Tak duży kraj tranzytowy jak Polska musi mieć sieć nowoczesnych dróg
"W niebezpieczeństwie i w wielkiej biedzie droga pośrednia do śmierci wiedzie"
Fritz Löhner
Popularny przed laty serial Janusza Morgensterna przykuwał uwagę milionów widzów, traktował jednak "drogę" w przenośni i obrazował raczej losy Polaków niż banalną rzeczywistość komunikacyjną. Być może przyczynił się też do ugruntowania w zbiorowej wyobraźni obrazu malowniczej wstążki wijącej się wśród pól i obramowanej płaczącymi wierzbami lub przechylonymi topolami. Zimą czy latem, w jesiennej słocie czy podczas wiosennych roztopów polska droga jest dla wielu Polaków synonimem swojskości odróżniającej nas od zimnego, betonowego zagospodarowania przestrzeni nadmiernie uporządkowanymi i prosto-nudnymi kilometrami dróg szybkiego ruchu i autostrad.
Człowiek zapewne tworzył drogi od wczesnych epok nazywanych przedhistorycznymi. Wydeptywał swoje ścieżki, budował infrastrukturę wsi i lokalnych społeczności. Z czasem zaczął budować przelotowe trakty, ułatwiające wymianę handlową lub przemarsze wojsk. W ogólnym bilansie przemieszczania się ludzi długo dominował jednak ruch lokalny, dzięki czemu można było wykorzystywać odcinki dróg o takiej właśnie funkcji w celu tworzenia połączeń "długodystansowych". Tak było, ale już nie jest i "nie pisze się w rejestr".
Wakacyjne podróże kształcą i dostarczają możliwości porównań. Jeśli komuś dane jest zrobić samochodem kilka tysięcy kilometrów w poprzek jednoczącej się Europy, materiału porównawczego może znaleźć aż nadto. Polskie drogi versus rozwinięty system komunikacyjny nie tylko Niemiec czy Francji, ale także Austrii, Słowenii czy choćby Czech to obrazek nad wyraz pouczający. Niedawno polska administracja rządowa przypilona przez administrację unijną wysmażyła kolejny projekt "planów drogowych". Nie wywołał on fali entuzjazmu zarówno z powodu bardzo niepewnych źródeł finansowania, jak i przyświecającej mu filozofii.
Do polskiej katastrofy drogowej - bo tylko tak da się opisać naszą rzeczywistość w porównaniu z dowolnym chyba krajem europejskim poza Ukrainą i Białorusią - dokładały swą cegiełkę kolejne nasze rządy mające niejaką trudność z wyznaczeniem rzeczywistych priorytetów. Efektem jest niezdolność określenia programu rozwoju autostrad i zarazem pogłębiająca się zapaść systemu dróg "poniżej" tej kategorii. Towarzyszy temu drastycznie pogarszająca się jakość "współegzystencji" funkcji lokalnej i tranzytowej naszych dróg, czego głównymi objawami są horrendalna wypadkowość i uciążliwości dla lokalnych współużytkowników tras, które udają, że obsługują zarówno ruch lokalny, jak i tranzytowy.
Jest oczywiste, że kraj wielkości Polski, w którym znajdują się naturalne ciągi tranzytowe, musi mieć sieć nowoczesnych dróg międzynarodowych, czyli autostrad lub choćby dróg szybkiego ruchu. Jest jednak również oczywiste, że o jakości naszego życia decydować będzie trasa Kraków - Sandomierz. Nie mogę pojąć, dlaczego zamknęliśmy się w dylemacie płatnych autostrad lub winiet drogowych, zapominając choćby o tym, że w ramach pomocy unijnej opłaca się nam budować drogi tzw. nieopłacalne. W ich wypadku reguły unijne wymagają od nas znacznie niższego własnego udziału finansowego. W tej sytuacji życzeniowe myślenie o autostradach plus uporczywe mylenie rodzajów - dróg lokalnych i przelotowych szlaków komunikacyjnych - owocuje tym, że pozostajemy krajem cywilizacyjnie zapóźnionym. Słowenia lub Czechy są od nas bogatsze per capita, ale przecież wielokrotnie mniejsze i o znacznie niższym dochodzie narodowym. Tymczasem to one stają się na naszych oczach krajami coraz bardziej atrakcyjnymi i komunikacyjnie przyjaznymi, a nam wciąż grozi epatowanie polskimi drogami. Nie rozwiąże sprawy odkładanie jej ad acta ani "warianty pośrednie", przed którymi przestrzega autor naszego cytatu.
Fritz Löhner
Popularny przed laty serial Janusza Morgensterna przykuwał uwagę milionów widzów, traktował jednak "drogę" w przenośni i obrazował raczej losy Polaków niż banalną rzeczywistość komunikacyjną. Być może przyczynił się też do ugruntowania w zbiorowej wyobraźni obrazu malowniczej wstążki wijącej się wśród pól i obramowanej płaczącymi wierzbami lub przechylonymi topolami. Zimą czy latem, w jesiennej słocie czy podczas wiosennych roztopów polska droga jest dla wielu Polaków synonimem swojskości odróżniającej nas od zimnego, betonowego zagospodarowania przestrzeni nadmiernie uporządkowanymi i prosto-nudnymi kilometrami dróg szybkiego ruchu i autostrad.
Człowiek zapewne tworzył drogi od wczesnych epok nazywanych przedhistorycznymi. Wydeptywał swoje ścieżki, budował infrastrukturę wsi i lokalnych społeczności. Z czasem zaczął budować przelotowe trakty, ułatwiające wymianę handlową lub przemarsze wojsk. W ogólnym bilansie przemieszczania się ludzi długo dominował jednak ruch lokalny, dzięki czemu można było wykorzystywać odcinki dróg o takiej właśnie funkcji w celu tworzenia połączeń "długodystansowych". Tak było, ale już nie jest i "nie pisze się w rejestr".
Wakacyjne podróże kształcą i dostarczają możliwości porównań. Jeśli komuś dane jest zrobić samochodem kilka tysięcy kilometrów w poprzek jednoczącej się Europy, materiału porównawczego może znaleźć aż nadto. Polskie drogi versus rozwinięty system komunikacyjny nie tylko Niemiec czy Francji, ale także Austrii, Słowenii czy choćby Czech to obrazek nad wyraz pouczający. Niedawno polska administracja rządowa przypilona przez administrację unijną wysmażyła kolejny projekt "planów drogowych". Nie wywołał on fali entuzjazmu zarówno z powodu bardzo niepewnych źródeł finansowania, jak i przyświecającej mu filozofii.
Do polskiej katastrofy drogowej - bo tylko tak da się opisać naszą rzeczywistość w porównaniu z dowolnym chyba krajem europejskim poza Ukrainą i Białorusią - dokładały swą cegiełkę kolejne nasze rządy mające niejaką trudność z wyznaczeniem rzeczywistych priorytetów. Efektem jest niezdolność określenia programu rozwoju autostrad i zarazem pogłębiająca się zapaść systemu dróg "poniżej" tej kategorii. Towarzyszy temu drastycznie pogarszająca się jakość "współegzystencji" funkcji lokalnej i tranzytowej naszych dróg, czego głównymi objawami są horrendalna wypadkowość i uciążliwości dla lokalnych współużytkowników tras, które udają, że obsługują zarówno ruch lokalny, jak i tranzytowy.
Jest oczywiste, że kraj wielkości Polski, w którym znajdują się naturalne ciągi tranzytowe, musi mieć sieć nowoczesnych dróg międzynarodowych, czyli autostrad lub choćby dróg szybkiego ruchu. Jest jednak również oczywiste, że o jakości naszego życia decydować będzie trasa Kraków - Sandomierz. Nie mogę pojąć, dlaczego zamknęliśmy się w dylemacie płatnych autostrad lub winiet drogowych, zapominając choćby o tym, że w ramach pomocy unijnej opłaca się nam budować drogi tzw. nieopłacalne. W ich wypadku reguły unijne wymagają od nas znacznie niższego własnego udziału finansowego. W tej sytuacji życzeniowe myślenie o autostradach plus uporczywe mylenie rodzajów - dróg lokalnych i przelotowych szlaków komunikacyjnych - owocuje tym, że pozostajemy krajem cywilizacyjnie zapóźnionym. Słowenia lub Czechy są od nas bogatsze per capita, ale przecież wielokrotnie mniejsze i o znacznie niższym dochodzie narodowym. Tymczasem to one stają się na naszych oczach krajami coraz bardziej atrakcyjnymi i komunikacyjnie przyjaznymi, a nam wciąż grozi epatowanie polskimi drogami. Nie rozwiąże sprawy odkładanie jej ad acta ani "warianty pośrednie", przed którymi przestrzega autor naszego cytatu.
Więcej możesz przeczytać w 34/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.