Lionel Robbins, brytyjski ekonomista zmarły niespełna dwadzieścia lat temu, nazwał ekonomię nauką o sposobach dysponowania zasobami, których jest za mało, a można je wykorzystać na różne sposoby. Wyszedł z założenia, że żyjemy w świecie niedostatku. "W raju - pisał Robbins - ekonomia nie byłaby potrzebna, bralibyśmy wszystko z rogu obfitości, nie zastanawiając się nad takimi pojęciami, jak deficyt czy budżet". Spostrzeżenie Robbinsa rodzi proste implikacje. "Bez względu na to, jak bardzo chcielibyśmy dostarczyć ludziom tego, czego potrzebują - mawia prof. Thomas Sowell z Uniwersytetu Stanforda - zawsze ktoś zostanie pominięty i skrzywdzony". Skazani jesteśmy na ciągłe niedobory, bo nawet Bill Gates nie może równocześnie pilnować firmy w Redmont i wylegiwać się na Hawajach. Dlatego musimy racjonalizować wydatki, a największym grzechem ekonomicznym człowieka jest marnotrawstwo. Największym marnotrawcą jest zaś nasz system polityczny, w którym większość decyzji gospodarczych pozostaje w rękach "państwowej dyktatury".
Natłok uzdrawiaczy
Obiegowa prawda głosi, że Polska potrzebuje reformy wydatków publicznych. Proponowane są trzy koncepcje dotyczące techniki jej przeprowadzenia. Pierwsza, reprezentowana przez przedstawicieli lewicy, polega na szukaniu sposobu zwiększenia dochodów państwa. Co prawda, premier Leszek Miller uważa, że wydatki są zbyt duże, ale równocześnie twierdzi, że ich ograniczenie nie wchodzi w grę ze względów społecznych, czyli tak naprawdę politycznych. Redukcja wydatków wiąże się z niebezpieczeństwem utraty głosów tych, na których rzecz wydatki byłyby ograniczane, i - tym samym - utraty władzy. Odważna koncepcja wprowadzenia jako antidotum podatku liniowego też świadczy o tym, że punkt ciężkości debaty fiskalnej znajduje się po stronie dochodów, a nie cięć w wydatkach. Podatek liniowy może być wprowadzony de facto jedynie pod warunkiem, że przyniesie więcej wpływów do budżetu.
Drugą koncepcję reformy finansów publicznych reprezentuje część opozycji parlamentarnej. Jej zdaniem, państwo jest nieco zbyt opiekuńcze i dlatego budżet "się nie domyka". Aby przysporzyć sobie głosów, politycy rozdają pieniądze publiczne na prawo i lewo, mamy więc więcej wydatków niż wpływów, a kasę państwa dodatkowo uszczuplają skorumpowani i niekompetentni urzędnicy. Panaceum ma być nasilenie walki z korupcją i podniesienie morale służby cywilnej oraz - ale to już w ostateczności - ograniczenie nadopiekuńczości państwa. Reprezentantem tego nurtu jest głównie PiS. Członkowie tej partii uważają, że wystarczy powołać na urzędy patriotów, ludzi mądrych i uczciwych, a problemy znikną jak ręką odjął. Wiadomo przecież, że rynek, choć ma zalety, nie jest tak doskonały jak bracia Kaczyńscy.
Środowiska biznesowe, proponujące trzecią koncepcję, wychodzą z założenia, że bez rewizji państwa opiekuńczego do żadnej reformy finansów publicznych nie dojdzie. By można je było naprawić, trzeba ograniczyć wydatki i podatki. Niestety, nawet i ta droga, zdawałoby się logiczna, prowadzi w ślepy zaułek.
Anioły i nobliści
Przekonaliśmy się boleśnie, że socjalizm, a więc scentralizowany, państwowy system rządzenia gospodarką, nie działa. Upadł nie dlatego, że wyhodował KGB, Stasi, UB i inne narzędzia ucisku. Nie dlatego, że ludzie źle pracowali, a politycy byli nieudolni, lecz dlatego, że był niewydolny ekonomicznie. Jego patologie były skutkiem tej niewydolności. Po krótkotrwałym ograniczeniu roli państwa, które zaowocowało prosperity w pierwszych latach po upadku komunizmu, w ostatnich 6-7 latach znowu umacniają się struktury państwowe - przez zahamowanie prywatyzacji, tworzenie nowych urzędów, agencji, regulacji, wprowadzanie licencji itp. Doprowadziło to do ogromnego rozrostu państwa i ponownie zwiększyło jego wpływ na gospodarkę. Nie chodzi o to, że mamy nieuczciwych czy nie wykwalifikowanych polityków i urzędników, lecz o to, że w ich rękach znajduje się zbyt duża część majątku narodowego. Okazja czyni złodzieja.
Nawet gdybyśmy mieli samych aniołów i noblistów, niczego by to nie zmieniło. Prawie 80 lat temu austriacki ekonomista Ludwig von Mises zauważył, iż nawet najuczciwszy, najlepiej wykształcony urzędnik nie dba o powierzone mu mienie tak dobrze jak ktoś, kto za to mienie zapłacił ciężko zarobionymi pieniędzmi i kto w każdej chwili może je stracić na rzecz konkurencji. Chociażby z tego powodu prywatny dentysta stara się bardziej niż państwowy, a na DHL, Federal Express czy UPS polegamy bardziej niż na Poczcie Polskiej, Deutsche Post czy nawet US Postal Service.
To, że państwo działa mniej wydajnie, oznacza, że marnuje część zasobów, jakie mamy do dyspozycji. To nie emeryci, inwalidzi czy nawet górnicy, których inni obywatele muszą dofinansowywać, są powodem deficytu w finansach publicznych! Źródłem tego deficytu jest system, który - pozwalając władzy publicznej na decydowanie o sprawach gospodarczych - sankcjonuje marnotrawstwo, co oznacza wyższe koszty, wyższe ceny i mniejszą konkurencję na rynku. I to jest praprzyczyna polskiego deficytu budżetowego i wszystkich innych trudności gospodarczych.
Z nędzy do pieniędzy
Trzeba nam nie tylko prostej reformy wydatków publicznych, lecz także likwidacji okazji do wydawania publicznych pieniędzy. Wiele funkcji sprawowanych przez państwo mogą przejąć podmioty prywatne, pracujące wydajniej, a więc lepiej i taniej. Nie chodzi o to, by państwo opiekowało się obywatelami, lecz by oni takiej opieki nie potrzebowali! Pod koniec lat 70. - wskazuje noblista Milton Friedman - przyjmowano, że granicę ubóstwa w USA dla czteroosobowej rodziny żyjącej w mieście stanowi roczny dochód w wysokości 7 tys. USD. Poniżej tej granicy znajdowało się około 25 mln osób, mimo że wydatki państwa na pomoc społeczną sięgały 90 mld USD rocznie. Teoretycznie dla każdego Amerykanina żyjącego poniżej progu ubóstwa oznaczało to roczny dochód w wysokości 3,5 tys. USD, a więc 14 tys. USD dla czteroosobowej rodziny. Dlaczego zatem nędza nie została całkowicie wyeliminowana? "Gdyby wszystkie te pieniądze szły do biednych, biednych by już nie było" - konkluduje Friedman. Można postawić dolary przeciwko orzechom, że skuteczność państwa polskiego jest dużo mniejsza niż amerykańskiego, a zatem marnotrawstwo pieniędzy polskich podatników jest większe. Biedy nie da się usunąć deklaracjami troski o ubogich. Cud wolnego rynku polega na tym, że biednym kompletnie nie opłaca się być biednymi.
Natłok uzdrawiaczy
Obiegowa prawda głosi, że Polska potrzebuje reformy wydatków publicznych. Proponowane są trzy koncepcje dotyczące techniki jej przeprowadzenia. Pierwsza, reprezentowana przez przedstawicieli lewicy, polega na szukaniu sposobu zwiększenia dochodów państwa. Co prawda, premier Leszek Miller uważa, że wydatki są zbyt duże, ale równocześnie twierdzi, że ich ograniczenie nie wchodzi w grę ze względów społecznych, czyli tak naprawdę politycznych. Redukcja wydatków wiąże się z niebezpieczeństwem utraty głosów tych, na których rzecz wydatki byłyby ograniczane, i - tym samym - utraty władzy. Odważna koncepcja wprowadzenia jako antidotum podatku liniowego też świadczy o tym, że punkt ciężkości debaty fiskalnej znajduje się po stronie dochodów, a nie cięć w wydatkach. Podatek liniowy może być wprowadzony de facto jedynie pod warunkiem, że przyniesie więcej wpływów do budżetu.
Drugą koncepcję reformy finansów publicznych reprezentuje część opozycji parlamentarnej. Jej zdaniem, państwo jest nieco zbyt opiekuńcze i dlatego budżet "się nie domyka". Aby przysporzyć sobie głosów, politycy rozdają pieniądze publiczne na prawo i lewo, mamy więc więcej wydatków niż wpływów, a kasę państwa dodatkowo uszczuplają skorumpowani i niekompetentni urzędnicy. Panaceum ma być nasilenie walki z korupcją i podniesienie morale służby cywilnej oraz - ale to już w ostateczności - ograniczenie nadopiekuńczości państwa. Reprezentantem tego nurtu jest głównie PiS. Członkowie tej partii uważają, że wystarczy powołać na urzędy patriotów, ludzi mądrych i uczciwych, a problemy znikną jak ręką odjął. Wiadomo przecież, że rynek, choć ma zalety, nie jest tak doskonały jak bracia Kaczyńscy.
Środowiska biznesowe, proponujące trzecią koncepcję, wychodzą z założenia, że bez rewizji państwa opiekuńczego do żadnej reformy finansów publicznych nie dojdzie. By można je było naprawić, trzeba ograniczyć wydatki i podatki. Niestety, nawet i ta droga, zdawałoby się logiczna, prowadzi w ślepy zaułek.
Anioły i nobliści
Przekonaliśmy się boleśnie, że socjalizm, a więc scentralizowany, państwowy system rządzenia gospodarką, nie działa. Upadł nie dlatego, że wyhodował KGB, Stasi, UB i inne narzędzia ucisku. Nie dlatego, że ludzie źle pracowali, a politycy byli nieudolni, lecz dlatego, że był niewydolny ekonomicznie. Jego patologie były skutkiem tej niewydolności. Po krótkotrwałym ograniczeniu roli państwa, które zaowocowało prosperity w pierwszych latach po upadku komunizmu, w ostatnich 6-7 latach znowu umacniają się struktury państwowe - przez zahamowanie prywatyzacji, tworzenie nowych urzędów, agencji, regulacji, wprowadzanie licencji itp. Doprowadziło to do ogromnego rozrostu państwa i ponownie zwiększyło jego wpływ na gospodarkę. Nie chodzi o to, że mamy nieuczciwych czy nie wykwalifikowanych polityków i urzędników, lecz o to, że w ich rękach znajduje się zbyt duża część majątku narodowego. Okazja czyni złodzieja.
Nawet gdybyśmy mieli samych aniołów i noblistów, niczego by to nie zmieniło. Prawie 80 lat temu austriacki ekonomista Ludwig von Mises zauważył, iż nawet najuczciwszy, najlepiej wykształcony urzędnik nie dba o powierzone mu mienie tak dobrze jak ktoś, kto za to mienie zapłacił ciężko zarobionymi pieniędzmi i kto w każdej chwili może je stracić na rzecz konkurencji. Chociażby z tego powodu prywatny dentysta stara się bardziej niż państwowy, a na DHL, Federal Express czy UPS polegamy bardziej niż na Poczcie Polskiej, Deutsche Post czy nawet US Postal Service.
To, że państwo działa mniej wydajnie, oznacza, że marnuje część zasobów, jakie mamy do dyspozycji. To nie emeryci, inwalidzi czy nawet górnicy, których inni obywatele muszą dofinansowywać, są powodem deficytu w finansach publicznych! Źródłem tego deficytu jest system, który - pozwalając władzy publicznej na decydowanie o sprawach gospodarczych - sankcjonuje marnotrawstwo, co oznacza wyższe koszty, wyższe ceny i mniejszą konkurencję na rynku. I to jest praprzyczyna polskiego deficytu budżetowego i wszystkich innych trudności gospodarczych.
Z nędzy do pieniędzy
Trzeba nam nie tylko prostej reformy wydatków publicznych, lecz także likwidacji okazji do wydawania publicznych pieniędzy. Wiele funkcji sprawowanych przez państwo mogą przejąć podmioty prywatne, pracujące wydajniej, a więc lepiej i taniej. Nie chodzi o to, by państwo opiekowało się obywatelami, lecz by oni takiej opieki nie potrzebowali! Pod koniec lat 70. - wskazuje noblista Milton Friedman - przyjmowano, że granicę ubóstwa w USA dla czteroosobowej rodziny żyjącej w mieście stanowi roczny dochód w wysokości 7 tys. USD. Poniżej tej granicy znajdowało się około 25 mln osób, mimo że wydatki państwa na pomoc społeczną sięgały 90 mld USD rocznie. Teoretycznie dla każdego Amerykanina żyjącego poniżej progu ubóstwa oznaczało to roczny dochód w wysokości 3,5 tys. USD, a więc 14 tys. USD dla czteroosobowej rodziny. Dlaczego zatem nędza nie została całkowicie wyeliminowana? "Gdyby wszystkie te pieniądze szły do biednych, biednych by już nie było" - konkluduje Friedman. Można postawić dolary przeciwko orzechom, że skuteczność państwa polskiego jest dużo mniejsza niż amerykańskiego, a zatem marnotrawstwo pieniędzy polskich podatników jest większe. Biedy nie da się usunąć deklaracjami troski o ubogich. Cud wolnego rynku polega na tym, że biednym kompletnie nie opłaca się być biednymi.
Więcej możesz przeczytać w 30/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.