Przedwyborcze sondaże nie służą przemyśleniom jednostki. Służą sformułowaniu opinii stadnej.
Po co prowadzimy i publikujemy przed wyborami badania opinii publicznej? Jedyna obecnie rozsądna odpowiedź brzmi: dla zaspokojenia ciekawości i popularności publikujących je mediów. Oczywiście innymi motywami powodują się zamawiające badania partie polityczne, ale także wątpię, by naprawdę ich wyniki im się przydawały.
Ciekawe były intencje George’a Gallupa, który w 1935 r. założył American Institute of Public Opinion (Instytut Gallupa) i znakomicie przewidział wynik wyborów w Ameryce w 1936 r. (Roosevelt wygrał z Alfem Landonem), chociaż inni badacze przewidywali kolosalne zwycięstwo republikanina. W tymże 1936 r. Gallup w wykładzie wygłoszonym na Princeton wyjaśniał sens i cel badania przedwyborczej opinii publicznej. Celem nie jest przewidzenie wyniku wyborów, lecz wzmocnienie demokracji.Rozsądnie rozumujący ludzie, kiedy poznają wyniki badania opinii publicznej, będą mogli się zastanowić, przedyskutować z innymi i pogłębić swoje argumenty na rzecz danego kandydata. Rezultatem badań opinii publicznej miało być – dla Gallupa – umocnienie demokracji bezpośredniej i demokratycznej debaty, a w rezultacie sensu demokracji.
Z tych szczytnych poglądów dzisiaj nie zostało nic. Darujmy sobie szydzenie z licznych kolosalnych błędów, jakie popełniono w wielu krajach w badaniach przedwyborczych, machnijmy ręką na mniejsze błędy, jakie znamy chociażby z poprzednich wyborów parlamentarnych w Polsce. Zastanówmy się raczej, czy przedwyborcze badania opinii publicznej nie są po prostu szkodliwe. I to szkodliwe z kilku powodów. Pogląd taki pojawia się coraz częściej wśród uczonych w starych demokracjach, a wobec tego pojawiały się i pojawiają próby ograniczenia wpływu wyników badania przedwyborczej opinii publicznej. Tak oto na przykład we Francji nie wolno wyników takich badań ujawniać przez siedem dni przed wyborami. Podobnie jest w kilku innych krajach. W coraz większej ich liczbie instytucje prowadzące badania oraz media je publikujące mają obowiązek przedstawienia odpowiednikowi naszej Państwowej Komisji Wyborczej metodologii i sposobu realizacji badań. Idzie o to, by uniknąć groźnej łatwizny (telefony) czy wręcz oszustw, kiedy to ludziom wylosowanym do grupy badanej nie chce się odpowiadać, więc ankieterzy zamiast nich biorą sobie jakichś innych.
Jak publikowanie wyników takich badań może szkodzić? Pierwszy i częsty przypadek to efekt udzielania poparcia potencjalnemu zwycięzcy. Wielu ludzi lubi być po stronie wygranych i dlatego – jeżeli nie mają silnego poglądu – głosują na najlepszego. W Polsce paradoksalnie ostatnio ten sam efekt może mieć przeciwny rezultat, to znaczy badania, które wskazują na rosnące szanse PiS, mobilizują rozleniwionych, miękkich zwolenników Platformy. Poglądy nie mają najmniejszego znaczenia, chodzi tylko słupki i to jest najpoważniejszy kretynizm sondaży. Gallup wstałby z grobu.
Po drugie, badania wywierają wpływ na zachowania partii politycznych. Stosy nierobów, czyli tzw. ekspertów zajmujących się wizerunkiem, public relations czy też kontaktem z wyborcami, starają się natychmiast zareagować na ostatnio ogłoszone wyniki badań. Ale jakie to mogą być reakcje, skoro do wyborów zostało kilka tygodni? Doraźne, to znaczy nagle dana partia rzuca się na młodzież, bo u niej rzekomo ma szanse, chociaż przedtem sądziła, że jej elektorat to raczej ludzie starsi. Wynika z tego kompletne poplątanie stanowisk. Z badań płynie wniosek, że w danym regionie osłabły wpływy innej partii – natychmiast jadą tam działacze i molestują wyborców, rodziny, zjadają telewizyjne obiady i – oczywiście – całują nieletnich. Inny ważny przykład: badania (rzekomo) pokazały, iż pewien wątek (na przykład „rodzina") ma publiczne wzięcie. Wszystkie partie czepiają się rodziny i chcą po niej wleźć wyżej. Natomiast tematy mało wyborcze (według badań) są prawie nieporuszane, tematy takie jak edukacja, kultura, kryzys cywilizacyjny czy demograficzny. To tematy za trudne na kampanię, bo nie da się ich dobrze zmieścić w ewentualnych badaniach opinii publicznej – jak zapytać, czy jesteś za kryzysem demograficznym lub przeciw niemu?
Jednak, po trzecie, sondażowe badania opinii publicznej – i to jest bardzo istotne – sugerują obywatelom, by powodowali się poparciem wyborczym innych obywateli. Tu w gruzach legnie idea oświeconego obywatela, który sam, na podstawie własnych przemyśleń i obserwacji, formułuje swoją opinię. Badania opinii publicznej służą pomocą nie przemyśleniom jednostki, lecz sformułowaniu opinii stadnej. Dowiadujemy się z pewnym prawdopodobieństwem, co inni myślą, ale czy powinno to mieć jakikolwiek wpływ na nasze myślenie? Tak, gdybyśmy wiedzieli, dlaczego inni tak, a nie inaczej myślą. To jednak byłaby prawdziwa debata, a nie sondaż. Z badań poznajemy tylko poparcie dla danej partii. A co – teoretycznie – mnie to obchodzi? Ja powinienem kierować się swoimi przemyśleniami i interesem kraju, tak jak go rozumiem. Kogo to wszakże obchodzi?
Ciekawe były intencje George’a Gallupa, który w 1935 r. założył American Institute of Public Opinion (Instytut Gallupa) i znakomicie przewidział wynik wyborów w Ameryce w 1936 r. (Roosevelt wygrał z Alfem Landonem), chociaż inni badacze przewidywali kolosalne zwycięstwo republikanina. W tymże 1936 r. Gallup w wykładzie wygłoszonym na Princeton wyjaśniał sens i cel badania przedwyborczej opinii publicznej. Celem nie jest przewidzenie wyniku wyborów, lecz wzmocnienie demokracji.Rozsądnie rozumujący ludzie, kiedy poznają wyniki badania opinii publicznej, będą mogli się zastanowić, przedyskutować z innymi i pogłębić swoje argumenty na rzecz danego kandydata. Rezultatem badań opinii publicznej miało być – dla Gallupa – umocnienie demokracji bezpośredniej i demokratycznej debaty, a w rezultacie sensu demokracji.
Z tych szczytnych poglądów dzisiaj nie zostało nic. Darujmy sobie szydzenie z licznych kolosalnych błędów, jakie popełniono w wielu krajach w badaniach przedwyborczych, machnijmy ręką na mniejsze błędy, jakie znamy chociażby z poprzednich wyborów parlamentarnych w Polsce. Zastanówmy się raczej, czy przedwyborcze badania opinii publicznej nie są po prostu szkodliwe. I to szkodliwe z kilku powodów. Pogląd taki pojawia się coraz częściej wśród uczonych w starych demokracjach, a wobec tego pojawiały się i pojawiają próby ograniczenia wpływu wyników badania przedwyborczej opinii publicznej. Tak oto na przykład we Francji nie wolno wyników takich badań ujawniać przez siedem dni przed wyborami. Podobnie jest w kilku innych krajach. W coraz większej ich liczbie instytucje prowadzące badania oraz media je publikujące mają obowiązek przedstawienia odpowiednikowi naszej Państwowej Komisji Wyborczej metodologii i sposobu realizacji badań. Idzie o to, by uniknąć groźnej łatwizny (telefony) czy wręcz oszustw, kiedy to ludziom wylosowanym do grupy badanej nie chce się odpowiadać, więc ankieterzy zamiast nich biorą sobie jakichś innych.
Jak publikowanie wyników takich badań może szkodzić? Pierwszy i częsty przypadek to efekt udzielania poparcia potencjalnemu zwycięzcy. Wielu ludzi lubi być po stronie wygranych i dlatego – jeżeli nie mają silnego poglądu – głosują na najlepszego. W Polsce paradoksalnie ostatnio ten sam efekt może mieć przeciwny rezultat, to znaczy badania, które wskazują na rosnące szanse PiS, mobilizują rozleniwionych, miękkich zwolenników Platformy. Poglądy nie mają najmniejszego znaczenia, chodzi tylko słupki i to jest najpoważniejszy kretynizm sondaży. Gallup wstałby z grobu.
Po drugie, badania wywierają wpływ na zachowania partii politycznych. Stosy nierobów, czyli tzw. ekspertów zajmujących się wizerunkiem, public relations czy też kontaktem z wyborcami, starają się natychmiast zareagować na ostatnio ogłoszone wyniki badań. Ale jakie to mogą być reakcje, skoro do wyborów zostało kilka tygodni? Doraźne, to znaczy nagle dana partia rzuca się na młodzież, bo u niej rzekomo ma szanse, chociaż przedtem sądziła, że jej elektorat to raczej ludzie starsi. Wynika z tego kompletne poplątanie stanowisk. Z badań płynie wniosek, że w danym regionie osłabły wpływy innej partii – natychmiast jadą tam działacze i molestują wyborców, rodziny, zjadają telewizyjne obiady i – oczywiście – całują nieletnich. Inny ważny przykład: badania (rzekomo) pokazały, iż pewien wątek (na przykład „rodzina") ma publiczne wzięcie. Wszystkie partie czepiają się rodziny i chcą po niej wleźć wyżej. Natomiast tematy mało wyborcze (według badań) są prawie nieporuszane, tematy takie jak edukacja, kultura, kryzys cywilizacyjny czy demograficzny. To tematy za trudne na kampanię, bo nie da się ich dobrze zmieścić w ewentualnych badaniach opinii publicznej – jak zapytać, czy jesteś za kryzysem demograficznym lub przeciw niemu?
Jednak, po trzecie, sondażowe badania opinii publicznej – i to jest bardzo istotne – sugerują obywatelom, by powodowali się poparciem wyborczym innych obywateli. Tu w gruzach legnie idea oświeconego obywatela, który sam, na podstawie własnych przemyśleń i obserwacji, formułuje swoją opinię. Badania opinii publicznej służą pomocą nie przemyśleniom jednostki, lecz sformułowaniu opinii stadnej. Dowiadujemy się z pewnym prawdopodobieństwem, co inni myślą, ale czy powinno to mieć jakikolwiek wpływ na nasze myślenie? Tak, gdybyśmy wiedzieli, dlaczego inni tak, a nie inaczej myślą. To jednak byłaby prawdziwa debata, a nie sondaż. Z badań poznajemy tylko poparcie dla danej partii. A co – teoretycznie – mnie to obchodzi? Ja powinienem kierować się swoimi przemyśleniami i interesem kraju, tak jak go rozumiem. Kogo to wszakże obchodzi?
Więcej możesz przeczytać w 38/2011 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.