Ministerstwo Finansów uprawia kreatywne budżetowanie
Nowatorski w formie i ciekawy w treści - tak rządowy projekt ustawy budżetowej zachwala wicepremier Zyta Gilowska. Przyznaje jednak, że ów budżet prowadzi do katastrofy, jaką jest przekroczenie przez dług publiczny granicy 50 proc. PKB. A to oznacza, że mimo komfortowej sytuacji (5 proc. wzrostu PKB, dotacje unijne oraz odziedziczenie po Marku Belce pięciomiliardowej nadwyżki z roku poprzedniego) rząd PiS przez rok nie zrobił nic w sprawie reformy finansów publicznych, łaskawie zostawiając to zadanie swoim następcom. A im będzie jeszcze trudniej, bowiem udział w budżecie "wydatków sztywnych" zwiększa się o 2 punkty procentowe (do 70 proc.), co oznacza, że będą mieli do rozdysponowania mniej pieniędzy. Zwłaszcza że tempo wzrostu polskiej gospodarki prawdopodobnie będzie zwalniać. Jeżeli dołączy się do tego osłabienie złotego (jedna trzecia długu nominowana jest w dewizach), finanse publiczne może czekać spora katastrofa. Na razie rządząca koalicja ma inne zmartwienia. Nie musi się wprawdzie obawiać popsucia (posłowie nie mogą powiększyć wydatków) bądź nieuchwalenia budżetu (wtedy obowiązywać będzie prowizorium zgodne z przedłożeniem rządowym). Realne jest jednak, że Sejm nie zdąży uchwalić zmian w ustawach podatkowych lub - w myśl zasady "na złość PiS odmrozimy sobie uszy" - uchwali obniżenie podatku PIT (wprowadzenie dwóch stawek: 18-procentowej i 32-procentowej, przy podwyższeniu progu podatkowego z 37 024 zł do 80 tys. zł), a wtedy wykonanie budżetu będzie poważnie zagrożone. Wzrost kreatywny Cytowana "nowatorskość w formie" polega na włączeniu do dochodów pieniędzy z Unii Europejskiej w wysokości 14,7 mld zł, które w poprzednim budżecie były księgowane jako źródło finansowania deficytu. Pani wicepremier zabieg ten sprzedaje jako "konsolidowanie finansów publicznych", co brzmi bardzo ładnie i dla niewtajemniczonego może się wydawać realizacją jej buńczucznych zapowiedzi. Prawda jest jednak znacznie bardziej brutalna. Od zmian w sposobie zapisywania pieniędzy nie przybywa! A wprowadzona zmiana dość skutecznie utrudnia porównywanie przyszłorocznego i ubiegłorocznego budżetu. Przede wszystkim zaś skrywa bardzo nieprzyjemny fakt - i to zapewne był główny powód "nowatorstwa" - że w przyszłym roku do dyspozycji będziemy mieć mniej pieniędzy unijnych (14,7 mld zł zamiast 17,3 mld zł). Jeżeli dane budżetowe skorygujemy o wprowadzone "nowatorstwo", to się okaże, że wydatki budżetu rosną nie szybciej, lecz wolniej niż produkt krajowy. Zawartą w budżecie kwotę przyszłorocznych wydatków w wysokości 256,8 mld zł trzeba bowiem skorygować o dopisane 14,7 mld zł pieniędzy unijnych lub tegoroczne wydatki (225,8 mld zł) powiększyć o 17,3 mld zł. Jakkolwiek by liczyć, wychodzi - co przyznała wicepremier Gilowska - że wydatki rosną o 12,7 mld zł, co oznacza ich podwyższenie nominalnie o 6,3 proc. A układem odniesienia dla liczb zawartych w projekcie budżetu jest przewidywany wzrost PKB o - znowu nominalnie - 6,8 proc. (złoży się na to realne zwiększenie produkcji o 4,8 proc. i wzrost cen o 1,9 proc.). Wychodzi zatem, że Andrzej Lepper miał rację, oceniając projekt budżetu jako dość restrykcyjny po stronie wydatkowej. Dobroć na kredyt Lepper rację miał i racji nie miał. To, że wydatki rosną "tylko" o 6,3 proc. (wolniej o 0,5 punktu procentowego niż produkt krajowy), to zła wiadomość z punktu widzenia politycznych zamiarów rozdawania pieniędzy, nie najgorsza z punktu widzenia utrzymania jakiej takiej bieżącej równowagi finansów państwa i fatalna z punktu widzenia konieczności redukcji fiskalizmu, dyscyplinowania wydatków i ucieczki z pułapki zadłużenia. A w takiej pułapce już jesteśmy. Jeśli bowiem od wydatków budżetu odejmiemy koszty płaconych odsetek od długu, to okaże się, że deficytu praktycznie nie ma. Owe odsetki wyniosą bowiem w przyszłym roku 28 mld zł (w tym roku 25 mld zł, co oznacza ich wzrost o 12 proc.) i będą w następnych latach szybko rosły, dochodząc w 2009 r. do 34 mld zł. Najwyższa zatem pora, aby nie tylko politycy, ale wszyscy obywatele uświadomili sobie, że "żyjemy ponad stan" i dość szybkimi krokami zmierzamy w stronę węgierskiego scenariusza załamania gospodarki. Dla oprzytomnienia warto podać, że już dzisiaj dług publiczny w przeliczeniu na mieszkańca (z niemowlętami włącznie) wynosi 13,5 tys. zł, a w roku 2009 zwiększy się do niemal 16 tys. zł. I te długi kiedyś trzeba będzie spłacić. "Drogie państwo" Mimo wchłaniania pieniędzy unijnych budżet nie jest prorozwojowy, lecz etatystyczno-socjalny. Wskazuje na to wspomniany wzrost "wydatków sztywnych". Składa się nań zwiększenie wydatków na funkcjonowanie państwa do 72,7 mld zł i podwyższenie wydatków na cele socjalne i ubezpieczenia społeczne do 74,8 mld zł. W wydatkach "państwowych" znajdują się pozycje trudne do zakwestionowania (pieniądze na bezpieczeństwo wewnętrzne czy zakup samolotu wielozadaniowego). Martwi jednak to, że brakuje oszczędności w wydatkach administracyjnych. Oczywistym błędem jest zwiększenie wydatków socjalnych. Przy spadku bezrobocia i szybkim wzroście płac powinny one maleć. Niestety, o ich podniesieniu najwyraźniej zdecydowały racje polityczne, związane z nadzieją kupowania poparcia wyborców. Dodajmy - nadzieją iluzoryczną, bowiem przywrócenie corocznej waloryzacji rent i emerytur będzie kosztować 2,8 mld zł, co dla budżetu jest już kwotą zauważalną, a co, przekładając się na kilkunastozłotową podwyżkę przeciętnego świadczenia, szału radości u weteranów pracy nie wywoła. Podatki w górę! Mimo że zwiększenie wydatków jest umiarkowane, należy je uznać za zbyt wysokie także z innego powodu. Wydatki finansowane będą głównie przez wzrost podatków do 191 mld zł (przewidywane wykonanie w tym roku 173 mld zł, czyli podatki rosną o 10,4 proc.). A zatem nie dość, że nie ma zapowiadanej obniżki podatków, to obywateli IV RP czeka wzrost podatków. I to niemal o 4 punkty procentowe wyższy niż zwiększenie ich dochodów! (Dochody z podatku VAT mają wynieść 92,1 mld zł (82,7 mld zł w 2006 r. - wzrost o 11,4 proc.), z akcyzy - 45,2 mld zł (42,5 mld zł w 2006 r. - 6,4 proc.), z podatku CIT - 22 mld zł (19,1 mld zł -15,2 proc.), z podatku PIT - 31,6 mld zł, (28,7 mld zł - 10,1 proc.). Czekają nas zatem podwyżki drakońskie, co niepokoi także ze względu na słabnącą konkurencyjność polskiej gospodarki. Jak wynika z najnowszego raportu World Economic Forum, jesteśmy najmniej konkurencyjnym krajem Unii Europejskiej i zajmujemy pod tym względem dopiero 48. miejsce na świecie (spadek w ciągu roku o pięć pozycji), a biznesmeni, którzy oceniali warunki prowadzenia działalności gospodarczej w Polsce, za największy problem podawali wysokie podatki i niestabilny system fiskalny. Co gorsza, ów optymistyczny dla budżetu i pesymistyczny dla przedsiębiorców scenariusz podatkowy może nie być zrealizowany. Poza zmianami w podatku akcyzowym (podwyżka akcyzy na benzynę o 25 gr na litrze, na papierosy o 13 proc. oraz na piwo o 10 proc.), które rząd może wprowadzać dowolnie (chociaż, jak to już kiedyś było z akcyzą na wódkę, na takiej podwyżce może także stracić) realizacja dochodów podatkowych zależy bowiem od koniunktury (VAT, CIT) i zmian ustawowych (PIT - likwidacja ulg). A tutaj rząd mogą czekać niespodzianki. Zdaniem analityków, wzrost dochodów z VAT jest mocno - o 2-3 mld zł - przeszacowany, a zatrzymanie w związku z utratą sejmowej większości prac nad ustawami podatkowymi może sprawić, że większych dochodów nie będzie. Jedyną zaletą przedstawionego projektu budżetu na przyszły rok jest to, że gdyby układał go Lepper z Giertychem, byłby jeszcze gorszy. Niewielka to jednak pociecha, skoro dobry nie jest i nie realizuje żadnej z wyborczych obiecanek. Tworzy także złą pozycję startową dla przyszłych reform. Choć, być może, w tej kwestii rację mają ci, którzy twierdzą, że "im gorzej, tym lepiej", powołując się na fakt, że kiedy sytuacja staje się dostatecznie zła, ludzie są zdolni podjąć bardzo proste i mądre decyzje. |
Więcej możesz przeczytać w 40/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.