W upaństwowionej gospodarce mamy do czynienia z upaństwowionym społeczeństwem
W czasach ponoć nie sprzyjających liberalizmowi z zaniepokojeniem odnotowałem peany na cześć pewnego liberała. Ba, nawet "ostatniego liberała", jak napisał pewien panegiryzujący socjolog z politycznie poprawnego Paryżewa. Zaniepokojenie wzięło się stąd, że jeśli Ludwik Stomma chwali czyjś liberalizm, to jest sprawą niewątpliwą, że mamy do czynienia z kolejną fałszywką. Byłem pewien, że chwali takiego samego jak on socjała. I istotnie, po przeczytaniu, kogo chwali, nie miałem już żadnych wątpliwości, że tak jest w istocie. Nie pierwszy to bowiem raz (i podejrzewam, że nie ostatni!), że socjałowie podrzucają nam, liberałom, fałszywkę.
W 1993 r. grupa liberalnych, wolnorynkowych ekonomistów oderwała się od stowarzyszenia emerytowanych reformatorów socjalizmu i postanowiła założyć oddzielne stowarzyszenie kierujące się inną filozofią ekonomiczną. Następnego dnia w "Gazecie Wyborczej" jakiś żurnalista pouczył nas z wyżyn swojej ignorancji, że my w ogóle jesteśmy niepotrzebni, bo oto właśnie zorganizowali się "prawdziwi zwolennicy liberalizmu". I tu podał nazwę jakiegoś stowarzyszenia, której nie tylko ja, ale nikt dziś nie pamięta (była to bowiem typowa "jętka jednodniówka"). Wśród wymienionych założycieli wybijały się nazwiska takich "liberałów", jak Jacek Kuroń i jemu podobni, ludzi poczciwości wielkiej, ale pasujących do liberalizmu jak perszeron do Wielkiej Warszawskiej na Służewcu.
Czym żyją socjałowie?
I panegiryzującemu socjologowi, i owemu żurnaliście poplątało się - mówiąc dyplomatycznie - mnóstwo spraw. Obok innych intelektualnych ułomności mylą oni liberałów i libertynów, czyli zwolenników społeczno-obyczajowej swobody bez jakiejkolwiek odpowiedzialności. Zainteresowania libertynów koncentrują się najczęściej na czterech literach (seksie, aborcji, homoseksualizmie, ostatnio też np. sodomii czy ekshibicjonizmie). Libertyni, jeśli chodzi o ich stosunek do państwa i społeczeństwa, o ile nie są anarchistami, są z reguły socjałami, gdyż pociągają ich takie obszary społecznej aktywności, w których można by narzucić swój jedynie słuszny (dzisiaj mówią: politycznie poprawny) pogląd inaczej myś-lącej większości.
Czym bowiem żyją socjałowie? Socjałowie tradycyjni żyją tym, co mogą zabrać innym i rozdać według własnego wzorca "sprawiedliwości społecznej". Oczywiście, skłonni są rozdawać cudze, gdyż rozmaite badania wykazują, że ci najbardziej hojni w rozdawaniu pieniędzy z budżetu są zazwyczaj najbardziej skąpi, kiedy przychodzi wydać własne pieniądze podczas akcji charytatywnej... Rozdzielnictwo dóbr staje się coraz trudniejsze, gdyż okradani przez państwo są coraz mniej skłonni do bezgranicznego finansowania armii darmozjadów, a jednocześnie beneficjenci są coraz mniej skłonni do jakiejkolwiek pracy. Stąd współczesny socjał - w epoce po upadku komunizmu - coraz wyraźniej przenosi swoje zainteresowania na rozdzielnictwo uprawnień, zasług, ocen, a nawet terminów, których można używać w dyskusjach publicznych. W ramach politycznie poprawnego zidiocenia socjałowie narzucają nam standardy postępowości i zacofania, standardy szacunku i nagany.
I tu wracamy do naszego socjała w liberalnym przebraniu, prof. Wojciecha Sadurskiego, który jak wszyscy socjałowie kocha rozdzielać wszystko "po równo", zgodnie z zasadą sprawiedliwości społecznej. W niedawnej dyskusji nad korzeniami cywilizacyjnymi Europy z nietrudną do przewidzenia logiką nasz socjał stwierdził, że nie można wśród nich wymienić chrześcijaństwa (obok starożytnej Grecji i Rzymu), gdyż wówczas inne religie poczułyby się gorsze.
Kryterium prawdy
Naszej liberalnej fałszywki już nie interesuje, że kryterium podstawowym dla naukowca jest - a w każdym razie powinna być - prawda, a nie fałszywa uprzejmość, natomiast dla liberała swoboda wypowiedzi jest podstawowym kryterium wolności obywatelskich. Dla politycznie poprawnego socjała znacznie ważniejsze od prawdy czy wolności obywatelskich staje się dzielenie zasług "po równo", nawet nie istniejących. Tymczasem, jeśli chcielibyśmy dzielić je według kryterium prawdy, to należałoby zasługi dla cywilizacji europejskiej, a później zachodniej, ograniczyć tylko do chrześcijaństwa zachodniego. To dzięki niemu bowiem powstała przestrzeń dla ludzkiej inicjatywy i swobody wyboru w następstwie wczesnego rozdzielenia tego, co boskie, od tego, co cesarskie (i ros-nącej stopniowo autonomii działalności gospodarczej). Niczego takiego nie było we wschodnim chrześcijaństwie, gdzie patriarcha był - że użyję nowszej terminologii - zastępcą bazyleusa do spraw ideologicznych. Żadnych sporów władzy świeckiej i religijnej w Bizancjum czy później Rosji nigdy nie było. Fakt, że takiego napięcia nie było, kształtował hierarchiczny kształt społeczeństwa przez ponad tysiąclecie i powodował niekorzystne następstwa także dla inicjatywy jednostki, innowacyjności i przedsiębiorczości.
Skutki te widoczne są nawet w czasach współczesnych. Politycznie poprawni idioci z Unii Europejskiej broniący się przed uznaniem wpływu (zachodniego, dodajmy!) chrześcijaństwa przyjęli do unii spełniające wymogi kraje transformacyjnego sukcesu. Tyle że wszystkie osiem, to... właśnie kraje zachodniego chrześcijaństwa! Granica między transformacyjnym sukcesem a niepowodzeniem i granica między wschodnim a zachodnim chrześcijaństwem to jedna i ta sama granica. To coś mówi, ale nikt hołdujący politycznej poprawności tego nie powie, jak owa panienka z dobrego domu, która wie, jak to się robi, ale nie śmie wiedzieć, jak to się nazywa, bo nazywa się bardzo brzydko...
Czym żyją liberałowie?
Nasz panegiryzujący socjolog określa znaczenie przypisywane przez liberałów kapitalistycznej gospodarce wolnorynkowej jako "ciasną wizję świata". Prof. Stommie, tak jak i wszystkim socjałom, najwyraźniej nie chce (nie może?) się pomieścić w głowie jedna prawda historyczna. Mianowicie ta, że w historii świata (zachodniego zresztą) zdarzały się kraje kapitalistyczne z gospodarkami mającymi prywatną własność jako podstawę, które przekształcały się w dyktaturę (komunistyczną, faszystowską czy bardziej tradycyjną) ograniczającą wolności obywatelskie czy gospodarcze. Natomiast nie było w historii świata kraju, który wprowadziłby wolności obywatelskie, nie mając wpierw gospodarki rynkowej opartej na prywatnej własności!
Wolność ekonomiczna jest fundamentem, na którym powoli rozkwitają inne wolności. W upaństwowionej gospodarce mamy do czynienia bowiem z upaństwowionym społeczeństwem. Ktoś o odmiennych koncepcjach gospodarczych czy po prostu o odmiennych poglądach nie znajdzie nigdzie dla siebie oparcia (czyli zwyczajnie możliwości utrzymania się), jeśli nie istnieje prywatna, autonomiczna względem władzy politycznej sfera gospodarki. Dlatego liberałowie strzegą tej wolności jak źrenicy oka.
Zainteresowani są też, rzecz jasna, wolnościami obywatelskimi: wolnością wypowiedzi, zgromadzeń, zrzeszania się - całego znanego nam katalogu. Tyle że trzymają się starej liberalnej zasady wywodzącej się z XVII-XVIII w., mówiącej, że wolności jednych nie mogą naruszać wolności innych. Dlatego panią Nieznalską z jej penisami czy np. berlińskich skandalistów gloryfikujących na wystawie terrorystyczną organizację Frakcja Armii Czerwonej skazaliby raczej na zwrot pieniędzy otrzymanych z publicznego budżetu, gdyż ich prace wzbudzają sprzeciw podatników. Uznaliby bowiem, że wolność podatników do popierania takiej sztuki, jakiej pragną, została naruszona. Jeśli ci ludzie chcą prezentować swoje skandalizujące wypociny, to wyłącznie za własne pieniądze lub z datków osób o podobnych gustach czy bezguściach artystycznych. Dotyczy to tak samo rozmaitych budzących sprzeciwy wspieranych przez państwa stowarzyszeń.
Oczywiście liberałowie interesują się nis-kimi podatkami. Nie tylko dlatego, że ich następstwem są silniejsze bodźce i szybszy wzrost gospodarczy, ale także ze względu na wolności polityczne. Wolności polityczne z trójcy wolności gospodarczych, obywatelskich i politycznych są uważane za najmniej istotne. I wiąże się to właśnie z podatkami i rolą państwa. Tam bowiem, gdzie pojawia się sprawne państwo minimum, egzekwujące z żelazną dyscypliną niezbędne minimum praw, bardzo wyraźnie maleje znaczenie wolnych wyborów.
W brytyjskiej kolonii Hongkong, rządzonej do 1997 r. przez mianowanego gubernatora, wolności gospodarcze i obywatelskie były bardzo przestrzegane, a państwo realizowało swój budżet na poziomie 10-15 proc. PKB. Gdybyśmy mieli w Polsce współcześnie podobne warunki, jakie znaczenie miałoby dla liberała to, kto sprawuje rządy: obiekt panegirycznych uniesień profesora z Paryżewa, babcia z szaletu na Dworcu Centralnym czy kot mojej żony? W końcu, jeśli gdzieś już domagają się akceptacji sodomii, dlaczego nie pomyśleć o prawach politycznych dla kotów? Temat z pewnością zainteresuje politycznie poprawnych socjałów.
W 1993 r. grupa liberalnych, wolnorynkowych ekonomistów oderwała się od stowarzyszenia emerytowanych reformatorów socjalizmu i postanowiła założyć oddzielne stowarzyszenie kierujące się inną filozofią ekonomiczną. Następnego dnia w "Gazecie Wyborczej" jakiś żurnalista pouczył nas z wyżyn swojej ignorancji, że my w ogóle jesteśmy niepotrzebni, bo oto właśnie zorganizowali się "prawdziwi zwolennicy liberalizmu". I tu podał nazwę jakiegoś stowarzyszenia, której nie tylko ja, ale nikt dziś nie pamięta (była to bowiem typowa "jętka jednodniówka"). Wśród wymienionych założycieli wybijały się nazwiska takich "liberałów", jak Jacek Kuroń i jemu podobni, ludzi poczciwości wielkiej, ale pasujących do liberalizmu jak perszeron do Wielkiej Warszawskiej na Służewcu.
Czym żyją socjałowie?
I panegiryzującemu socjologowi, i owemu żurnaliście poplątało się - mówiąc dyplomatycznie - mnóstwo spraw. Obok innych intelektualnych ułomności mylą oni liberałów i libertynów, czyli zwolenników społeczno-obyczajowej swobody bez jakiejkolwiek odpowiedzialności. Zainteresowania libertynów koncentrują się najczęściej na czterech literach (seksie, aborcji, homoseksualizmie, ostatnio też np. sodomii czy ekshibicjonizmie). Libertyni, jeśli chodzi o ich stosunek do państwa i społeczeństwa, o ile nie są anarchistami, są z reguły socjałami, gdyż pociągają ich takie obszary społecznej aktywności, w których można by narzucić swój jedynie słuszny (dzisiaj mówią: politycznie poprawny) pogląd inaczej myś-lącej większości.
Czym bowiem żyją socjałowie? Socjałowie tradycyjni żyją tym, co mogą zabrać innym i rozdać według własnego wzorca "sprawiedliwości społecznej". Oczywiście, skłonni są rozdawać cudze, gdyż rozmaite badania wykazują, że ci najbardziej hojni w rozdawaniu pieniędzy z budżetu są zazwyczaj najbardziej skąpi, kiedy przychodzi wydać własne pieniądze podczas akcji charytatywnej... Rozdzielnictwo dóbr staje się coraz trudniejsze, gdyż okradani przez państwo są coraz mniej skłonni do bezgranicznego finansowania armii darmozjadów, a jednocześnie beneficjenci są coraz mniej skłonni do jakiejkolwiek pracy. Stąd współczesny socjał - w epoce po upadku komunizmu - coraz wyraźniej przenosi swoje zainteresowania na rozdzielnictwo uprawnień, zasług, ocen, a nawet terminów, których można używać w dyskusjach publicznych. W ramach politycznie poprawnego zidiocenia socjałowie narzucają nam standardy postępowości i zacofania, standardy szacunku i nagany.
I tu wracamy do naszego socjała w liberalnym przebraniu, prof. Wojciecha Sadurskiego, który jak wszyscy socjałowie kocha rozdzielać wszystko "po równo", zgodnie z zasadą sprawiedliwości społecznej. W niedawnej dyskusji nad korzeniami cywilizacyjnymi Europy z nietrudną do przewidzenia logiką nasz socjał stwierdził, że nie można wśród nich wymienić chrześcijaństwa (obok starożytnej Grecji i Rzymu), gdyż wówczas inne religie poczułyby się gorsze.
Kryterium prawdy
Naszej liberalnej fałszywki już nie interesuje, że kryterium podstawowym dla naukowca jest - a w każdym razie powinna być - prawda, a nie fałszywa uprzejmość, natomiast dla liberała swoboda wypowiedzi jest podstawowym kryterium wolności obywatelskich. Dla politycznie poprawnego socjała znacznie ważniejsze od prawdy czy wolności obywatelskich staje się dzielenie zasług "po równo", nawet nie istniejących. Tymczasem, jeśli chcielibyśmy dzielić je według kryterium prawdy, to należałoby zasługi dla cywilizacji europejskiej, a później zachodniej, ograniczyć tylko do chrześcijaństwa zachodniego. To dzięki niemu bowiem powstała przestrzeń dla ludzkiej inicjatywy i swobody wyboru w następstwie wczesnego rozdzielenia tego, co boskie, od tego, co cesarskie (i ros-nącej stopniowo autonomii działalności gospodarczej). Niczego takiego nie było we wschodnim chrześcijaństwie, gdzie patriarcha był - że użyję nowszej terminologii - zastępcą bazyleusa do spraw ideologicznych. Żadnych sporów władzy świeckiej i religijnej w Bizancjum czy później Rosji nigdy nie było. Fakt, że takiego napięcia nie było, kształtował hierarchiczny kształt społeczeństwa przez ponad tysiąclecie i powodował niekorzystne następstwa także dla inicjatywy jednostki, innowacyjności i przedsiębiorczości.
Skutki te widoczne są nawet w czasach współczesnych. Politycznie poprawni idioci z Unii Europejskiej broniący się przed uznaniem wpływu (zachodniego, dodajmy!) chrześcijaństwa przyjęli do unii spełniające wymogi kraje transformacyjnego sukcesu. Tyle że wszystkie osiem, to... właśnie kraje zachodniego chrześcijaństwa! Granica między transformacyjnym sukcesem a niepowodzeniem i granica między wschodnim a zachodnim chrześcijaństwem to jedna i ta sama granica. To coś mówi, ale nikt hołdujący politycznej poprawności tego nie powie, jak owa panienka z dobrego domu, która wie, jak to się robi, ale nie śmie wiedzieć, jak to się nazywa, bo nazywa się bardzo brzydko...
Czym żyją liberałowie?
Nasz panegiryzujący socjolog określa znaczenie przypisywane przez liberałów kapitalistycznej gospodarce wolnorynkowej jako "ciasną wizję świata". Prof. Stommie, tak jak i wszystkim socjałom, najwyraźniej nie chce (nie może?) się pomieścić w głowie jedna prawda historyczna. Mianowicie ta, że w historii świata (zachodniego zresztą) zdarzały się kraje kapitalistyczne z gospodarkami mającymi prywatną własność jako podstawę, które przekształcały się w dyktaturę (komunistyczną, faszystowską czy bardziej tradycyjną) ograniczającą wolności obywatelskie czy gospodarcze. Natomiast nie było w historii świata kraju, który wprowadziłby wolności obywatelskie, nie mając wpierw gospodarki rynkowej opartej na prywatnej własności!
Wolność ekonomiczna jest fundamentem, na którym powoli rozkwitają inne wolności. W upaństwowionej gospodarce mamy do czynienia bowiem z upaństwowionym społeczeństwem. Ktoś o odmiennych koncepcjach gospodarczych czy po prostu o odmiennych poglądach nie znajdzie nigdzie dla siebie oparcia (czyli zwyczajnie możliwości utrzymania się), jeśli nie istnieje prywatna, autonomiczna względem władzy politycznej sfera gospodarki. Dlatego liberałowie strzegą tej wolności jak źrenicy oka.
Zainteresowani są też, rzecz jasna, wolnościami obywatelskimi: wolnością wypowiedzi, zgromadzeń, zrzeszania się - całego znanego nam katalogu. Tyle że trzymają się starej liberalnej zasady wywodzącej się z XVII-XVIII w., mówiącej, że wolności jednych nie mogą naruszać wolności innych. Dlatego panią Nieznalską z jej penisami czy np. berlińskich skandalistów gloryfikujących na wystawie terrorystyczną organizację Frakcja Armii Czerwonej skazaliby raczej na zwrot pieniędzy otrzymanych z publicznego budżetu, gdyż ich prace wzbudzają sprzeciw podatników. Uznaliby bowiem, że wolność podatników do popierania takiej sztuki, jakiej pragną, została naruszona. Jeśli ci ludzie chcą prezentować swoje skandalizujące wypociny, to wyłącznie za własne pieniądze lub z datków osób o podobnych gustach czy bezguściach artystycznych. Dotyczy to tak samo rozmaitych budzących sprzeciwy wspieranych przez państwa stowarzyszeń.
Oczywiście liberałowie interesują się nis-kimi podatkami. Nie tylko dlatego, że ich następstwem są silniejsze bodźce i szybszy wzrost gospodarczy, ale także ze względu na wolności polityczne. Wolności polityczne z trójcy wolności gospodarczych, obywatelskich i politycznych są uważane za najmniej istotne. I wiąże się to właśnie z podatkami i rolą państwa. Tam bowiem, gdzie pojawia się sprawne państwo minimum, egzekwujące z żelazną dyscypliną niezbędne minimum praw, bardzo wyraźnie maleje znaczenie wolnych wyborów.
W brytyjskiej kolonii Hongkong, rządzonej do 1997 r. przez mianowanego gubernatora, wolności gospodarcze i obywatelskie były bardzo przestrzegane, a państwo realizowało swój budżet na poziomie 10-15 proc. PKB. Gdybyśmy mieli w Polsce współcześnie podobne warunki, jakie znaczenie miałoby dla liberała to, kto sprawuje rządy: obiekt panegirycznych uniesień profesora z Paryżewa, babcia z szaletu na Dworcu Centralnym czy kot mojej żony? W końcu, jeśli gdzieś już domagają się akceptacji sodomii, dlaczego nie pomyśleć o prawach politycznych dla kotów? Temat z pewnością zainteresuje politycznie poprawnych socjałów.
Więcej możesz przeczytać w 34/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.