze ziemi. Co więcej, potrafią leżeć na ścieżce przykryte liśćmi. Nie da się ich zauważyć - opowiada Beata Pawlikowska, podróżniczka, autorka takich książek, jak "Blondynka w dżungli" czy "Blondynka u szamana".
Nasze wyobrażenie o wężach dusicielach pochodzą zazwyczaj z filmów typu "Anakonda", które nie oddają realiów. Na ogół widzimy na nich, że wąż dusi człowieka, owijając mu się wokół szyi. Jeśli bohaterowi nie uda się (a bardzo często się udaje) wyrwać z tego uścisku, umiera z braku powietrza. Rzeczywistość jest jednak znacznie gorsza. Po pierwsze, węża raczej z siebie nie zrzucimy. Po drugie, jego mięśnie są tak silne, że miażdży nimi kości ofiary, a te, pękając, przebijają narządy wewnętrzne. Jak mówi Pawlikowska, anakondy atakują wprawdzie w samoobronie, ale często się zdarza, że ten wąż, który sporą część życia spędza w wodzie, widzi czółno i myli je z rybą. Wywraca wtedy łódź, a ludzie zaczynają się szamotać w wodzie. A skoro się ruszają, są groźni i trzeba ich zabić.
O pułapkach w dżungli wiele wie Wojciech Cejrowski, dziennikarz i podróżnik. - Boję się strasznie, ale może właśnie dlatego przez 22 lata nie przytrafił mi się żaden poważniejszy wypadek. Wszędzie zabieram przewodników: z przodu idzie Indianin i z tyłu Indianin. Oni wypatrują węże dużo sprawniej niż najsprawniejszy biały człowiek - zapewnia Cejrowski.
Bezmyślny show?
Pawlikowska i Cejrowski nie byli admiratorami programu Irwina. Uważają, że to, co robił Australijczyk, było ryzykowaniem dla ryzykowania. Pawlikowska opowiada, że choć sama polowała czasem na anakondy, nigdy nie chciałaby brać udziału w takim show jak "Łowca krokodyli", bo "nie ma nic fajnego w wyciąganiu krokodyla z wody tylko po to, by pokazać ludziom, jakie ma ostre i trójkątne zęby".
W czerwcu 2004 r. Irwinowi zarzucono, że niedopuszczalnie ingerował w życie zwierząt podczas kręcenia dokumentu na Antarktydzie. W tym samym roku zbulwersował on publiczność w ogrodzie zoologicznym: trzymał na ręku swojego miesięcznego syna, a jednocześnie karmił krokodyla kawałkiem mięsa. Pawlikowska uważa, że śmierć showmana niekoniecznie była, jak się sądzi, wypadkiem. Płaszczki na ogół zagrzebują się w piasku przy brzegu i zdarza się, że człowiek na nie nadepnie. Zwierzę broni się wtedy, wbijając kolec w stopę. Ukłucie w serce jest praktycznie niemożliwe. Irwin mógł więc rzucić się na płaszczkę, tak jak rzucał się na krokodyle.
Współczesny gladiator
Programy Irwina obejrzało ponad 200 mln widzów. Po śmierci łowcy na internetowych forach pojawiły się tysiące wpisów, np. taki: "Był jednym z najwspanialszych ludzi na świecie i to dzięki niemu pokochałem zwierzęta. Teraz mam w domu 24 zwierzaki, które udało mi się uratować od śmierci".
Prof. Maciej Mrozowski, medioznawca z UW, popularność łowcy krokodyli tłumaczy tym, że widzowie chcą oglądać ekstremalny show, bo ryzyko jest zawsze najciekawsze - już w starożytności ekscytowano się walkami gladiatorów. Inną przyczyną popularności Irwina jest chęć utwierdzenia się widza w przekonaniu, że można zapanować nad dziką przyrodą. Dotyczy to zwłaszcza Australijczyków, najwierniejszych fanów łowcy krokodyli. - Kultura australijska jest wciąż kulturą "dziką", mieszkańcy tego kontynentu wciąż próbują ujarzmić przyrodę. To istotny element życia społecznego i metafora odwagi, dla nas bardzo egzotyczna - mówi prof. Mrozowski.
Śmierć nie naruszyła mitu Steve'a Irwina, właśnie dlatego że nie zabił go krokodyl. Australijczyk zginął niejako na froncie edukacji.
Ryzyko zawodowca
Adam Wajrak, przyrodnik i dziennikarz "Gazety Wyborczej", mieszkający w Puszczy Białowieskiej, opowiada, że początkowo był przeciwnikiem programów Irwina. Zmienił zdanie po tym, jak pojechał do Australii i poznał łowcę krokodyli. Zobaczył w nim wtedy świetnego dyrektora ogrodu zoologicznego. Doszedł też do wniosku, że sposób pokazywania przyrody przez Irwina ma wiele zalet. - David Attenborough [autor filmów przyrodniczych kręconych dla BBC] siadał na pieńku i mówił nienaganną angielszczyzną: "Tu żyje krokodyl, a tu składa jaja". Irwin wyciągał krokodyla z wody i mówił: "Rety! Tu jest krokodyl, który zaraz może mnie zabić!". Ten drugi sposób lepiej przemawia do wyobraźni współczesnego widza - tłumaczy Wajrak. I dodaje, że dzieci nie znają obecnie Attenborough, czy w Polsce - małżeństwa Gucwińskich, lecz znają Irwina.
Show Irwina szokował widzów, podobnie jak "Jackass" - program rozrywkowy MTV, w którym bohaterowie dokonują najbardziej szalonych wyczynów, w tym stawiają czoła groźnym zwierzętom. Z tą różnicą, że dzięki Irvinowi, który ryzykował, ale był znawcą przyrody, a nie szaleńcem, wielu ludzi naprawdę zainteresowało się życiem dzikich zwierząt. Australijczyk często wyławiał na przykład chore krokodyle, które potrzebowały pomocy. Nie robił więc tego tylko po to, by zaserwować widzom tanią rozrywkę. Prowadził też fundację Wildlife Warriors Worldwide, która finansowała australijską klinikę dla dzikich zwierząt oraz prowadziła badania i programy ochrony zagrożonych gatunków.
Wajrak uważa, że Irwin był świetnym fachowcem i wbrew pozorom nie ryzykował aż tak bardzo. Rzucanie się na krokodyle wyglądało niebezpiecznie, ale właśnie tak należy postąpić, gdy chce się schwytać to zwierzę. Australijski showman nigdy nie stosował tej techniki w przypadku węży, choć robi to większość łapaczy gadów. Irwin jako jeden z pierwszych chwytał węża za ogon, co było o wiele bezpieczniejsze. Rzadko się zdarza, by ktoś zginął od ukłucia płaszczki - Irwin miał po prostu pecha. Bo trzeba mieć wyjątkowego pecha, by kolec płaszczki wbił się w okolice serca.
Pułapki dżungli
Choć nie ma w Polsce pytonów ani aligatorów, także u nas na przyrodników czyhają niebezpieczeństwa. Wystarczy, że zwierzę, które zazwyczaj nie jest agresywne, będzie zestresowane i katastrofa gotowa. Wajrak miał kiedyś groźne spotkanie zÉ bobrem. - Musiałem go odłowić i przenieść w bezpieczne miejsce. Zwierzę było przestraszone i chciało mnie ugryźć. Lepiej nie myśleć o skutkach, skoro bobry potrafią zębami przepołowić drzewo - mówi Wajrak. - Ludzie często myślą, że wąż ich nie ukąsi, bo przecież go zobaczą. Tymczasem w dżungli żyje mnóstwo jadowitych węży, które są wielkości ołówka i w kolorze ziemi. Co więcej, potrafią leżeć na ścieżce przykryte liśćmi. Nie da się ich zauważyć - opowiada Beata Pawlikowska, podróżniczka, autorka takich książek, jak "Blondynka w dżungli" czy "Blondynka u szamana".
Nasze wyobrażenie o wężach dusicielach pochodzą zazwyczaj z filmów typu "Anakonda", które nie oddają realiów. Na ogół widzimy na nich, że wąż dusi człowieka, owijając mu się wokół szyi. Jeśli bohaterowi nie uda się (a bardzo często się udaje) wyrwać z tego uścisku, umiera z braku powietrza. Rzeczywistość jest jednak znacznie gorsza. Po pierwsze, węża raczej z siebie nie zrzucimy. Po drugie, jego mięśnie są tak silne, że miażdży nimi kości ofiary, a te, pękając, przebijają narządy wewnętrzne. Jak mówi Pawlikowska, anakondy atakują wprawdzie w samoobronie, ale często się zdarza, że ten wąż, który sporą część życia spędza w wodzie, widzi czółno i myli je z rybą. Wywraca wtedy łódź, a ludzie zaczynają się szamotać w wodzie. A skoro się ruszają, są groźni i trzeba ich zabić.
O pułapkach w dżungli wiele wie Wojciech Cejrowski, dziennikarz i podróżnik. - Boję się strasznie, ale może właśnie dlatego przez 22 lata nie przytrafił mi się żaden poważniejszy wypadek. Wszędzie zabieram przewodników: z przodu idzie Indianin i z tyłu Indianin. Oni wypatrują węże dużo sprawniej niż najsprawniejszy biały człowiek - zapewnia Cejrowski.
Bezmyślny show?
Pawlikowska i Cejrowski nie byli admiratorami programu Irwina. Uważają, że to, co robił Australijczyk, było ryzykowaniem dla ryzykowania. Pawlikowska opowiada, że choć sama polowała czasem na anakondy, nigdy nie chciałaby brać udziału w takim show jak "Łowca krokodyli", bo "nie ma nic fajnego w wyciąganiu krokodyla z wody tylko po to, by pokazać ludziom, jakie ma ostre i trójkątne zęby".
W czerwcu 2004 r. Irwinowi zarzucono, że niedopuszczalnie ingerował w życie zwierząt podczas kręcenia dokumentu na Antarktydzie. W tym samym roku zbulwersował on publiczność w ogrodzie zoologicznym: trzymał na ręku swojego miesięcznego syna, a jednocześnie karmił krokodyla kawałkiem mięsa. Pawlikowska uważa, że śmierć showmana niekoniecznie była, jak się sądzi, wypadkiem. Płaszczki na ogół zagrzebują się w piasku przy brzegu i zdarza się, że człowiek na nie nadepnie. Zwierzę broni się wtedy, wbijając kolec w stopę. Ukłucie w serce jest praktycznie niemożliwe. Irwin mógł więc rzucić się na płaszczkę, tak jak rzucał się na krokodyle.
Współczesny gladiator
Programy Irwina obejrzało ponad 200 mln widzów. Po śmierci łowcy na internetowych forach pojawiły się tysiące wpisów, np. taki: "Był jednym z najwspanialszych ludzi na świecie i to dzięki niemu pokochałem zwierzęta. Teraz mam w domu 24 zwierzaki, które udało mi się uratować od śmierci".
Prof. Maciej Mrozowski, medioznawca z UW, popularność łowcy krokodyli tłumaczy tym, że widzowie chcą oglądać ekstremalny show, bo ryzyko jest zawsze najciekawsze - już w starożytności ekscytowano się walkami gladiatorów. Inną przyczyną popularności Irwina jest chęć utwierdzenia się widza w przekonaniu, że można zapanować nad dziką przyrodą. Dotyczy to zwłaszcza Australijczyków, najwierniejszych fanów łowcy krokodyli. - Kultura australijska jest wciąż kulturą "dziką", mieszkańcy tego kontynentu wciąż próbują ujarzmić przyrodę. To istotny element życia społecznego i metafora odwagi, dla nas bardzo egzotyczna - mówi prof. Mrozowski.
Śmierć nie naruszyła mitu Steve'a Irwina, właśnie dlatego że nie zabił go krokodyl. Australijczyk zginął niejako na froncie edukacji.
Więcej możesz przeczytać w 37/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.