50. urodziny rock and rolla
Gdyby Elvis Presley żył, dobijałby do siedemdziesiąt-ki. Byłby w wieku dziadków pokolenia The Strokes, White Stripes i Yeah Yeah Yeahs. Tak stary jest już rock. Liczy sobie równo 50 lat. Narodził się w 1953 r. W tym roku bowiem ukazał się pierwszy rockandrollowy singel "Crazy Man Crazy" Billa Haleya i jego The Comets. Co ważniejsze, latem tego roku Presley pojawił się w studiu Sun Records w Memphis, by nagrać dwie piosenki - prezent urodzinowy dla matki. Studio z czasem zamieniono na muzeum. Wkrótce wraz z posiadłością Elvisa Graceland stał się celem masowych pielgrzymek.
Okoliczności debiutu Pres-leya przypomniały wszystkie media, publikując pod koniec lipca nekrologi zmarłego w wieku osiemdziesięciu lat założyciela wytwórni Sun Sama Phillipsa, nazwanego później "Thomasem Edisonem rock and rolla", bo odkrył także Carla Perkinsa, autora pokoleniowego rockowego hymnu "Blue Suede Shoes", Johnny'ego Casha, Jerry'ego Lee Lewisa, zapomnianego dziś, lecz wtedy bardzo popularnego Conwaya Twitty'ego oraz Roya Orbisona. Gdyby Elvis - pobożny, nieśmiały osiemnastolatek - wiedział, jaką bestię powołuje do życia, pewnie roztrzaskałby swoją gitarę i złożył śluby milczenia. Widać jednak Stwórca chciał inaczej. Cóż, rewolucje - bo narodziny rock and rolla były jednym z punktów zwrotnych w kulturze XX wieku - często zaczynają się niewinnie.
Wybielanie murzyna
Sam Phillips miał na sumieniu wiele wykroczeń przeciw obowiązującej w USA segregacji rasowej. Zafascynowany po równo białym country oraz czarnym bluesem i rhythm and blue-sem nagrywał m.in. B.B. Kinga, Howlin' Wolfa i Rufusa Thomasa. W 1951 r. wyprodukował singel "Rocket 88" Jackiego Brenstona i jego "Delta Cats" - utwór wzorcowy dla późniejszego rock and rolla. Problem polegał na tym, że nie sposób było zainteresować nim szefów rozgłośni radiowych, ściśle przestrzegających rasowych podziałów. Gdyby jednak znalazł się biały, który to, co białe lekko by przyczernił, a to, co czarne lekko wybielił, sprawa mogłaby wyglądać inaczej. Pierwsza płyta Presleya spełniała te warunki. Na stronie A wydanego w 1954 r. singla znalazł się rhythm-andbluesowy utwór Arthura Big Boya Crudupa "That's Alright, Mama", a na odwrocie - ballada "Blue Moon Of Kentucky" gwiazdora country Billa Monroe.
Równolegle nakładem Dekki ukazał się "Rock Around The Clock" Haleya, który także od pewnego czasu starał się łączyć czarną i białą muzykę. Była to bomba z opóźnionym zapłonem, która eksplodowała, gdy utwór włączony został do ścieżki dźwiękowej filmu "Szkolna dżungla" - jednego z pierwszych, które ukazały konflikt pokoleń. Sukcesy białych wokalistów utorowały drogę do szerszej publiczności autentycznym murzyńskim wykonawcom - Chuckowi Berry'emu, Bo Diddleyowi, Little Richardowi. Aby uwiarygodnić nowy nurt, trzeba było dokonać jeszcze drobnego technicznego zabiegu: etykietę rhythm and blues jednoznacznie kojarzącą się z tzw. muzyką rasową zastąpić jakąś inną, bardziej neutralną. Z pomocą przyszedł disc jockey Alan Freed - jemu bowiem przypisuje się ukucie terminu rock and roll.
Buntownicy z powodami
Phillipsowi, Freedowi, Haleyowi i Presleyowi wydawało się, że działają w próżni. "Bóg jeden wie, że nie mieliśmy zielonego pojęcia, jaki to będzie miało oddźwięk" - przyznał Phillips w wywiadzie w 1997 r.
Okazało się, że trafili w sedno oczekiwań milionów amerykańskich nastolatków. Może nie tyle w ich buntownicze nastroje, ile w rozterki i niepokoje pierwszego powojennego pokolenia, które niczego tak się nie bało, jak nudy. Była to jednocześnie pierwsza generacja, która dorastała w rozlewających się na obrzeżach miast suburbiach.
Dla starszego pokolenia taka stabilizacja życia była błogosławieństwem. Dla ich pociech stała się bodźcem do szukania czegoś, co nadałoby im jakiś znak identyfikacyjny. Dość mieli wojennych opowieści, niezłomnych herosów w typie Johna Wayne'a i piosenkarzy w rodzaju Franka Sinatry. Hollywood wyszedł jako pierwszy naprzeciw zapotrzebowaniu na nowych (anty)bohaterów, wprowadzając na ekrany "Miejsce pod słońcem" i "Stąd do wieczności" z Montgomery'm Cliftem, "Tramwaj zwany pożadaniem" i czysto pokoleniowe filmy "Dziki" z Marlonem Brando oraz "Na wschód od Edenu" z Jamesem Deanem, który zaraz potem zagrał w definiującym epokę "Buntowniku bez powodu".
Gdy film połączył się z rock and rollem w "Szkolnej dżungli", młode pokolenie otrzymało swój życiowy soundtrack. Owemu soundtrackowi twarz nadał nie pucołowaty Haley z opadającym na czoło niesfornym kędziorkiem, lecz Presley, gdy w 1956 r. na szczycie wszystkich możliwych amerykańskich i światowych list przebojów znalazł się "Heartbreak Hotel". Elvis był młodszy, o wiele przystojniejszy i seksowny. I śpiewał o całe niebo lepiej. Ale i Haley miał się czym poszczycić. Sporo zwrotów z jego utworów przeniknęło do młodzieżowego żargonu, choćby "see you later, alligator". W Wielkiej Brytanii zaś został obwołany patronem pierwszej rockandrollowej subkultury - teddy boys.
Pod koniec lat 50. wydawało się, że era rock-androllowego zdziczenia i rozpasania dobiega końca, jak przepowiadali to jej nieprzejednani wrogowie. Generacja pionierów nowej muzyki została zdziesiątkowana przez różne losowe wypadki (Buddy Holly zginął w wypadku lotniczym, karierę Jerry Lee Lewisa zniszczyło małżeństwo z czternastolatką). Presley po odbyciu służby wojskowej wdał się w długi i wyniszczający flirt z muzycznym i estradowym kiczem oraz farmaceutykami. Odsiecz przyszła zza oceanu, z Liverpoolu. Rewolucja się dokonała.
Okoliczności debiutu Pres-leya przypomniały wszystkie media, publikując pod koniec lipca nekrologi zmarłego w wieku osiemdziesięciu lat założyciela wytwórni Sun Sama Phillipsa, nazwanego później "Thomasem Edisonem rock and rolla", bo odkrył także Carla Perkinsa, autora pokoleniowego rockowego hymnu "Blue Suede Shoes", Johnny'ego Casha, Jerry'ego Lee Lewisa, zapomnianego dziś, lecz wtedy bardzo popularnego Conwaya Twitty'ego oraz Roya Orbisona. Gdyby Elvis - pobożny, nieśmiały osiemnastolatek - wiedział, jaką bestię powołuje do życia, pewnie roztrzaskałby swoją gitarę i złożył śluby milczenia. Widać jednak Stwórca chciał inaczej. Cóż, rewolucje - bo narodziny rock and rolla były jednym z punktów zwrotnych w kulturze XX wieku - często zaczynają się niewinnie.
Wybielanie murzyna
Sam Phillips miał na sumieniu wiele wykroczeń przeciw obowiązującej w USA segregacji rasowej. Zafascynowany po równo białym country oraz czarnym bluesem i rhythm and blue-sem nagrywał m.in. B.B. Kinga, Howlin' Wolfa i Rufusa Thomasa. W 1951 r. wyprodukował singel "Rocket 88" Jackiego Brenstona i jego "Delta Cats" - utwór wzorcowy dla późniejszego rock and rolla. Problem polegał na tym, że nie sposób było zainteresować nim szefów rozgłośni radiowych, ściśle przestrzegających rasowych podziałów. Gdyby jednak znalazł się biały, który to, co białe lekko by przyczernił, a to, co czarne lekko wybielił, sprawa mogłaby wyglądać inaczej. Pierwsza płyta Presleya spełniała te warunki. Na stronie A wydanego w 1954 r. singla znalazł się rhythm-andbluesowy utwór Arthura Big Boya Crudupa "That's Alright, Mama", a na odwrocie - ballada "Blue Moon Of Kentucky" gwiazdora country Billa Monroe.
Równolegle nakładem Dekki ukazał się "Rock Around The Clock" Haleya, który także od pewnego czasu starał się łączyć czarną i białą muzykę. Była to bomba z opóźnionym zapłonem, która eksplodowała, gdy utwór włączony został do ścieżki dźwiękowej filmu "Szkolna dżungla" - jednego z pierwszych, które ukazały konflikt pokoleń. Sukcesy białych wokalistów utorowały drogę do szerszej publiczności autentycznym murzyńskim wykonawcom - Chuckowi Berry'emu, Bo Diddleyowi, Little Richardowi. Aby uwiarygodnić nowy nurt, trzeba było dokonać jeszcze drobnego technicznego zabiegu: etykietę rhythm and blues jednoznacznie kojarzącą się z tzw. muzyką rasową zastąpić jakąś inną, bardziej neutralną. Z pomocą przyszedł disc jockey Alan Freed - jemu bowiem przypisuje się ukucie terminu rock and roll.
Buntownicy z powodami
Phillipsowi, Freedowi, Haleyowi i Presleyowi wydawało się, że działają w próżni. "Bóg jeden wie, że nie mieliśmy zielonego pojęcia, jaki to będzie miało oddźwięk" - przyznał Phillips w wywiadzie w 1997 r.
Okazało się, że trafili w sedno oczekiwań milionów amerykańskich nastolatków. Może nie tyle w ich buntownicze nastroje, ile w rozterki i niepokoje pierwszego powojennego pokolenia, które niczego tak się nie bało, jak nudy. Była to jednocześnie pierwsza generacja, która dorastała w rozlewających się na obrzeżach miast suburbiach.
Dla starszego pokolenia taka stabilizacja życia była błogosławieństwem. Dla ich pociech stała się bodźcem do szukania czegoś, co nadałoby im jakiś znak identyfikacyjny. Dość mieli wojennych opowieści, niezłomnych herosów w typie Johna Wayne'a i piosenkarzy w rodzaju Franka Sinatry. Hollywood wyszedł jako pierwszy naprzeciw zapotrzebowaniu na nowych (anty)bohaterów, wprowadzając na ekrany "Miejsce pod słońcem" i "Stąd do wieczności" z Montgomery'm Cliftem, "Tramwaj zwany pożadaniem" i czysto pokoleniowe filmy "Dziki" z Marlonem Brando oraz "Na wschód od Edenu" z Jamesem Deanem, który zaraz potem zagrał w definiującym epokę "Buntowniku bez powodu".
Gdy film połączył się z rock and rollem w "Szkolnej dżungli", młode pokolenie otrzymało swój życiowy soundtrack. Owemu soundtrackowi twarz nadał nie pucołowaty Haley z opadającym na czoło niesfornym kędziorkiem, lecz Presley, gdy w 1956 r. na szczycie wszystkich możliwych amerykańskich i światowych list przebojów znalazł się "Heartbreak Hotel". Elvis był młodszy, o wiele przystojniejszy i seksowny. I śpiewał o całe niebo lepiej. Ale i Haley miał się czym poszczycić. Sporo zwrotów z jego utworów przeniknęło do młodzieżowego żargonu, choćby "see you later, alligator". W Wielkiej Brytanii zaś został obwołany patronem pierwszej rockandrollowej subkultury - teddy boys.
Pod koniec lat 50. wydawało się, że era rock-androllowego zdziczenia i rozpasania dobiega końca, jak przepowiadali to jej nieprzejednani wrogowie. Generacja pionierów nowej muzyki została zdziesiątkowana przez różne losowe wypadki (Buddy Holly zginął w wypadku lotniczym, karierę Jerry Lee Lewisa zniszczyło małżeństwo z czternastolatką). Presley po odbyciu służby wojskowej wdał się w długi i wyniszczający flirt z muzycznym i estradowym kiczem oraz farmaceutykami. Odsiecz przyszła zza oceanu, z Liverpoolu. Rewolucja się dokonała.
Więcej możesz przeczytać w 34/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.