Michał Żebrowski to znakomity aktor, który urodził się pół wieku za późno
Michał Żebrowski to wyrzut sumienia polskiego teatru i filmu. Trafił się bowiem szlachetny kruszec, który tępo obrabiany nie może nabrać odpowiedniego wyrazu. Wprawne oko zauważy, ile już na jego aktorstwie niepotrzebnych rys. Wyrzezali je Magda Piekorz ("Pręgi"), Jacek Bromski ("Kochankowie Roku Tygrysa"), Marek Brodzki ("Wiedźmin") i Andrzej Seweryn ("Kto nigdy nie żył"), którego Żebrowski, niestety, uważa za swego mistrza. Spać spokojnym snem nie powinien też Jan Englert, który obsadzając młodziutkiego aktora najpierw w roli Kordiana, a potem Gustawa-Konrada, namaścił go na artystę z misją, speca od romantycznych uniesień. I tak namaszczony błąka się Żebrowski trochę po teatrze, więcej po filmie, w którym ma o tyle trudniej, że rola Jana Pawła II została już odegrana przez jego kolegę z roku - Piotra Adamczyka, niewiele więc już dla niego zostało. Z wyczuciem podszedł do jego talentu Jerzy Hoffman. Rola Skrzetuskiego w "Ogniem i mieczem" (1999) pozwalała Żebrowskiemu na zachowanie właściwej mu powściągliwości, która maskowała buzujące w postaci, po męsku uciszane, emocje. W ten sposób rodzi się idol. Ale nie ikona, jak Zbyszek Cybulski czy Daniel Olbrychski, którzy kostium szybko zmieniali na wytarte dżinsy. Zagrany w tym samym roku co Skrzetuski Pan Tadeusz w filmie Andrzeja Wajdy umocnił wrażenie, że Żebrowski jest sztywniakiem i tak mu już zostanie. Podejmowane od niedawna próby, by nieco zmiękczyć jego wizerunek, odmłodzić spojrzenie, wsadzić w usta jakieś przekleństwo, są dramatycznym przykładem, jak można zmarnować okazję na przełom w karierze. Luksusowy ambasador Aktor mógłby powtórzyć za bohaterem powieści "Madame" Antoniego Libery: "Przez wiele lat nie opuszczało mnie wrażenie, że urodziłem się za późno". Nie z powodu warunków fizycznych, które zapewniłyby mu sławę amanta. Tego Żebrowski by nie chciał. Bo właśnie to, co sprawia, iż nie pasuje do dzisiejszego świata, to wymagania, jakie sobie stawia jako aktor - poważny stosunek do uprawianego zawodu, niechęć wobec mechanizmów, które rządzą karierą. Nie da się już jednak być aktorem, jakiego zobaczyli w nim Jan Englert czy Zbigniew Zapasiewicz. "Zawsze robił na mnie wrażenie człowieka, który w tym pokoleniu będzie reprezentować tę nić tradycji, którą myśmy - moje pokolenie - mu dali" - mówił Zapasiewicz. Kłopot Żebrowskiego z odnalezieniem swojego miejsca w filmie czy teatrze odzwierciedla szerszy problem - rozziew między modelem kultury, jaki był udziałem kilku pokoleń artystów, a współczesnym show-biz-nesem. Relacja mistrz uczeń, terminowanie w zawodzie, hierarchizacja w zespole i traktowanie teatru jako podstawowego miejsca pracy odchodzą w przeszłość. Dziś, żeby zaistnieć, trzeba wirować w "Tańcu z gwiazdami", być ambasadorem akcji humanitarnej, zagrać lokaja w serialu "Niania". Podstawowym kryterium w sztuce staje się pieniądz. Teatralne bufety po próbie i wieczornym spektaklu szybko pustoszeją. Studenci, mimo utrzymywanego oficjalnie zakazu grania poza szkołą, nie mają czasu na przygotowanie dyplomu, bo gonią ich terminy dni zdjęciowych w serialach. Żebrowski też nie jest z kamienia. I jemu zdarza się pęknąć. Został więc ambasadorem - nie akcji humanitarnej, lecz Lexusa, marki produkującej luksusowe samochody, za co dają mu takim autem pojeździć. Nie o taką nić tradycji chodziło zapewne Zapasiewiczowi. W jego czasach ambasadora co najwyżej się grało u Erwina Axera w Teatrze Współczesnym. Żebrowski już takiego szczęścia (być w prawdziwym zespole w złotych latach teatru) nie miał. Jego kontakt ze sceną jest sporadyczny, a sukcesy dość wątłe. Nic śmiesznego To kolejny paradoks - aktor o wyrazistym teatralnym emploi nie może odnaleźć się w teatrze. Dowodem jego możliwości była rola w "Miłości i gniewie" w reżyserii Mariusza Benoit - przeniesionym do Teatru Powszechnego spektaklu dyplomowym rocznika 1994 warszawskiej PWST. W tym samym czasie w Teatrze Telewizji zagrał też wspomnianego Kordiana u Englerta. Trzy lata później, także w TVP, Gustawa-Konrada, ale i Jacka w angielskiej farsie "Ciotka Karola" w reżyserii Gustawa Holoubka. Ten ostatni spektakl pamięta się głównie dlatego, że wyszło wówczas na jaw, iż Żebrowski za grosz nie ma talentu komediowego. A w każdym razie do tej pory nie znalazł się nikt, kto by go w nim obudził. Ostatnio wychodził więc na scenę jako Ryszard II w Teatrze Narodowym, gdzie Szekspirowski dramat wyreżyserował Andrzej Seweryn, i jako Doktor Haust - psychoanalityk-alkoholik, tytułowa postać monodramu w reżyserii Magdy Piekorz, w Teatrze Studio. Do śmiechu nikomu nie było. Także samemu Żebrowskiemu, który osobiście zaangażował się w szukanie pieniędzy na ten kameralny spektakl. Jedna z firm kosmetycznych była nawet skłonna wyłożyć odpowiednią sumę - w zamian za to, że aktor spędzi trochę czasu, bawiąc rozmową jej klientki. Tym razem nie pękł. Jeszcze wierzy, że przyjdzie moment, gdy poczuje, że urodził się w odpowiednich czasach.
|
Więcej możesz przeczytać w 40/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.