Niemcy szukają czwartej drogi
Gepardem nazwał gospodarkę niemiecką w latach 60. Walter Lippmann, dziennikarz amerykański, autor znanej książki "Public Opinion". Rzeczywiście, średnie tempo wzrostu gospodarki republiki federalnej sięgało wówczas 6-7 proc. Entuzjazmując się niemieckim cudem gospodarczym, w świecie Zachodu mniej eksponowano wówczas takie zjawiska, jak mordercza praca gastarbeiterów czy funkcjonowanie wielkiej pralni brudnych pieniędzy, uruchomionej jeszcze przez Konrada Adenauera.
Z czasem imponujący wzrost gospodarczy RFN został pożarty przez eksperyment socjalnej gospodarki rynkowej i nadopiekuńczego państwa. Dziś, gdy Niemcom zaczyna zaglądać w oczy widmo recesji, która może mieć katastrofalne skutki dla całego kontynentu, ekonomiści amerykańscy skłonni są raczej nazywać państwo nad Renem ociężałym słoniem. Czy kanclerz Gerhard Schröder, który wreszcie przygotował pakiet radykalnych reform (przewidujących m.in. redukcję świadczeń socjalnych, obniżkę podatków, zmniejszenie dotacji dla rolników), odnajdzie się - sięgnijmy po wspomniane porównanie analityków zza oceanu - w tym składzie porcelany? Na razie trwa wielkie polowanie na winnych zapaści.
Winni Ossis?
Połączenie Niemiec pochłonęło astronomiczne pieniądze (około biliona dolarów). Efekt? Ostlandy wytwarzają zaledwie 10 proc. niemieckiej produkcji, ale wynagrodzenia - przy dwukrotnie niższej wydajności - wzrosły w tej części Niemiec z mniej niż połowy do trzech czwartych płac w zachodnich landach. Deficyt finansów publicznych, który w 1990 r. miał umiarkowaną wysokość 27 mld euro (poniżej 1 proc. PKB), skoczył w 1993 r. do 68 mld euro. Próba jego zduszenia w latach 1998-2000 okazała się niezbyt udana, gdyż w 2002 r. powrócił do wielkości z pierwszej połowy lat 90. (66 mld euro i 3,6 proc. PKB), a w tym roku, według przewidywań, przekroczy 4 proc PKB.
Wszystko to było od dawna oczywiste dla niemieckich ekonomistów przestrzegających przed nadciągającym kryzysem. Nikt też, z liczącymi się politykami włącznie, nie miał wątpliwości, jakie powinny być konieczne zmiany. Tyle że taka terapia jest dla polityków bardzo trudna do zastosowania. Zwłaszcza tych o lewicowej proweniencji, gdyż oni ryzykują utratę nie tylko popularności wyborców, ale także ideowego drogowskazu, który od lat prowadził ich "trzecią drogą" do społeczeństwa dobrobytu.
Dojrzewanie socjaldemokratów
Polityk, a zwłaszcza socjalista, tym różni się od jabłka, że dojrzewa znacznie dłużej i - na ogół - dopiero wtedy, gdy spadnie. Socjaliści niemieccy także dojrzewali długo, kurczowo i bez nerwowych ruchów trzymając się rządowej gałęzi. Ale dojrzewali. Już w połowie lat 90. Gerhard Schröder, pisząc razem z Tonym Blairem "manifest socjaldemokratyczny" ("Trzecia droga. Nowy środek"), zaczął przyznawać, że dwa razy dwa to niekoniecznie jest sześć (proponował pięć i pół). Już doceniał znaczenie rynku i negatywne skutki interwencji państwa, ale ciągle jeszcze powtarzał ulubione zaklęcia o "trzeciej drodze", proponując żaglowe łodzie podwodne budowane zgodnie z zasadą: gospodarka rynkowa - tak, rynkowe społeczeństwo - nie.
Na dłuższą metę zaklinanie rzeczywistości przypomina jednak siusianie na pożar lasu. Ognia nie gasi, może natomiast mieć negatywne skutki dla sikawki. W 2002 r. stały się one coraz bardziej widoczne. W kolejnych kwartałach PKB jakby stanął w miejscu. Bezrobocie skoczyło do 9,4 proc., przewyższając o 1,5 punktu procentowego średnią unijną (wyższy odsetek osób bez pracy w UE ma tylko Hiszpania - 11,4 proc.), a rosnący deficyt budżetu narażał Niemcy na ciągłe połajanki unijnych komisarzy.
Na ostatnim zjeździe SPD w marcu tego roku Gerhard Schröder poszedł po rozum do głowy i ruszył do ataku. Przeforsował "Agendę 2010" przewidującą zmniejszenie świadczeń społecznych, liberalizację gospodarki i cięcia budżetowe połączone z obniżką podatków.
Koniec kołaczy bez pracy
Na rynku pracy Schröder chce wprowadzić nowatorską jak na niemieckie warunki zasadę: "Kto pracuje, powinien mieć więcej pieniędzy niż ten, kto nie pracuje". Dla prawie 5 mln niemieckich bezrobotnych będzie to oznaczać redukcję świadczeń, jeżeli odmówią podjęcia zajęcia uznawanego przez nich za nieatrakcyjne, oraz zamianę zasiłku na świadczenia z pomocy socjalnej w wypadku pozostawania bez zatrudnienia dłużej niż rok, co ma się łączyć z zaostrzeniem kontroli na rynku pracy na czarno.
Zmiany podatkowe mają pozostawić w kieszeniach Niemców 10 mld euro (o 15 mld euro zmaleją dochody budżetu federalnego, a w wyniku objęcia podatkiem komunalnym wolnych zawodów o 5 mld euro wzrosną dochody budżetów lokalnych). Przy nieznacznym - o 500 euro (z 7,2 do 7,7 tys. euro) - zwiększeniu kwoty wolnej od podatku następuje zmniejszenie stopy podatku dochodowego o 5-6 punktów procentowych (najniższa stawka zostaje obniżona z 19,9 proc. do 15 proc., a najwyższa - z 48,5 do 42 proc.). Planowane są kolejne zmiany, głównie kodeksu pracy i finansowania najdroższej na świecie niemieckiej służby zdrowia. Mówi się ponadto o konieczności rewolucji w niemieckim systemie emerytalnym. Coś jednak kanclerz musi rzucić na żer przywódcom związkowym. Już zatem mówi się o wyborze przez Niemcy... "czwartej drogi".
Słoń w schnellzugu
W sytuacji gdy eksport jest obecnie naszym głównym czynnikiem wzrostu, a 40 proc. polskiego eksportu trafia do zachodniego sąsiada, każdy katar gospodarki niemieckiej grozi naszej ekonomii ciężką grypą. Skutki niemieckiego ożywienia nie będą dla nas jednak jednoznaczne. Poprawa warunków działalności gospodarczej w Niemczech może spowodować zmniejszenie napływu inwestycji do Polski. Wzrost dochodów Niemców nie musi się przełożyć na większe zakupy mających gorszą opinię naszych towarów. Próbom poprawy koniunktury na pewno będą towarzyszyć ograniczenia pozataryfowe dla importu (wprowadzana opłata za użytkowanie dróg publicznych już jest takim środkiem).
Najważniejsze jednak będzie to, co my sami uczynimy. Na liberalizowanie gospodarki i redukowanie obciążeń podatkowych o punkt procentowy u zachodniego sąsiada Polska musi odpowiedzieć redukcją o dwa punkty. Jeżeli tego nie zrobimy, niemiecki słoń zamieniający się w geparda wsiądzie do schnellzugu i bardzo szybko nam odjedzie.
Z czasem imponujący wzrost gospodarczy RFN został pożarty przez eksperyment socjalnej gospodarki rynkowej i nadopiekuńczego państwa. Dziś, gdy Niemcom zaczyna zaglądać w oczy widmo recesji, która może mieć katastrofalne skutki dla całego kontynentu, ekonomiści amerykańscy skłonni są raczej nazywać państwo nad Renem ociężałym słoniem. Czy kanclerz Gerhard Schröder, który wreszcie przygotował pakiet radykalnych reform (przewidujących m.in. redukcję świadczeń socjalnych, obniżkę podatków, zmniejszenie dotacji dla rolników), odnajdzie się - sięgnijmy po wspomniane porównanie analityków zza oceanu - w tym składzie porcelany? Na razie trwa wielkie polowanie na winnych zapaści.
Winni Ossis?
Połączenie Niemiec pochłonęło astronomiczne pieniądze (około biliona dolarów). Efekt? Ostlandy wytwarzają zaledwie 10 proc. niemieckiej produkcji, ale wynagrodzenia - przy dwukrotnie niższej wydajności - wzrosły w tej części Niemiec z mniej niż połowy do trzech czwartych płac w zachodnich landach. Deficyt finansów publicznych, który w 1990 r. miał umiarkowaną wysokość 27 mld euro (poniżej 1 proc. PKB), skoczył w 1993 r. do 68 mld euro. Próba jego zduszenia w latach 1998-2000 okazała się niezbyt udana, gdyż w 2002 r. powrócił do wielkości z pierwszej połowy lat 90. (66 mld euro i 3,6 proc. PKB), a w tym roku, według przewidywań, przekroczy 4 proc PKB.
Wszystko to było od dawna oczywiste dla niemieckich ekonomistów przestrzegających przed nadciągającym kryzysem. Nikt też, z liczącymi się politykami włącznie, nie miał wątpliwości, jakie powinny być konieczne zmiany. Tyle że taka terapia jest dla polityków bardzo trudna do zastosowania. Zwłaszcza tych o lewicowej proweniencji, gdyż oni ryzykują utratę nie tylko popularności wyborców, ale także ideowego drogowskazu, który od lat prowadził ich "trzecią drogą" do społeczeństwa dobrobytu.
Dojrzewanie socjaldemokratów
Polityk, a zwłaszcza socjalista, tym różni się od jabłka, że dojrzewa znacznie dłużej i - na ogół - dopiero wtedy, gdy spadnie. Socjaliści niemieccy także dojrzewali długo, kurczowo i bez nerwowych ruchów trzymając się rządowej gałęzi. Ale dojrzewali. Już w połowie lat 90. Gerhard Schröder, pisząc razem z Tonym Blairem "manifest socjaldemokratyczny" ("Trzecia droga. Nowy środek"), zaczął przyznawać, że dwa razy dwa to niekoniecznie jest sześć (proponował pięć i pół). Już doceniał znaczenie rynku i negatywne skutki interwencji państwa, ale ciągle jeszcze powtarzał ulubione zaklęcia o "trzeciej drodze", proponując żaglowe łodzie podwodne budowane zgodnie z zasadą: gospodarka rynkowa - tak, rynkowe społeczeństwo - nie.
Na dłuższą metę zaklinanie rzeczywistości przypomina jednak siusianie na pożar lasu. Ognia nie gasi, może natomiast mieć negatywne skutki dla sikawki. W 2002 r. stały się one coraz bardziej widoczne. W kolejnych kwartałach PKB jakby stanął w miejscu. Bezrobocie skoczyło do 9,4 proc., przewyższając o 1,5 punktu procentowego średnią unijną (wyższy odsetek osób bez pracy w UE ma tylko Hiszpania - 11,4 proc.), a rosnący deficyt budżetu narażał Niemcy na ciągłe połajanki unijnych komisarzy.
Na ostatnim zjeździe SPD w marcu tego roku Gerhard Schröder poszedł po rozum do głowy i ruszył do ataku. Przeforsował "Agendę 2010" przewidującą zmniejszenie świadczeń społecznych, liberalizację gospodarki i cięcia budżetowe połączone z obniżką podatków.
Koniec kołaczy bez pracy
Na rynku pracy Schröder chce wprowadzić nowatorską jak na niemieckie warunki zasadę: "Kto pracuje, powinien mieć więcej pieniędzy niż ten, kto nie pracuje". Dla prawie 5 mln niemieckich bezrobotnych będzie to oznaczać redukcję świadczeń, jeżeli odmówią podjęcia zajęcia uznawanego przez nich za nieatrakcyjne, oraz zamianę zasiłku na świadczenia z pomocy socjalnej w wypadku pozostawania bez zatrudnienia dłużej niż rok, co ma się łączyć z zaostrzeniem kontroli na rynku pracy na czarno.
Zmiany podatkowe mają pozostawić w kieszeniach Niemców 10 mld euro (o 15 mld euro zmaleją dochody budżetu federalnego, a w wyniku objęcia podatkiem komunalnym wolnych zawodów o 5 mld euro wzrosną dochody budżetów lokalnych). Przy nieznacznym - o 500 euro (z 7,2 do 7,7 tys. euro) - zwiększeniu kwoty wolnej od podatku następuje zmniejszenie stopy podatku dochodowego o 5-6 punktów procentowych (najniższa stawka zostaje obniżona z 19,9 proc. do 15 proc., a najwyższa - z 48,5 do 42 proc.). Planowane są kolejne zmiany, głównie kodeksu pracy i finansowania najdroższej na świecie niemieckiej służby zdrowia. Mówi się ponadto o konieczności rewolucji w niemieckim systemie emerytalnym. Coś jednak kanclerz musi rzucić na żer przywódcom związkowym. Już zatem mówi się o wyborze przez Niemcy... "czwartej drogi".
Słoń w schnellzugu
W sytuacji gdy eksport jest obecnie naszym głównym czynnikiem wzrostu, a 40 proc. polskiego eksportu trafia do zachodniego sąsiada, każdy katar gospodarki niemieckiej grozi naszej ekonomii ciężką grypą. Skutki niemieckiego ożywienia nie będą dla nas jednak jednoznaczne. Poprawa warunków działalności gospodarczej w Niemczech może spowodować zmniejszenie napływu inwestycji do Polski. Wzrost dochodów Niemców nie musi się przełożyć na większe zakupy mających gorszą opinię naszych towarów. Próbom poprawy koniunktury na pewno będą towarzyszyć ograniczenia pozataryfowe dla importu (wprowadzana opłata za użytkowanie dróg publicznych już jest takim środkiem).
Najważniejsze jednak będzie to, co my sami uczynimy. Na liberalizowanie gospodarki i redukowanie obciążeń podatkowych o punkt procentowy u zachodniego sąsiada Polska musi odpowiedzieć redukcją o dwa punkty. Jeżeli tego nie zrobimy, niemiecki słoń zamieniający się w geparda wsiądzie do schnellzugu i bardzo szybko nam odjedzie.
Więcej możesz przeczytać w 34/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.