Obrazy Kossaków to nie klasyka, lecz kwintesencja kiczu
Falsyfikatem może być obraz Wojciecha Kossaka "Bitwa pod piramidami" podarowany prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu na imieniny przez dwieście osobistości świata polityki, biznesu i kultury. Nawet gdyby był autentyczny, zapłacono za niego więcej, niż na to zasługuje - 87 tys. zł. Prezydent otrzymał w prezencie kicz, co pokazuje, że albo on ma kiepski gust, albo donatorzy. Historycy sztuki są bezlitośni: o ile jeszcze Juliusz Kossak (1824-1899) może być uznawany za klasyka (choć i on nie liczy się w Europie), o tyle jego następcy - syn Wojciech (1856-1942), a zwłaszcza wnuk Jerzy (1886-1955) to malarze najwyżej drugorzędni. Ich obrazy były masowo powielane przez fałszerzy, dlatego ponad połowa "kossaków" na rynku to najprawdopodobniej podróbki.
Moda na "kossaki" powstała w międzywojennym dwudziestoleciu - zawieszenie w salonie dzieła typu "Marszałek na Kasztance" było deklaracją patriotyzmu. W epoce PRL "kossaki" oznaczały często demonstrację przynależności do porządniejszego, przedwojennego świata. Prace te nie miały jednak nigdy większej artystycznej wartości - były traktowane jak rodzinny bibelot. W III RP, gdy każdy może kupić dowolny obraz w dowolnym kraju, kult "kossaków" jest już tylko dowodem bezguścia części nowych elit.
Fabryka tandety
Namalowany w Paryżu i pochodzący z najlepszego, wczesnego okresu twórczości Wojciecha Kossaka autoportret artysty, wylicytowany w domu aukcyjnym Polswissart, kosztował 50 tys. zł, choć za granicą nie sprzedałby się nawet za połowę tej ceny. "Bitwa pod piramidami" podarowana prezydentowi Kwaśniewskiemu na Zachodzie nie znalazłaby nabywcy nawet za jedną trzecią tej ceny. Prawdopodobnie obraz nie zostałby nawet przyjęty do szanującego się antykwariatu czy domu aukcyjnego, bo podobnych krąży na rynku co najmniej kilka, z czego dwa mógł namalować i sygnować zamiast ojca - Jerzy Kossak. W ubiegłym roku w krakowskiej Desie za 50 tys. zł sprzedano już "Bitwę pod piramidami", sygnowaną przez Jerzego Kossaka.
Wojciech Kossak miał nawet niezłe początki: niemiecki cesarz Wilhelm II zrobił go swym nadwornym malarzem. Później jednak zaczął malować szybko i dużo z powodu ogromnych wydatków: córki (Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Magdalena Samozwaniec) namawiały go na kolejne kosztowne eskapady zagraniczne (na przykład do Nicei czy Monte Carlo), na ekstrawaganckie samochody, biżuterię, futra i kapelusze. Tysiące złotych kosztowało utrzymanie rodzinnej Kossakówki, domów w Juracie i Zakopanem oraz pracowni w hotelu Bristol, za którą płacił wysoką, jak na tamte czasy, sumę 500 zł miesięcznie. Wojciech Kossak uruchomił więc prawdziwą fabrykę obrazów, w której zatrudniał podrzędnych pacykarzy, a sam się tylko podpisywał. Na rynek trafiło wtedy mnóstwo obrazów stanowiących co najwyżej malarską konfekcję.
Gdy prace ojca zaczął na masową skalę podrabiać Jerzy Kossak (malował je byle jak i na kiepskich podłożach, na przykład na tekturze), "kossaki" stały się synonimem malarskiej grafomanii. W jednym z listów do synowej Wojciech Kossak prosił: "Coco niech nie puszcza pseudo moich obrazów, ja mam związane ręce, bo nie mogę ze względu na niego nic powiedzieć, a jest tej cholery moc straszna po domach prywatnych". Ta "moc straszna" pojawiła się dlatego, że Jerzy stworzył swoistą taśmę produkcyjną: malował kilkanaście takich samych obrazów jednocześnie - najpierw kolejno podmalówki, potem zarys krajobrazu i postaci itp. Namalowanie dziesięciu prac zajmowało mu zaledwie kilka dni. Klienci kupowali jeszcze mokre płótna. Obecnie podejrzane są też dzieła wcześniej uznane za autentyki. Podczas wojny różni quasi-eksperci wystawiali bowiem certyfikaty wszelkim podróbkom Kossaków, za które często wykupywano aresztowanych z hitlerowskich więzień.
Panorama kiczu
Nawet obrazy Juliusza Kossaka niczym się nie wyróżniają w XIX-wiecznej produkcji malarskiej ówczesnej Europy. W Czechach czy na Węgrzech, nie mówiąc o Niemczech bądź Rosji, lepszych od Kossaka malarzy były setki. W gruncie rzeczy byli to rzemieślnicy specjalizujący się w tematyce batalistyczno-patriotycznej. Nigdzie jednak nie wynosi się ich do rangi wybitnych artystów. Podziwiana przez Polaków słynna "Panorama Racławicka" namalowana przez Wojciecha Kossaka do spółki z Janem Styką już w chwili powstania, w 1894 r., była anachronizmem. W Europie moda na panoramy, mające tyleż wspólnego ze sztuką, co z cyrkiem, dobiegała właśnie końca - przy wtórze szyderstw krytyki. W XX wieku fundowały je sobie państwa Trzeciego Świata, najczęściej rządzone przez dyktatorów. Najbardziej lansowaną turystyczną atrakcją Iraku za Saddama Husajna była panorama średniowiecznej bitwy pod Al-Kadisijją, w której dzielne arabskie zastępy pokonują armię Persów. Gdyby reżim "rzeźnika z Bagdadu" potrwał dłużej, powstałoby malowidło poświęcone "zwycięskiej" wojnie z Amerykanami w 1991 r.
Popularność klanu Kossaków nigdy nie przekroczyła granic Polski, a i w kraju wartość tego malarstwa była kwestionowana. Gdy na aukcji w Londynie wypłynęły świetnie zachowane ilustracje Juliusza Kossaka do "Ogniem i mieczem" - nie znalazły nabywcy. Potem trafiły do Wiednia, gdzie kupił je polski kolekcjoner. Taki los spotyka wszystkie "kossaki", bo żaden znający się na sztuce obcokrajowiec nie zainwestuje w dziełka tego pokroju. Nawet życzliwa Kossakom autorka ich monografii Stefania Krzysztofowicz-Kozakowska nazywa juniora rodu epigonem, a jego obrazy końskimi łbami.
Getto "kossaków"
Przecenianie wartości "kossaków" na polskim rynku nie jest zjawiskiem odosobnionym. Rynek dzieł sztuki funkcjonuje u nas w izolacji od światowych trendów, więc za wartościowe dzieło uchodzi ewidentna tandeta. Lepsze obrazy niż te namalowane przez polskich malarzy, na przykład ze szkoły monachijskiej, można kupić w Niemczech czy Wielkiej Brytanii za 3-5 tys. euro (12-20 tys. zł). W Polsce wciąż najwyższe ceny uzyskują płótna XIX-wiecznych malarzy akademickich rodzimego chowu, którymi zachodni marszandzi i eksperci w ogóle się nie interesują - chyba że na zamówienie klienta z Polski. Ich ceny, przekraczające milion złotych, nijak się mają do ich rzeczywistej wartości. - Polskim klientom nadal podobają się "monachijki" oraz zestawy "koń, ułan i dziewczyna". Kupują je głównie starsi przedstawiciele tzw. nowych elit. Pokolenie 40-latków ma już zupełnie inny gust - woli obrazy z okresu Młodej Polski i międzywojennego dwudziestolecia - mówi Marta Kołakowska z domu aukcyjnego Polswissart.
Duda-Gracz, czyli Kossak współczesny
W latach 70. XX wieku narodził się Kossak współczesny, czyli Jerzy Duda-Gracz. Już przed 1989 r. zyskał status niemal malarza państwowego - czym Kossakowie byli w II RP. Malowane szpachlą, grubymi pociągnięciami farby obrazy są równie przaśne i kiczowate jak dzieła Jerzego Kossaka. Co najzabawniejsze, twórczość Dudy-Gracza uchodzi za malarski komentarz polskiej rzeczywistości. Jeśli malarstwo ma na tym polegać, to szkoda wysiłku - od tego są satyrycy i karykaturzyści. Problem tkwi w tym, że katowicki twórca to kreacja z niczego - nigdzie na świecie nie jest znany, bo w gruncie rzeczy (może poza kilkoma pejzażami) jego obrazy to nie jest malarstwo. Jeszcze dwa lata temu prace te sprzedawano po 100-150 tys. zł. Nabywcy raczej nie odzyskają pieniędzy, bo to cena dziesięć razy wyższa od rzeczywistej wartości tych dzieł. Zastanawiające jest tylko to, jak sztuka tak marnej jakości może uchodzić za wartościową. Ale w polskiej kulturze nadymanie miernot do rangi mistrzów to już pewna tradycja, szczególnie w filmie i literaturze. Zresztą "kossaki" i "dudy-gracze" to kwintesencja gustu części współczesnych elit pieniądza. Trafił więc swój na swego.
Moda na "kossaki" powstała w międzywojennym dwudziestoleciu - zawieszenie w salonie dzieła typu "Marszałek na Kasztance" było deklaracją patriotyzmu. W epoce PRL "kossaki" oznaczały często demonstrację przynależności do porządniejszego, przedwojennego świata. Prace te nie miały jednak nigdy większej artystycznej wartości - były traktowane jak rodzinny bibelot. W III RP, gdy każdy może kupić dowolny obraz w dowolnym kraju, kult "kossaków" jest już tylko dowodem bezguścia części nowych elit.
Fabryka tandety
Namalowany w Paryżu i pochodzący z najlepszego, wczesnego okresu twórczości Wojciecha Kossaka autoportret artysty, wylicytowany w domu aukcyjnym Polswissart, kosztował 50 tys. zł, choć za granicą nie sprzedałby się nawet za połowę tej ceny. "Bitwa pod piramidami" podarowana prezydentowi Kwaśniewskiemu na Zachodzie nie znalazłaby nabywcy nawet za jedną trzecią tej ceny. Prawdopodobnie obraz nie zostałby nawet przyjęty do szanującego się antykwariatu czy domu aukcyjnego, bo podobnych krąży na rynku co najmniej kilka, z czego dwa mógł namalować i sygnować zamiast ojca - Jerzy Kossak. W ubiegłym roku w krakowskiej Desie za 50 tys. zł sprzedano już "Bitwę pod piramidami", sygnowaną przez Jerzego Kossaka.
Wojciech Kossak miał nawet niezłe początki: niemiecki cesarz Wilhelm II zrobił go swym nadwornym malarzem. Później jednak zaczął malować szybko i dużo z powodu ogromnych wydatków: córki (Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Magdalena Samozwaniec) namawiały go na kolejne kosztowne eskapady zagraniczne (na przykład do Nicei czy Monte Carlo), na ekstrawaganckie samochody, biżuterię, futra i kapelusze. Tysiące złotych kosztowało utrzymanie rodzinnej Kossakówki, domów w Juracie i Zakopanem oraz pracowni w hotelu Bristol, za którą płacił wysoką, jak na tamte czasy, sumę 500 zł miesięcznie. Wojciech Kossak uruchomił więc prawdziwą fabrykę obrazów, w której zatrudniał podrzędnych pacykarzy, a sam się tylko podpisywał. Na rynek trafiło wtedy mnóstwo obrazów stanowiących co najwyżej malarską konfekcję.
Gdy prace ojca zaczął na masową skalę podrabiać Jerzy Kossak (malował je byle jak i na kiepskich podłożach, na przykład na tekturze), "kossaki" stały się synonimem malarskiej grafomanii. W jednym z listów do synowej Wojciech Kossak prosił: "Coco niech nie puszcza pseudo moich obrazów, ja mam związane ręce, bo nie mogę ze względu na niego nic powiedzieć, a jest tej cholery moc straszna po domach prywatnych". Ta "moc straszna" pojawiła się dlatego, że Jerzy stworzył swoistą taśmę produkcyjną: malował kilkanaście takich samych obrazów jednocześnie - najpierw kolejno podmalówki, potem zarys krajobrazu i postaci itp. Namalowanie dziesięciu prac zajmowało mu zaledwie kilka dni. Klienci kupowali jeszcze mokre płótna. Obecnie podejrzane są też dzieła wcześniej uznane za autentyki. Podczas wojny różni quasi-eksperci wystawiali bowiem certyfikaty wszelkim podróbkom Kossaków, za które często wykupywano aresztowanych z hitlerowskich więzień.
Panorama kiczu
Nawet obrazy Juliusza Kossaka niczym się nie wyróżniają w XIX-wiecznej produkcji malarskiej ówczesnej Europy. W Czechach czy na Węgrzech, nie mówiąc o Niemczech bądź Rosji, lepszych od Kossaka malarzy były setki. W gruncie rzeczy byli to rzemieślnicy specjalizujący się w tematyce batalistyczno-patriotycznej. Nigdzie jednak nie wynosi się ich do rangi wybitnych artystów. Podziwiana przez Polaków słynna "Panorama Racławicka" namalowana przez Wojciecha Kossaka do spółki z Janem Styką już w chwili powstania, w 1894 r., była anachronizmem. W Europie moda na panoramy, mające tyleż wspólnego ze sztuką, co z cyrkiem, dobiegała właśnie końca - przy wtórze szyderstw krytyki. W XX wieku fundowały je sobie państwa Trzeciego Świata, najczęściej rządzone przez dyktatorów. Najbardziej lansowaną turystyczną atrakcją Iraku za Saddama Husajna była panorama średniowiecznej bitwy pod Al-Kadisijją, w której dzielne arabskie zastępy pokonują armię Persów. Gdyby reżim "rzeźnika z Bagdadu" potrwał dłużej, powstałoby malowidło poświęcone "zwycięskiej" wojnie z Amerykanami w 1991 r.
Popularność klanu Kossaków nigdy nie przekroczyła granic Polski, a i w kraju wartość tego malarstwa była kwestionowana. Gdy na aukcji w Londynie wypłynęły świetnie zachowane ilustracje Juliusza Kossaka do "Ogniem i mieczem" - nie znalazły nabywcy. Potem trafiły do Wiednia, gdzie kupił je polski kolekcjoner. Taki los spotyka wszystkie "kossaki", bo żaden znający się na sztuce obcokrajowiec nie zainwestuje w dziełka tego pokroju. Nawet życzliwa Kossakom autorka ich monografii Stefania Krzysztofowicz-Kozakowska nazywa juniora rodu epigonem, a jego obrazy końskimi łbami.
Getto "kossaków"
Przecenianie wartości "kossaków" na polskim rynku nie jest zjawiskiem odosobnionym. Rynek dzieł sztuki funkcjonuje u nas w izolacji od światowych trendów, więc za wartościowe dzieło uchodzi ewidentna tandeta. Lepsze obrazy niż te namalowane przez polskich malarzy, na przykład ze szkoły monachijskiej, można kupić w Niemczech czy Wielkiej Brytanii za 3-5 tys. euro (12-20 tys. zł). W Polsce wciąż najwyższe ceny uzyskują płótna XIX-wiecznych malarzy akademickich rodzimego chowu, którymi zachodni marszandzi i eksperci w ogóle się nie interesują - chyba że na zamówienie klienta z Polski. Ich ceny, przekraczające milion złotych, nijak się mają do ich rzeczywistej wartości. - Polskim klientom nadal podobają się "monachijki" oraz zestawy "koń, ułan i dziewczyna". Kupują je głównie starsi przedstawiciele tzw. nowych elit. Pokolenie 40-latków ma już zupełnie inny gust - woli obrazy z okresu Młodej Polski i międzywojennego dwudziestolecia - mówi Marta Kołakowska z domu aukcyjnego Polswissart.
Duda-Gracz, czyli Kossak współczesny
W latach 70. XX wieku narodził się Kossak współczesny, czyli Jerzy Duda-Gracz. Już przed 1989 r. zyskał status niemal malarza państwowego - czym Kossakowie byli w II RP. Malowane szpachlą, grubymi pociągnięciami farby obrazy są równie przaśne i kiczowate jak dzieła Jerzego Kossaka. Co najzabawniejsze, twórczość Dudy-Gracza uchodzi za malarski komentarz polskiej rzeczywistości. Jeśli malarstwo ma na tym polegać, to szkoda wysiłku - od tego są satyrycy i karykaturzyści. Problem tkwi w tym, że katowicki twórca to kreacja z niczego - nigdzie na świecie nie jest znany, bo w gruncie rzeczy (może poza kilkoma pejzażami) jego obrazy to nie jest malarstwo. Jeszcze dwa lata temu prace te sprzedawano po 100-150 tys. zł. Nabywcy raczej nie odzyskają pieniędzy, bo to cena dziesięć razy wyższa od rzeczywistej wartości tych dzieł. Zastanawiające jest tylko to, jak sztuka tak marnej jakości może uchodzić za wartościową. Ale w polskiej kulturze nadymanie miernot do rangi mistrzów to już pewna tradycja, szczególnie w filmie i literaturze. Zresztą "kossaki" i "dudy-gracze" to kwintesencja gustu części współczesnych elit pieniądza. Trafił więc swój na swego.
Polskie rekordy aukcyjne 1. Henryk Siemiradzki - "Rozbitek" 2,1 mln zł 2. Jacek Malczewski - "Polonia" 1,6 mln zł 3. Eugeniusz Zak - "Lutnista" 1,4 mln zł 4. Aleksander Gierymski - "W alei lipowej"1,3 mln zł 5. Władysław Czachórski - "Pierwsze róże"1,3 mln zł |
Więcej możesz przeczytać w 30/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.