Zło, które wypełzło z nory 11 września 2001 r., obudziło także uśpione dobro. Duch Ameryki się odrodził, tragedia i cierpienie wyzwoliły niezwykłą pozytywną moc. Takie przesłanie, wypowiedziane dobitnie w finale filmu, nie brzmi o dziwo zbyt patetycznie. Tym razem Oliver Stone powściągnął emocje i swą skłonność do snucia teorii spiskowych. Z liberała i wielbiciela Fidela Castro przedzierzgnął się w umiarkowanego konserwatystę sugerującego, że Bóg ukarał Amerykę za grzechy i poddał ciężkiej, ale w sumie zwycięskiej próbie. Cynicy mogą w tym widzieć po prostu chęć ratowania podupadającej kariery. Być może to prawda. "World Trade Center" jest najbardziej udanym utworem Stone'a od lat. Reżyser zrozumiał wreszcie, że jego atutem może być celowe wytłumienie emocji i wizualna prostota. Oczywiście ta historia dwóch policjantów (tylko chwilami manieryczny Nicholas Cage i Michael Pe?a) walczących o przetrwanie pod gruzami WTC jest bardzo hollywoodzka, ale w szlachetnym sensie. Sposób opowiadania przypomina, jak słusznie zauważono w Ameryce, filmy z okresu II wojny światowej. Rażą jedynie przesadnie sentymentalne retrospekcje sławiące życie rodzinne.
Tomasz Jopkiewicz
"World Trade Center", reż. Oliver Stone, UIP
Więcej możesz przeczytać w 40/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.