Współczesna medycyna potrafi czynić cuda. Tyle że owe cuda drogo kosztują.
Komercjalizacja służby zdrowia to strata czasu - potrzebna jest jej prywatyzacja
Przez cały okres istnienia gospodarki rozdzielczej w Polsce brakowało żywności, energii, węgla i stali. I nagle po wprowadzeniu rynku okazało się, że produkujemy wszystkiego za dużo. Dokładnie to samo stanie się po urynkowieniu służby zdrowia. Dlatego nie ma lepszego rozwiązania niż prywatyzacja.
Polska przeznacza na ochronę zdrowia prawie 50 mld zł, czyli ponad 6 proc. PKB. Wydajemy na ten cel więcej niż kraje o zbliżonym stopniu rozwoju. Mimo to poziom usług medycznych sięgnął dna, a sytuacja służby zdrowia jest katastrofalna. Na ratujące życie zabiegi pacjenci oczekują miesiącami, a szpitale nie tylko powszechnie nie płacą swoim dostawcom, ale także mają kłopoty z wypłatą wynagrodzeń.
Plan Sikorskiego, czyli gra na czas
Wobec nieuchronnej katastrofy Ministerstwo Zdrowia chce stworzyć możliwości komercjalizacji publicznych zakładów opieki zdrowotnej, czyli zamienić je w spółki prawa handlowego i w niewielkim stopniu sprywatyzować (pracownicy otrzymają 15 proc. udziałów spółki). W planach jest także częściowe umorzenie zobowiązań wobec ZUS i PFRON tych jednostek, które przedstawią program naprawczy, oraz - czemu sprzeciwia się minister finansów - przejęcie przez skarb państwa 3,5 mld zł długów służby zdrowia. Nieśmiało mówi się również o wprowadzeniu odpłatności za niektóre usługi medyczne. Chociaż założenia są słuszne, to przystają do skali choroby jak polopiryna do zaawansowanego raka. Wprawdzie w porównaniu z działaniami ministra Mariusza Łapińskiego, który za panaceum uznawał likwidację kas chorych, to i tak postęp, ale bez wprowadzenia rynku usług medycznych i reformy rynku leków służba zdrowia nie wyjdzie z zapaści. Próby częściowej reformy zawsze bowiem kończyły się katastrofą.
Więcej rynku!
Współczesna medycyna potrafi czynić cuda. Tyle że owe cuda drogo kosztują. Nie ma w świecie kraju tak bogatego, który byłby w stanie wszystkim zapewnić dostęp do najnowocześniejszych metod i środków leczenia. Niestety, w służbie zdrowia obowiązuje zmodyfikowana wersja prawa Malthusa: bogactwo, a zatem i wielkość środków, które można przeznaczyć na ochronę zdrowia, rośnie w postępie arytmetycznym, zaś koszty leczenia w postępie geometrycznym. Choć zabrzmi to brutalnie, trzeba mechanizmu, który hamowałby popyt, a zarazem dostosowywał do niego podaż.
W ochronie zdrowia rynek nie będzie jedynym regulatorem. Pewne elementy można spod jego kontroli wyłączyć. Logika podpowiada, że profilaktyka, najtańszy i najefektywniejszy element systemu, w całości powinna być darmowa. Co więcej, nie tylko darmowa, ale i obowiązkowa (zaniechanie badań okresowych skutkować powinno podniesieniem składki i zwiększeniem odpłatności za leczenie). Podstawowe porady winny być całkowicie płatne (wyeliminuje to z kolejek chorych, którzy chcą z lekarzem jedynie porozmawiać). Dalsza terapia byłaby częściowo płatna, zaś leczenie chorób przewlekłych, podobnie jak zabiegi ratujące życie - bezpłatne.
Kto nie zginął od Adolfa...
Wartość leków sprzedawanych w Polsce szacowana jest na 11-12 mld zł rocznie, co stanowi 1,5 proc. PKB. Zanim przyszedł Leszek Balcerowicz i rzekomo wszystko popsuł, na leki (razem z "innymi artykułami medycznymi") wydawaliśmy 0,3 proc. PKB. Co takiego wydarzyło się przez 13 lat transformacji, że nastąpiła aż taka zmiana? Za komuny - nie licząc szczęśliwców, którzy za dolary kupowali leki w Peweksie - pacjenci mieli dostęp do radzieckiego specyfiku przeciwko rozwolnieniu oraz lekarstw krajowych. Były to wyłącznie rodzime odmiany tzw. generyków, czyli leków, na które wygasł okres ochrony patentowej. Wytwarzane byle jak z polskich surowców słusznie pracowały na popularne powiedzonko: "Kto nie zginął od Adolfa, tego zniszczą leki Pol-fa".
Po reformie na nasz rynek trafiły wszystkie cuda światowej farmaceutyki. Była to rewolucja podobna do zamiany syrenki na mercedesa. Z jedną ważną różnicą: na rynku samochodowym każdy wybiera sobie takie auto, na jakie go stać. Na dotowanym przez państwo rynku leków
- przynajmniej teoretycznie - mercedesa miał otrzymywać każdy. O to, by zapisywać leki najdroższe, dbały także koncerny farmaceutyczne, które stać było na wielkie wydatki reklamowe oraz - prawdopodobnie - na dowody wdzięczności dla lekarzy i menedżerów zdrowia.
Paradoksalnie, znacznie bardziej rynkowy był system dotowania leków, który obowiązywał do roku 1989. Polegał on na tym, że samo dopuszczenie leku do obrotu oznaczało możliwość częściowego jego refundowania. Dotacja stanowiła przy tym taki sam odsetek ceny każdego leku. Takie rozwiązanie sprawia, że pacjent, który do leku musi dopłacić, staje przed normalnym rynkowym wyborem: kupić lek droższy, a więc zapewne lepszy, czy zaryzykować i kupić lek tańszy. Wybór ten można dodatkowo wzmocnić, nakładając na lekarzy obowiązek wypisywania "recepty alternatywnej".
Biała mafia
Jeśli popytu i podaży na usługi medyczne nie reguluje rynek, regulują go urzędnicy (tzw. menedżerowie zdrowia) i działy marketingu zainteresowanych firm. Stworzono system refundacji leków, który zachęca do korupcji. W Polsce w istocie jeden podmiot decyduje o dopuszczeniu leku do obrotu i wpisaniu go na listę leków refundowanych. Taki system likwiduje normalne funkcjonowanie rynku. Jeszcze w 1999 r. wydatki na refundację pochłaniały 16,4 proc. pieniędzy z kas chorych. W planie tegorocznym jest to już 20 proc. (wskaźnik ten zostanie jednak grubo przekroczony). Jak łatwo wyliczyć, owe dodatkowe 4 proc. wydawane na leki to ponad miliard złotych, czyli w przybliżeniu tyle, ile brakuje placówkom ochrony zdrowia. Miliard złotych rocznie to kwota, która wyznacza jednocześnie i rozmiar, i siłę białej mafii kontrolującej przepływ pieniędzy na wydatki zdrowotne. Mafijny układ obejmuje tylko niewielką część lekarzy, bo tylko niewielka ich część rzeczywiście zarabia na funkcjonowaniu chorego systemu (rynek nie weryfikuje ich decyzji). Jak słusznie zauważył poseł SLD (sic!) i wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Zdrowia Władysław Szkop: "Komercjalizacja to pół kroku! Komercjalizacja to wstęp do prywatyzacji. Czy nie lepiej od razu prywatyzować?".
Przez cały okres istnienia gospodarki rozdzielczej w Polsce brakowało żywności, energii, węgla i stali. I nagle po wprowadzeniu rynku okazało się, że produkujemy wszystkiego za dużo. Dokładnie to samo stanie się po urynkowieniu służby zdrowia. Dlatego nie ma lepszego rozwiązania niż prywatyzacja.
Polska przeznacza na ochronę zdrowia prawie 50 mld zł, czyli ponad 6 proc. PKB. Wydajemy na ten cel więcej niż kraje o zbliżonym stopniu rozwoju. Mimo to poziom usług medycznych sięgnął dna, a sytuacja służby zdrowia jest katastrofalna. Na ratujące życie zabiegi pacjenci oczekują miesiącami, a szpitale nie tylko powszechnie nie płacą swoim dostawcom, ale także mają kłopoty z wypłatą wynagrodzeń.
Plan Sikorskiego, czyli gra na czas
Wobec nieuchronnej katastrofy Ministerstwo Zdrowia chce stworzyć możliwości komercjalizacji publicznych zakładów opieki zdrowotnej, czyli zamienić je w spółki prawa handlowego i w niewielkim stopniu sprywatyzować (pracownicy otrzymają 15 proc. udziałów spółki). W planach jest także częściowe umorzenie zobowiązań wobec ZUS i PFRON tych jednostek, które przedstawią program naprawczy, oraz - czemu sprzeciwia się minister finansów - przejęcie przez skarb państwa 3,5 mld zł długów służby zdrowia. Nieśmiało mówi się również o wprowadzeniu odpłatności za niektóre usługi medyczne. Chociaż założenia są słuszne, to przystają do skali choroby jak polopiryna do zaawansowanego raka. Wprawdzie w porównaniu z działaniami ministra Mariusza Łapińskiego, który za panaceum uznawał likwidację kas chorych, to i tak postęp, ale bez wprowadzenia rynku usług medycznych i reformy rynku leków służba zdrowia nie wyjdzie z zapaści. Próby częściowej reformy zawsze bowiem kończyły się katastrofą.
Więcej rynku!
Współczesna medycyna potrafi czynić cuda. Tyle że owe cuda drogo kosztują. Nie ma w świecie kraju tak bogatego, który byłby w stanie wszystkim zapewnić dostęp do najnowocześniejszych metod i środków leczenia. Niestety, w służbie zdrowia obowiązuje zmodyfikowana wersja prawa Malthusa: bogactwo, a zatem i wielkość środków, które można przeznaczyć na ochronę zdrowia, rośnie w postępie arytmetycznym, zaś koszty leczenia w postępie geometrycznym. Choć zabrzmi to brutalnie, trzeba mechanizmu, który hamowałby popyt, a zarazem dostosowywał do niego podaż.
W ochronie zdrowia rynek nie będzie jedynym regulatorem. Pewne elementy można spod jego kontroli wyłączyć. Logika podpowiada, że profilaktyka, najtańszy i najefektywniejszy element systemu, w całości powinna być darmowa. Co więcej, nie tylko darmowa, ale i obowiązkowa (zaniechanie badań okresowych skutkować powinno podniesieniem składki i zwiększeniem odpłatności za leczenie). Podstawowe porady winny być całkowicie płatne (wyeliminuje to z kolejek chorych, którzy chcą z lekarzem jedynie porozmawiać). Dalsza terapia byłaby częściowo płatna, zaś leczenie chorób przewlekłych, podobnie jak zabiegi ratujące życie - bezpłatne.
Kto nie zginął od Adolfa...
Wartość leków sprzedawanych w Polsce szacowana jest na 11-12 mld zł rocznie, co stanowi 1,5 proc. PKB. Zanim przyszedł Leszek Balcerowicz i rzekomo wszystko popsuł, na leki (razem z "innymi artykułami medycznymi") wydawaliśmy 0,3 proc. PKB. Co takiego wydarzyło się przez 13 lat transformacji, że nastąpiła aż taka zmiana? Za komuny - nie licząc szczęśliwców, którzy za dolary kupowali leki w Peweksie - pacjenci mieli dostęp do radzieckiego specyfiku przeciwko rozwolnieniu oraz lekarstw krajowych. Były to wyłącznie rodzime odmiany tzw. generyków, czyli leków, na które wygasł okres ochrony patentowej. Wytwarzane byle jak z polskich surowców słusznie pracowały na popularne powiedzonko: "Kto nie zginął od Adolfa, tego zniszczą leki Pol-fa".
Po reformie na nasz rynek trafiły wszystkie cuda światowej farmaceutyki. Była to rewolucja podobna do zamiany syrenki na mercedesa. Z jedną ważną różnicą: na rynku samochodowym każdy wybiera sobie takie auto, na jakie go stać. Na dotowanym przez państwo rynku leków
- przynajmniej teoretycznie - mercedesa miał otrzymywać każdy. O to, by zapisywać leki najdroższe, dbały także koncerny farmaceutyczne, które stać było na wielkie wydatki reklamowe oraz - prawdopodobnie - na dowody wdzięczności dla lekarzy i menedżerów zdrowia.
Paradoksalnie, znacznie bardziej rynkowy był system dotowania leków, który obowiązywał do roku 1989. Polegał on na tym, że samo dopuszczenie leku do obrotu oznaczało możliwość częściowego jego refundowania. Dotacja stanowiła przy tym taki sam odsetek ceny każdego leku. Takie rozwiązanie sprawia, że pacjent, który do leku musi dopłacić, staje przed normalnym rynkowym wyborem: kupić lek droższy, a więc zapewne lepszy, czy zaryzykować i kupić lek tańszy. Wybór ten można dodatkowo wzmocnić, nakładając na lekarzy obowiązek wypisywania "recepty alternatywnej".
Biała mafia
Jeśli popytu i podaży na usługi medyczne nie reguluje rynek, regulują go urzędnicy (tzw. menedżerowie zdrowia) i działy marketingu zainteresowanych firm. Stworzono system refundacji leków, który zachęca do korupcji. W Polsce w istocie jeden podmiot decyduje o dopuszczeniu leku do obrotu i wpisaniu go na listę leków refundowanych. Taki system likwiduje normalne funkcjonowanie rynku. Jeszcze w 1999 r. wydatki na refundację pochłaniały 16,4 proc. pieniędzy z kas chorych. W planie tegorocznym jest to już 20 proc. (wskaźnik ten zostanie jednak grubo przekroczony). Jak łatwo wyliczyć, owe dodatkowe 4 proc. wydawane na leki to ponad miliard złotych, czyli w przybliżeniu tyle, ile brakuje placówkom ochrony zdrowia. Miliard złotych rocznie to kwota, która wyznacza jednocześnie i rozmiar, i siłę białej mafii kontrolującej przepływ pieniędzy na wydatki zdrowotne. Mafijny układ obejmuje tylko niewielką część lekarzy, bo tylko niewielka ich część rzeczywiście zarabia na funkcjonowaniu chorego systemu (rynek nie weryfikuje ich decyzji). Jak słusznie zauważył poseł SLD (sic!) i wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Zdrowia Władysław Szkop: "Komercjalizacja to pół kroku! Komercjalizacja to wstęp do prywatyzacji. Czy nie lepiej od razu prywatyzować?".
Studnia bez dna Oddłużanie służby zdrowia 1994 r. - dotacja budżetowa na spłatę długów w wysokości 1 mld zł 1995 r. - dotacja budżetowa na spłatę długów w wysokości 1 mld zł 1997 r. - umorzenie 1,7 mld zł długu 1998 r. - przejęcie przez skarb państwa 8 mld zł długu 2003 r. - minister zdrowia Leszek Sikorski proponuje umorzenie 3,5 mld zł długu (według informacji złożonej przez niego w Sejmie 9 maja, w 2002 r. zadłużenie szpitali wynosiło prawie 5,5 mld zł, a obecnie jest szacowane na 7-8 mld zł) |
Więcej możesz przeczytać w 30/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.