Putin zastępuje nazbyt ambitnych oligarchów swoimi ludźmi
W dzisiejszej Rosji jest, według magazynu "Forbes", siedemnastu dolarowych miliarderów. Pod tym względem kraj ten należy do ścisłej światowej czołówki. Po upadku komunizmu i zakończeniu tzw. pierwotnej fazy akumulacji kapitału oligarchowie aż rwali się do władzy, chcąc mieć na nią bezpośredni wpływ. Za rządów poprzedniego prezydenta Borysa Jelcyna u szczytu powodzenia był Borys Bieriezowski. On też popierał kandydaturę Władimira Putina na następcę Jelcyna. Za rządów Putina jego wcześniejszy sponsor Bieriezowski popadł w niełaskę i został zmuszony do ucieczki za granicę. Z inspiracji Kremla wytoczono mu proces.
Zalegalizować, uporządkować, płacić podatki
Na najbogatszych obywateli Rosji padł blady strach. Nikt nie dorobił się tam fortuny w sposób całkowicie legalny. Majątki powstały dzięki szwindlom związanym z prywatyzacją, o której Rosjanie chętnie mówią "prichwatyzacja" (czyli przywłaszczenie). Polegała ona na tym, że zaufane osoby rozchwytywały najlepsze kąski byłej państwowej własności, płacąc za nie skarbowi państwa niewielkie pieniądze. Największe kokosy dawały zyski z handlu ropą i gazem. Szybko można się było wzbogacić, przejmując banki oraz firmy sektora metalowego. Po pozbyciu się Bieriezowskiego, a także innego magnata Władimira Gusinskiego, Putin, głosząc hasła stabilizacji kraju, obiecał zostawić w spokoju pozostałych oligarchów, jeśli tylko nie będą próbowali uprawiać samodzielnej polityki.
Jak jednak nie korzystać z potęgi, którą daje pieniądz? Ta pokusa stała się silniejsza niż groźby. Najbogatszy człowiek Rosji Michaił Chodorkowski, właściciel majątku, którego wartość szacuje się na 8 mld USD, przystąpił do rozgrywki o wiele lepiej przygotowany niż Bieriezowski. Przede wszystkim postawił na legalizację swych przedsięwzięć. Zaczął rzetelnie płacić podatki, uporządkował księgowość, zatrudnił zachodnich menedżerów. Zrobił też wszystko, by zająć mocną pozycję na globalnym rynku. Kontrolowany przez niego Jukos, dotychczas druga pod względem wielkości rosyjska firma naftowa, ogłaszając ostatnio fuzję z koncernem Sibnieft, wyrósł na koncern numer jeden w Rosji, a zarazem na czwartą kompanię naftową świata. Pewności siebie i rozmachowi oligarchów sprzyjała dobra koniunktura na surowce. Wspólnik Chodorkowskiego Roman Abramowicz, miliarder z Sibnieftu (niegdyś biznesowy partner Bieriezowskiego), to świeżo upieczony właściciel słynnego londyńskiego klubu piłkarskiego Chelsea. Londyn jest zresztą mekką rosyjskich bogaczy - właśnie tam schronił się Bieriezowski.
Zakup Chelsea za ponad ćwierć miliarda dolarów był wydarzeniem medialnym, ale bynajmniej nie największą inwestycją rosyjskich oligarchów na Zachodzie. Łukoil kupił sieć amerykańskich stacji benzynowych Getty Petroleum, a Norylski Nikiel Władimira Potanina - koncern Stillwater Mining. Wiatru w żagle dodaje biznesmenom z Rosji piąty z rzędu rok dużego wzrostu gospodarczego (prognoza na ten rok przewiduje 6 proc.).
Rosyjski Berlusconi?
Partnerem Chodorkowskiego w globalnych przedsięwzięciach stał się m.in. lord Jacob Rotschild, przedstawiciel słynnego rodu Rotschildów powiązanego interesami z amerykańską "dynastią" Rockefellerów. Nic dziwnego, że najbogatszy Rosjanin zyskał też zaufanie na zachodnich salonach politycznych, nie wyłączając Białego Domu. W Waszyngtonie coraz częściej Rosjan pytano o Chodorkowskiego, tym bardziej że opowiadał się on za zacieśnianiem związków energetycznych z Zachodem - dążąc m.in. do budowy terminalu w porcie murmańskim, mającego służyć do transportu ropy z Rosji do USA. Chodorkowski niczym George Soros stał się mecenasem sztuki i filantropem, co procentowało w biznesie. Akcje Jukosu szły w górę, a jego szef stał się ulubionym partnerem zachodnich firm.
Chodorkowski jest obdarzony dużą wyobraźnią i zręcznością. Podobnie jak wcześniej Bieriezowski zapomniał tylko o jednym: zawsze należy jednym okiem zerkać na minę gospodarza Kremla. W Rosji zmieniło się bardzo wiele, lecz nie podstawowa zasada: to Kreml decyduje, kto i jakie może mieć znaczenie. Najbogatszy Rosjanin zaczął tymczasem opłacać prawie wszystkie partie w rosyjskiej Dumie poza prokremlowskim blokiem Jedinaja Rossija. W dodatku były komsomolec ujawnił osobiste ambicje polityczne, mówiąc, że mógłby zostać najpierw premierem, a potem (w 2008 r.) nawet prezydentem Rosji.
- Chodorkowskiemu marzyło się, że zostanie rosyjskim Berlusconim - mówi Anatolij Chodorowski, ekspert ekonomiczny pisma "Russkij Fokus".
Kroczący pucz oligarchów
W Rosji niewiele dzieje się przypadkiem. Przed dwiema ważnymi rozgrywkami w rosyjskiej polityce: grudniowymi wyborami do parlamentu i marcowymi wyborami prezydenta (2004 r.), raport Rady Narodowej Strategii - jednego z rosyjskich think-tanków - przestrzega władze przed groźbą "kroczącego puczu oligarchów" (dokument podpisał Josif Diskin). Raport stwierdza, że Chodorkowski i Abramowicz stoją na czele anty-Putinowskiego spisku i dążą do przekształcenia kraju o ustroju prezydenckim w republikę parlamentarną.
Kreml przystąpił więc do kontrataku. Powolny władzy wykonawczej aparat sprawiedliwości sięgnął po ludzi Jukosu. Pod zarzutem dokonania w 1994 r. przekrętu przy prywatyzacji murmańskiej firmy Apatit, produkującej nawozy sztuczne (opisanego w raporcie Diskina), do aresztu trafił główny menedżer koncernu Płaton Lebiediew. Chodziło o zagarnięcie piątej części akcji należących do państwa. Razem z Lebiediewem - lecz w związku ze śledztwem o morderstwo - aresztowano szefa ochrony Jukosu Aleksieja Piczugina. Sam Chodorkowski był przesłuchiwany. Kurs akcji naftowego giganta momentalnie spadł.
Dokument przestrzegający przed zagrożeniami ze strony oligarchów wymienia wiele grup, ale ani słowem nie wspomina o Łukoilu, głównym rywalu Jukosu, i jego szefie Wagicie Alekperowie, magnacie bliskim Kremlowi. - Ciekawe, że zagrożeniem dla państwa nie byli ci oligarchowie, którzy ostatnio mają na Kremlu dobre notowania - ironizuje w rozmowie z "Wprost" Aleksiej Piatkowski, politolog z fundacji Indem. Obejmując urząd po raz pierwszy, Putin obiecywał, że oligarchowie znikną "jako klasa". Okazało się jednak, że w tej walce idzie nie tyle o wyeliminowanie oligarchów w ogóle, ile o zastąpienie ich faworytami władz, czego przykładem było np. mianowanie Walerija Jaszyna szefem telekomunikacyjnego giganta Swiazinwest. W tym wypadku chodzi o zastąpienie dawnej "rodziny" (oligarchów skupionych wokół Jelcyna) przez "piterskich czekistów" - czyli oligarchów z Petersburga, skąd pochodzi Putin. Stawką w grze jest przede wszystkim kontrola nad większością rosyjskich złóż ropy, którą Chodorkowski zdołał stopniowo wydrzeć z rąk państwa.
Najbogatsi do bicia lepsi niż Czeczeni
Działania wymierzone w Jukos zdają się jednak mieć znacznie szerszy kontekst - wraz z kampanią telewizyjną na rzecz unieważnienia "bandyckiej prywatyzacji" z lat 90. wyglądają na oczyszczanie pola przed kolejną batalią wyborczą Putina. Bieriezowski twierdzi, że prezydent chce rozbić opozycję przed wyborami parlamentarnymi i prezydenckimi. Podobnie sądzi lider opozycyjnego Jabłoka Grigorij Jawliński. Prowadzenie wojny z Czeczenami nie może już być głównym punktem programu reelekcji Putina. Wedle sprawdzonego wzorca, sięgnięto tym razem po wroga wewnętrznego. Strategie wszystkich dotychczasowych kampanii w Rosji opierały się na wzbudzeniu strachu. Spece od politycznego marketingu niezmiennie uznawali, że wyborców może wyrwać z apatii jedynie wzbudzenie obaw przed tym czy innym "spiskiem".
Atakując rekiny biznesu, Putin może zyskać nawet większy poklask niż w wypadku nagonki na Czeczenów. Oligarchowie są powszechnie nie lubiani. Trudno o inne nastroje w kraju, gdzie średnie miesięczne wynagrodzenie wynosi 200 USD. Szkopuł w tym, czy Putin nie strzeli sobie w stopę, bo jego wewnątrzpolityczne kalkulacje mogą przecież zaszkodzić wizerunkowi Rosji za granicą. Prezydent zapowiadał zbliżenie z Zachodem, a zwłaszcza z Europą. Obiecał, że w ciągu 10 lat podwoi PKB kraju. Teraz zachodni inwestorzy są zaniepokojeni. Sposób zarządzania Jukosem (w porównaniu z innymi rosyjskimi gigantami) uchodzi za najbardziej zbliżony do zachodnich standardów, a sama spółka jest najpopularniejszym rosyjskim przedsiębiorstwem za granicą. Lekcja, jaką wyciągają inwestorzy, jest taka, że nawet największa firma z dnia na dzień może w Rosji stracić wiarygodność z powodu kaprysu włodarza Kremla.
Zalegalizować, uporządkować, płacić podatki
Na najbogatszych obywateli Rosji padł blady strach. Nikt nie dorobił się tam fortuny w sposób całkowicie legalny. Majątki powstały dzięki szwindlom związanym z prywatyzacją, o której Rosjanie chętnie mówią "prichwatyzacja" (czyli przywłaszczenie). Polegała ona na tym, że zaufane osoby rozchwytywały najlepsze kąski byłej państwowej własności, płacąc za nie skarbowi państwa niewielkie pieniądze. Największe kokosy dawały zyski z handlu ropą i gazem. Szybko można się było wzbogacić, przejmując banki oraz firmy sektora metalowego. Po pozbyciu się Bieriezowskiego, a także innego magnata Władimira Gusinskiego, Putin, głosząc hasła stabilizacji kraju, obiecał zostawić w spokoju pozostałych oligarchów, jeśli tylko nie będą próbowali uprawiać samodzielnej polityki.
Jak jednak nie korzystać z potęgi, którą daje pieniądz? Ta pokusa stała się silniejsza niż groźby. Najbogatszy człowiek Rosji Michaił Chodorkowski, właściciel majątku, którego wartość szacuje się na 8 mld USD, przystąpił do rozgrywki o wiele lepiej przygotowany niż Bieriezowski. Przede wszystkim postawił na legalizację swych przedsięwzięć. Zaczął rzetelnie płacić podatki, uporządkował księgowość, zatrudnił zachodnich menedżerów. Zrobił też wszystko, by zająć mocną pozycję na globalnym rynku. Kontrolowany przez niego Jukos, dotychczas druga pod względem wielkości rosyjska firma naftowa, ogłaszając ostatnio fuzję z koncernem Sibnieft, wyrósł na koncern numer jeden w Rosji, a zarazem na czwartą kompanię naftową świata. Pewności siebie i rozmachowi oligarchów sprzyjała dobra koniunktura na surowce. Wspólnik Chodorkowskiego Roman Abramowicz, miliarder z Sibnieftu (niegdyś biznesowy partner Bieriezowskiego), to świeżo upieczony właściciel słynnego londyńskiego klubu piłkarskiego Chelsea. Londyn jest zresztą mekką rosyjskich bogaczy - właśnie tam schronił się Bieriezowski.
Zakup Chelsea za ponad ćwierć miliarda dolarów był wydarzeniem medialnym, ale bynajmniej nie największą inwestycją rosyjskich oligarchów na Zachodzie. Łukoil kupił sieć amerykańskich stacji benzynowych Getty Petroleum, a Norylski Nikiel Władimira Potanina - koncern Stillwater Mining. Wiatru w żagle dodaje biznesmenom z Rosji piąty z rzędu rok dużego wzrostu gospodarczego (prognoza na ten rok przewiduje 6 proc.).
Rosyjski Berlusconi?
Partnerem Chodorkowskiego w globalnych przedsięwzięciach stał się m.in. lord Jacob Rotschild, przedstawiciel słynnego rodu Rotschildów powiązanego interesami z amerykańską "dynastią" Rockefellerów. Nic dziwnego, że najbogatszy Rosjanin zyskał też zaufanie na zachodnich salonach politycznych, nie wyłączając Białego Domu. W Waszyngtonie coraz częściej Rosjan pytano o Chodorkowskiego, tym bardziej że opowiadał się on za zacieśnianiem związków energetycznych z Zachodem - dążąc m.in. do budowy terminalu w porcie murmańskim, mającego służyć do transportu ropy z Rosji do USA. Chodorkowski niczym George Soros stał się mecenasem sztuki i filantropem, co procentowało w biznesie. Akcje Jukosu szły w górę, a jego szef stał się ulubionym partnerem zachodnich firm.
Chodorkowski jest obdarzony dużą wyobraźnią i zręcznością. Podobnie jak wcześniej Bieriezowski zapomniał tylko o jednym: zawsze należy jednym okiem zerkać na minę gospodarza Kremla. W Rosji zmieniło się bardzo wiele, lecz nie podstawowa zasada: to Kreml decyduje, kto i jakie może mieć znaczenie. Najbogatszy Rosjanin zaczął tymczasem opłacać prawie wszystkie partie w rosyjskiej Dumie poza prokremlowskim blokiem Jedinaja Rossija. W dodatku były komsomolec ujawnił osobiste ambicje polityczne, mówiąc, że mógłby zostać najpierw premierem, a potem (w 2008 r.) nawet prezydentem Rosji.
- Chodorkowskiemu marzyło się, że zostanie rosyjskim Berlusconim - mówi Anatolij Chodorowski, ekspert ekonomiczny pisma "Russkij Fokus".
Kroczący pucz oligarchów
W Rosji niewiele dzieje się przypadkiem. Przed dwiema ważnymi rozgrywkami w rosyjskiej polityce: grudniowymi wyborami do parlamentu i marcowymi wyborami prezydenta (2004 r.), raport Rady Narodowej Strategii - jednego z rosyjskich think-tanków - przestrzega władze przed groźbą "kroczącego puczu oligarchów" (dokument podpisał Josif Diskin). Raport stwierdza, że Chodorkowski i Abramowicz stoją na czele anty-Putinowskiego spisku i dążą do przekształcenia kraju o ustroju prezydenckim w republikę parlamentarną.
Kreml przystąpił więc do kontrataku. Powolny władzy wykonawczej aparat sprawiedliwości sięgnął po ludzi Jukosu. Pod zarzutem dokonania w 1994 r. przekrętu przy prywatyzacji murmańskiej firmy Apatit, produkującej nawozy sztuczne (opisanego w raporcie Diskina), do aresztu trafił główny menedżer koncernu Płaton Lebiediew. Chodziło o zagarnięcie piątej części akcji należących do państwa. Razem z Lebiediewem - lecz w związku ze śledztwem o morderstwo - aresztowano szefa ochrony Jukosu Aleksieja Piczugina. Sam Chodorkowski był przesłuchiwany. Kurs akcji naftowego giganta momentalnie spadł.
Dokument przestrzegający przed zagrożeniami ze strony oligarchów wymienia wiele grup, ale ani słowem nie wspomina o Łukoilu, głównym rywalu Jukosu, i jego szefie Wagicie Alekperowie, magnacie bliskim Kremlowi. - Ciekawe, że zagrożeniem dla państwa nie byli ci oligarchowie, którzy ostatnio mają na Kremlu dobre notowania - ironizuje w rozmowie z "Wprost" Aleksiej Piatkowski, politolog z fundacji Indem. Obejmując urząd po raz pierwszy, Putin obiecywał, że oligarchowie znikną "jako klasa". Okazało się jednak, że w tej walce idzie nie tyle o wyeliminowanie oligarchów w ogóle, ile o zastąpienie ich faworytami władz, czego przykładem było np. mianowanie Walerija Jaszyna szefem telekomunikacyjnego giganta Swiazinwest. W tym wypadku chodzi o zastąpienie dawnej "rodziny" (oligarchów skupionych wokół Jelcyna) przez "piterskich czekistów" - czyli oligarchów z Petersburga, skąd pochodzi Putin. Stawką w grze jest przede wszystkim kontrola nad większością rosyjskich złóż ropy, którą Chodorkowski zdołał stopniowo wydrzeć z rąk państwa.
Najbogatsi do bicia lepsi niż Czeczeni
Działania wymierzone w Jukos zdają się jednak mieć znacznie szerszy kontekst - wraz z kampanią telewizyjną na rzecz unieważnienia "bandyckiej prywatyzacji" z lat 90. wyglądają na oczyszczanie pola przed kolejną batalią wyborczą Putina. Bieriezowski twierdzi, że prezydent chce rozbić opozycję przed wyborami parlamentarnymi i prezydenckimi. Podobnie sądzi lider opozycyjnego Jabłoka Grigorij Jawliński. Prowadzenie wojny z Czeczenami nie może już być głównym punktem programu reelekcji Putina. Wedle sprawdzonego wzorca, sięgnięto tym razem po wroga wewnętrznego. Strategie wszystkich dotychczasowych kampanii w Rosji opierały się na wzbudzeniu strachu. Spece od politycznego marketingu niezmiennie uznawali, że wyborców może wyrwać z apatii jedynie wzbudzenie obaw przed tym czy innym "spiskiem".
Atakując rekiny biznesu, Putin może zyskać nawet większy poklask niż w wypadku nagonki na Czeczenów. Oligarchowie są powszechnie nie lubiani. Trudno o inne nastroje w kraju, gdzie średnie miesięczne wynagrodzenie wynosi 200 USD. Szkopuł w tym, czy Putin nie strzeli sobie w stopę, bo jego wewnątrzpolityczne kalkulacje mogą przecież zaszkodzić wizerunkowi Rosji za granicą. Prezydent zapowiadał zbliżenie z Zachodem, a zwłaszcza z Europą. Obiecał, że w ciągu 10 lat podwoi PKB kraju. Teraz zachodni inwestorzy są zaniepokojeni. Sposób zarządzania Jukosem (w porównaniu z innymi rosyjskimi gigantami) uchodzi za najbardziej zbliżony do zachodnich standardów, a sama spółka jest najpopularniejszym rosyjskim przedsiębiorstwem za granicą. Lekcja, jaką wyciągają inwestorzy, jest taka, że nawet największa firma z dnia na dzień może w Rosji stracić wiarygodność z powodu kaprysu włodarza Kremla.
Więcej możesz przeczytać w 30/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.