Jak wieść niesie, w redakcji pisma młodzieżowych radykałów z okresu polskiego października sekretarz redakcji miał pieczęć, którą stemplował teksty odrzucone przez kolegium
Cecyzja była prosta i jednoznaczna: "Do dupy". Gdyby taka pieczęć istniała obecnie, należałoby ją przystawić na projekcie regulacji działalności lobbingowej, przepchniętych właśnie projektach ustaw o działalności pożytku publicznego i wolontariacie oraz na ustawie zmieniającej inne przepisy, a torującej drogę wymienionym ustawom.
Zaczynając od spraw najogólniejszych, twórcy tych ustaw opętani są bezrozumną, socjalistyczną chęcią zglajchszaltowania wszystkiego. Nawet tego, co z natury - jak organizacje społeczeństwa obywatelskiego - musi być zróżnicowane, odpowiada bowiem rozmaitym potrzebom organizowania się mieszkańców wsi, gminy, województwa w imię ich interesów, ludzi mających wspólne zainteresowania w jakiejś dziedzinie życia, profesjonalistów stowarzyszających się w organizacjach zawodowych, analityków think-tanków i wielu, wielu innych.
Kontrolować, ograniczać!
W 1981 r. mój przyjaciel Janek Pietrzak mówił w kabarecie Pod Egidą: "Zakazywać, kontrolować, karać! Kupić gilotynę od Francuzów, ciąć te łby jak leci. To władza lubi; władza wie, że rządzi!". Ta skłonność do poddania nadzorowi, kontrolowania i karania utrzymuje się także po upadku komunizmu.
Ministerstwu Spraw Wewnętrznych i Administracji, rządowi i posłom większości partii bynajmniej nie przeszkadza, że projekty wspomnianych ustaw naruszają przynajmniej kilka artykułów konstytucji, tworzących warunki funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego w demokratycznym państwie prawa (od którego zresztą oddalamy się coraz bardziej).
Ważna jest kontrola sprawowana zgodnie z zasadą kija i marchewki. Przede wszystkim trzeba definicją lobbingu objąć każde wystąpienie w sprawach publicznych po to, by kontrolować jak największy zakres wypowiedzi. I tak zrobiono w
art. 5 projektu ustawy o lobbingu, określającym jako lobbing każde działanie zmierzające do wywarcia wpływu na organy władzy publicznej, włącznie ze składaniem propozycji i wniosków oraz z wystąpieniami w mediach - tak w formie oświadczeń instytucji społeczeństwa obywatelskiego, jak i wypowiedzi jednostek.
Zgodnie z tym projektem, którego jedynym miejscem w państwie prawa byłby kosz na śmieci, zarówno niedawne oświadczenie Towarzystwa Ekonomistów Polskich, zatytułowane "Ku czemu Polska idzie", przestrzegające przed awanturnictwem gospodarczym rządzącej ekipy (wtedy jeszcze z niemiłościwie nam panoszącym się Grzegorzem Kołodką), jak również moje własne wystąpienia w mediach elektronicznych czy choćby niniejszy felieton, są lobbingiem! Zgodnie z innym artykułem tego nowotworu prawnego, osobę lub organizację uprawiającą lobbing bez zarejestrowania się odnośne Ministerstwo Kontroli nad Prawdą może ukarać grzywną od 3 tys. zł do 25 tys. zł! Tak działa kij w mechanizmie utrudniania aktywności publicznej obywateli.
Prawo kontra lepperiada
Ten kij ma działać na każdym szczeblu, w każdym obszarze obywatelskiej aktywności. Weźmy przykład jak najdalszy od tego, co jest naprawdę lobbingiem. Obywatele w jakiejś wiosce będą chcieli wystąpić do wójta lub rady gminy o zmianę decyzji dotyczącej przebiegu projektowanej drogi lokalnej. Zgodnie z projektem zakwalifikowanym przez nas "do dupy", mieszkańcy wsi będą musieli się zarejestrować jako grupa uprawiająca lobbing. Albo też, w myśl kolejnej z projektowanych ustaw, powinni założyć organizację pozarządową, która - w ramach prowadzenia "działalności pożytku publicznego" - musi się zarejestrować w sądzie.
Efekt nie jest trudny do przewidzenia. Ludzie podejmą działania destruktywne, będące zaprzeczeniem aktywności społeczeństwa obywatelskiego. Zachęceni bezkarnością warchołów blokujących drogi po prostu pójdą śladem Leppera i jemu podobnego tałatajstwa. I wtedy zapewne okażą się skuteczni, bo poniewczasie i za znacznie wyższą cenę trzeba będzie uwzględnić ich racje. Ubocznym - choć niemałym - kosztem takich działań będzie dalsza erozja i tak już niewielkiego szacunku dla prawa.
Na nieposłusznych obywateli organizujących się i zabierających głos w ważnych dla nich sprawach publicznych czeka konieczność rejestrowania się i kary, jeśli tego nie uczynią. Ci grzeczni i ulizani, którzy zostaną zarejestrowani jako organizacja pożytku publicznego i będą grzecznie składać odnośnemu urzędowi szczegółowe sprawozdania ze swojej działalności, mogą oczywiście liczyć na marchewki rozmaitego rodzaju.
Wicie, rozumicie
W starym skeczu sprzed prawie pół wieku Dymsza zastrzelił swoją agentkę, która w kłótni nazwała go idiotą. Na pytanie, dlaczego to zrobił, odpowiadał: "Powiedziała: idiota. Za dużo wiedziała". Nie żyjemy w takich czasach, że gdybym nazwał szefa MSWiA szkodliwym durniem, to on wysłałby ludzi z poleceniem, aby mnie zastrzelili (sam by tego nie zrobił, bo, sądząc po wypowiedziach, raczej strzela bez prochu...). Przyglądając się szybkości wprowadzania regulacji i faktycznych barier dla aktywności publicznej obywateli, można się jednak zadumać, jak daleko zaszliśmy na drodze swoistej łukaszenkizacji.
Jakiś czas temu na innych łamach zwracałem uwagę na decyzje, które odcinały organizacje pozarządowe od funduszy unijnych, przeznaczając wszystkie pieniądze na potrzeby własne, to znaczy kierowanej przez rząd administracji. Wzorzec rysuje się więc dość wyraziście: należy kontrolować całą tę niesforną, nieuporządkowaną społeczność obywatelską, wszystko musi być z góry wiadome, zarejestrowane, a każda wypowiedź może zostać zakwalifikowana jako lobbing bez rejestracji i jako taka karana grzywną. Grzywny pochłoną pieniądze, które organizacje społeczeństwa obywatelskiego już posiadają. Trzeba im więc maksymalnie ograniczyć dostęp do nowych pieniędzy tam, gdzie rząd może to zrobić, czyli do pieniędzy publicznych.
Ograniczania publicznych wystąpień i krytyki rządowych i parlamentarnych mądrości można tymczasem wprowadzać równolegle w inny sposób - zwiększając kontrolę nad mediami prywatnymi. Prowadzona z hucpą zupełnie nieprawdopodobną praca nad ustawą o mediach, zwiększającą kontrolę urzędów nad firmami prywatnymi, jest innym przykładem poczynań utrudniających obywatelom działanie i wypowiadanie się w sprawach publicznych. Przepychającym tę ustawę po ujawnieniu Rywingate, największego skandalu publicznego w historii polskiej transformacji, nie przeszkadzają opinie organizacji pozarządowych, prawników, biznesu czy wreszcie obywateli. Jeśli weźmie się media pod kontrolę, to wystarczy - jak w przeszłości - telefon: "Wicie, rozumicie" (tyle że już nie "towarzyszu", lecz "panie prezesie" lub "dyrektorze").
Na naszych oczach Polska jest przekształcana z antyliberalnej demokracji, gdzie nie ceni i nie przestrzega się wolności obywatelskich i gospodarczych, w antyliberalną semiautokrację. Jak w kleptokratycznych reżimach afrykańskich przy bierności większej części niewiele rozumiejącego społeczeństwa odbywają się jakieś wybory, ale "grupy trzymające władzę" trwają, bo instrumenty kontroli i ingerencji, kij i marchewkę, mają w swoich rękach. Takim próbom należy się przeciwstawiać z całą stanowczością wynikającą ze świadomości istniejących zagrożeń.
Zaczynając od spraw najogólniejszych, twórcy tych ustaw opętani są bezrozumną, socjalistyczną chęcią zglajchszaltowania wszystkiego. Nawet tego, co z natury - jak organizacje społeczeństwa obywatelskiego - musi być zróżnicowane, odpowiada bowiem rozmaitym potrzebom organizowania się mieszkańców wsi, gminy, województwa w imię ich interesów, ludzi mających wspólne zainteresowania w jakiejś dziedzinie życia, profesjonalistów stowarzyszających się w organizacjach zawodowych, analityków think-tanków i wielu, wielu innych.
Kontrolować, ograniczać!
W 1981 r. mój przyjaciel Janek Pietrzak mówił w kabarecie Pod Egidą: "Zakazywać, kontrolować, karać! Kupić gilotynę od Francuzów, ciąć te łby jak leci. To władza lubi; władza wie, że rządzi!". Ta skłonność do poddania nadzorowi, kontrolowania i karania utrzymuje się także po upadku komunizmu.
Ministerstwu Spraw Wewnętrznych i Administracji, rządowi i posłom większości partii bynajmniej nie przeszkadza, że projekty wspomnianych ustaw naruszają przynajmniej kilka artykułów konstytucji, tworzących warunki funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego w demokratycznym państwie prawa (od którego zresztą oddalamy się coraz bardziej).
Ważna jest kontrola sprawowana zgodnie z zasadą kija i marchewki. Przede wszystkim trzeba definicją lobbingu objąć każde wystąpienie w sprawach publicznych po to, by kontrolować jak największy zakres wypowiedzi. I tak zrobiono w
art. 5 projektu ustawy o lobbingu, określającym jako lobbing każde działanie zmierzające do wywarcia wpływu na organy władzy publicznej, włącznie ze składaniem propozycji i wniosków oraz z wystąpieniami w mediach - tak w formie oświadczeń instytucji społeczeństwa obywatelskiego, jak i wypowiedzi jednostek.
Zgodnie z tym projektem, którego jedynym miejscem w państwie prawa byłby kosz na śmieci, zarówno niedawne oświadczenie Towarzystwa Ekonomistów Polskich, zatytułowane "Ku czemu Polska idzie", przestrzegające przed awanturnictwem gospodarczym rządzącej ekipy (wtedy jeszcze z niemiłościwie nam panoszącym się Grzegorzem Kołodką), jak również moje własne wystąpienia w mediach elektronicznych czy choćby niniejszy felieton, są lobbingiem! Zgodnie z innym artykułem tego nowotworu prawnego, osobę lub organizację uprawiającą lobbing bez zarejestrowania się odnośne Ministerstwo Kontroli nad Prawdą może ukarać grzywną od 3 tys. zł do 25 tys. zł! Tak działa kij w mechanizmie utrudniania aktywności publicznej obywateli.
Prawo kontra lepperiada
Ten kij ma działać na każdym szczeblu, w każdym obszarze obywatelskiej aktywności. Weźmy przykład jak najdalszy od tego, co jest naprawdę lobbingiem. Obywatele w jakiejś wiosce będą chcieli wystąpić do wójta lub rady gminy o zmianę decyzji dotyczącej przebiegu projektowanej drogi lokalnej. Zgodnie z projektem zakwalifikowanym przez nas "do dupy", mieszkańcy wsi będą musieli się zarejestrować jako grupa uprawiająca lobbing. Albo też, w myśl kolejnej z projektowanych ustaw, powinni założyć organizację pozarządową, która - w ramach prowadzenia "działalności pożytku publicznego" - musi się zarejestrować w sądzie.
Efekt nie jest trudny do przewidzenia. Ludzie podejmą działania destruktywne, będące zaprzeczeniem aktywności społeczeństwa obywatelskiego. Zachęceni bezkarnością warchołów blokujących drogi po prostu pójdą śladem Leppera i jemu podobnego tałatajstwa. I wtedy zapewne okażą się skuteczni, bo poniewczasie i za znacznie wyższą cenę trzeba będzie uwzględnić ich racje. Ubocznym - choć niemałym - kosztem takich działań będzie dalsza erozja i tak już niewielkiego szacunku dla prawa.
Na nieposłusznych obywateli organizujących się i zabierających głos w ważnych dla nich sprawach publicznych czeka konieczność rejestrowania się i kary, jeśli tego nie uczynią. Ci grzeczni i ulizani, którzy zostaną zarejestrowani jako organizacja pożytku publicznego i będą grzecznie składać odnośnemu urzędowi szczegółowe sprawozdania ze swojej działalności, mogą oczywiście liczyć na marchewki rozmaitego rodzaju.
Wicie, rozumicie
W starym skeczu sprzed prawie pół wieku Dymsza zastrzelił swoją agentkę, która w kłótni nazwała go idiotą. Na pytanie, dlaczego to zrobił, odpowiadał: "Powiedziała: idiota. Za dużo wiedziała". Nie żyjemy w takich czasach, że gdybym nazwał szefa MSWiA szkodliwym durniem, to on wysłałby ludzi z poleceniem, aby mnie zastrzelili (sam by tego nie zrobił, bo, sądząc po wypowiedziach, raczej strzela bez prochu...). Przyglądając się szybkości wprowadzania regulacji i faktycznych barier dla aktywności publicznej obywateli, można się jednak zadumać, jak daleko zaszliśmy na drodze swoistej łukaszenkizacji.
Jakiś czas temu na innych łamach zwracałem uwagę na decyzje, które odcinały organizacje pozarządowe od funduszy unijnych, przeznaczając wszystkie pieniądze na potrzeby własne, to znaczy kierowanej przez rząd administracji. Wzorzec rysuje się więc dość wyraziście: należy kontrolować całą tę niesforną, nieuporządkowaną społeczność obywatelską, wszystko musi być z góry wiadome, zarejestrowane, a każda wypowiedź może zostać zakwalifikowana jako lobbing bez rejestracji i jako taka karana grzywną. Grzywny pochłoną pieniądze, które organizacje społeczeństwa obywatelskiego już posiadają. Trzeba im więc maksymalnie ograniczyć dostęp do nowych pieniędzy tam, gdzie rząd może to zrobić, czyli do pieniędzy publicznych.
Ograniczania publicznych wystąpień i krytyki rządowych i parlamentarnych mądrości można tymczasem wprowadzać równolegle w inny sposób - zwiększając kontrolę nad mediami prywatnymi. Prowadzona z hucpą zupełnie nieprawdopodobną praca nad ustawą o mediach, zwiększającą kontrolę urzędów nad firmami prywatnymi, jest innym przykładem poczynań utrudniających obywatelom działanie i wypowiadanie się w sprawach publicznych. Przepychającym tę ustawę po ujawnieniu Rywingate, największego skandalu publicznego w historii polskiej transformacji, nie przeszkadzają opinie organizacji pozarządowych, prawników, biznesu czy wreszcie obywateli. Jeśli weźmie się media pod kontrolę, to wystarczy - jak w przeszłości - telefon: "Wicie, rozumicie" (tyle że już nie "towarzyszu", lecz "panie prezesie" lub "dyrektorze").
Na naszych oczach Polska jest przekształcana z antyliberalnej demokracji, gdzie nie ceni i nie przestrzega się wolności obywatelskich i gospodarczych, w antyliberalną semiautokrację. Jak w kleptokratycznych reżimach afrykańskich przy bierności większej części niewiele rozumiejącego społeczeństwa odbywają się jakieś wybory, ale "grupy trzymające władzę" trwają, bo instrumenty kontroli i ingerencji, kij i marchewkę, mają w swoich rękach. Takim próbom należy się przeciwstawiać z całą stanowczością wynikającą ze świadomości istniejących zagrożeń.
Więcej możesz przeczytać w 30/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.