Licząc na wyborczą porażkę Busha i republikanów, politycy "starej Europy" wierzą w cud
Czytając gazety wydawane w "starej Europie", zwłaszcza w Niemczech, ma się wrażenie, że prezydent George W. Bush ponosi klęskę za klęską, jego notowania sięgają dna, a w związku z tym kres jego prezydentury musi być bliski. Myśl o porażce wyborczej "kowboja z Teksasu" wyraźnie podnieca sporą część europejskich elit. Tylko czy wprowadzenie się do Białego Domu lokatora z Partii Demokratycznej naprawdę uszczęśliwiłoby Berlin, Paryż i Brukselę?
W rzeczywistości to nie republikanom, ale demokratom idzie nie najlepiej. Koniec prezydentury Billa Clintona to początek staczania się Partii Demokratycznej po równi pochyłej: najpierw była przegrana wyborcza Ala Gore'a, a potem
- w 2002 r. - marne wyniki w wyborach do Kongresu. Teraz demokraci mają poważne kłopoty z gubernatorem Grayem Davisem, którego trzeba ratować przed referendalną klęską w Kalifornii. W ostatnich kilku latach konserwatyści zdominowali władzę wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą. Demokraci nie potrafią zaś zaprezentować społeczeństwu przekonującego programu i brakuje im charyzmatycznego przywódcy.
Skazani na poŻarcie
Pozycji Busha nie zagrażają ubiegający się o prezydenturę przedstawiciele lewego skrzydła demokratów: Al Sharpton, dawny menedżer piosenkarza Jamesa Browna, zamierzający wprowadzić gospodarczy plan pięcioletni, czy Carol Moseley Braun, która - zgodnie z doniesieniami "Washington Post" - zebrała na kampanię jedynie 150 tys. USD. Niewielkie szanse ma także Dennis J. Kucinich, członek Izby Reprezentantów ze stanu Ohio.
Poważniejszymi konkurentami urzędującego prezydenta mogą się stać jedynie demokraci o umiarkowanych poglądach. Wśród nich jest Howard Dean, były gubernator stanu Vermont, senatorowie John F. Kerry, Joseph Lieberman, John Edwards i Bob Graham oraz członek Izby Reprezentantów i wieloletni lider demokratów w Kongresie Richard Gephardt. Jeden z nich najprawdopodobniej otrzyma nominację Partii Demokratycznej i zmierzy się w przyszłym roku w wyborczym pojedynku z urzędującym prezydentem. "Stara Europa" zdaje się liczyć na to, że po ewentualnym zwycięstwie prezydent demokrata będzie prowadził inną politykę zagraniczną niż prawicowy George W. Bush. Z pewnością się przeliczy.
Demokraci, czyli republikanie bis
W ocenie Europejczyków "prawicowość" Busha na arenie międzynarodowej przejawiała się dotychczas w nastawieniu do kwestii irackiej, jednoznacznym poparciu Izraela, niechęci wobec protokołu z Kyoto i Międzynarodowego Trybunału Karnego.
Wszyscy demokratyczni rywale Busha, którzy zasiadają w Kongresie, byli orędownikami wojny na Bliskim Wschodzie. Co prawda, senator Graham głosował przeciwko rezolucji upoważniającej prezydenta George'a W. Busha do rozpoczęcia działań zbrojnych w Iraku, ale zrobił tak dlatego, że była "za miękka" i nie dawała prezydentowi dostatecznych uprawnień. Jedynym zdeklarowanym przeciwnikiem wojny był Howard Dean, ale po obaleniu reżimu Saddama i on zmienił zdanie. Poza tym Dean opowiada się za większym globalnym zaangażowaniem Ameryki, które umożliwi skuteczniejszą walkę z terroryzmem. Wraz z pozostałymi kandydatami nie sprzeciwia się wzrostowi wydatków na amerykańskie siły zbrojne.
Poza nawoływaniem do większego zaangażowania USA w proces pokojowy na Bliskim Wschodzie, u demokratycznych kandydatów na prezydenta trudno się dopatrzyć krytycznego spojrzenia na Izrael. I nie można się temu dziwić. Amerykanie wyznania mojżeszowego od lat stanowią podporę Partii Demokratycznej. W trakcie przesłuchań w Kongresie dotyczących konfliktu izraelsko-palestyńskiego demokraci i republikanie przeważnie przemawiają jednym głosem, potępiając samobójcze ataki Palestyńczyków w izraelskich miastach.
Wśród demokratycznych kandydatów nie ma również wielkich entuzjastów protokołu z Kyoto, którego wprowadzenie, zdaniem europejskich polityków, miałoby ograniczyć tzw. efekt cieplarniany. O protokole ostatnio lepiej zaczął się wypowiadać Richard Gephardt, ale jeżeli liczy on na wsparcie potężnej centrali związkowej AFL-CIO (która potępiła to porozumienie), będzie się musiał powstrzymać ze składaniem jakichkolwiek obietnic. Zgodnie z wyliczeniami Energetycznej Agencji Informacyjnej, koszty wdrożenia porozumienia z Kyoto mogłyby sięgnąć 397 mld USD rocznie. Jaki prezydent zgodziłby się na tak kosztowny program?
Umiarkowani ekstremiści
Centrowi kandydaci nie są też zachwyceni Międzynarodowym Trybunałem Karnym (ICC). Tylko John Edwards wspomniał, że chciałby, by Stany Zjednoczone włączyły się w prace ICC (chociaż wcześniej głosował za przyjęciem aktów prawnych, które by to uniemożliwiły). Negatywne stanowisko w tej kwestii zajmują politycy, którzy w przeszłości pracowali w demokratycznych administracjach, m.in. Zbigniew Brzeziński i James Wolsey. W piśmie skierowanym do Kongresu w 2000 r. - podpisanym wspólnie z republikanami - napisali oni: "Amerykańskie przywództwo światowe mogłoby pierwsze paść ofiarą ICC".
Co znamienne, wszyscy centrowi kandydaci są zwolennikami kary śmierci, a jej stosowanie w niektórych stanach doprowadziło już do spięć z europejskimi sojusznikami (np. Niemcy odmawiali wydania Amerykanom terrorystów w obawie, że po wyrokach w USA zostaną straceni).
Poglądy demokratycznych centrystów niewiele różnią się zatem od poglądów obecnego prezydenta, uchodzącego w Europie za ultraprawicowca. Gdyby w 2004 r. wybory prezydenckie wygrał Dean, Kerry, Lieberman, Edwards, Graham lub Gephardt, zmieniłby się zapewne styl uprawiania polityki zagranicznej USA, a nie jej treść.
Pamiętajmy jednak, że amerykańscy wyborcy raczej nie ufają demokratom w kwestiach bezpieczeństwa. Nie jest więc wykluczone, że nowy prezydent z Partii Demokratycznej, chcąc się uwiarygodnić, prowadziłby równie "twardą" politykę zagraniczną jak jego republikański poprzednik. Tak bywało w przeszłości: Clinton interweniował w Kosowie bez zgody Rady Bezpieczeństwa ONZ, a Kennedy i Johnson zintensyfikowali działania wojskowe w Wietnamie.
Kongres radykalnej prawicy?
By dokonać przemian w polityce zagranicznej USA, nie wystarczy wymienić prezydenta. Do zasadniczych zmian musiałoby też dojść w Kongresie. O tym, jak ogromną rolę w kształtowaniu tej polityki odgrywa parlament, wiadomo przynajmniej od zeszłego stulecia, kiedy zablokował on przystąpienie USA do Ligi Narodów.
To właśnie Kongres, a nie prezydent Bush (jak się niemal powszechnie sądzi), doprowadził do tego, że USA nie ratyfikowały porozumienia z Kyoto. W 1997 r. Senat uchwalił rezolucję Byrda-Hagela, zgodnie z którą porozumienie z Kyoto musiałoby objąć państwa rozwijające się i nie mogłoby "poważnie zaszkodzić gospodarce Stanów Zjednoczonych". Rezolucję przyjęto stosunkiem głosów 98:0, czyli ze sporym poparciem demokratów. Przy takim nastawieniu Kongresu ówczesny prezydent Bill Clinton odmówił przesłania porozumienia Senatowi do ratyfikacji. Wiedział, że przepadnie.
Podobnie Kongres rozprawił się z zamiarem przystąpienia USA do ICC. W 2000 r. Stany Zjednoczone podpisały układ rzymski powołujący do życia ICC. Pomysł nie spodobał się kongresmanom. Najpierw przypomnieli, że Clinton obiecał, iż sam nie prześle i nie będzie rekomendował swojemu następcy przesyłania układu do akceptacji Senatowi, "zanim nie zostaną rozwiane nasze obawy", a potem poprzez uchwalenie ustawy o ochronie amerykańskich sił mundurowych zabronili władzom USA nie tylko wydawania Amerykanów ICC, ale również jakiejkolwiek współpracy z trybunałem.
Przy takiej konstelacji politycznej podporządkowanie się linii Jacques'a Chiraca czy Gerharda Schödera wymagałoby nie tylko wymiany lokatora Białego Domu i rewolucji na Kapitolu, ale i prawdziwego cudu. A przecież zsekularyzowanym politykom zachodniej Europy w cuda wierzyć nie wypada.
W rzeczywistości to nie republikanom, ale demokratom idzie nie najlepiej. Koniec prezydentury Billa Clintona to początek staczania się Partii Demokratycznej po równi pochyłej: najpierw była przegrana wyborcza Ala Gore'a, a potem
- w 2002 r. - marne wyniki w wyborach do Kongresu. Teraz demokraci mają poważne kłopoty z gubernatorem Grayem Davisem, którego trzeba ratować przed referendalną klęską w Kalifornii. W ostatnich kilku latach konserwatyści zdominowali władzę wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą. Demokraci nie potrafią zaś zaprezentować społeczeństwu przekonującego programu i brakuje im charyzmatycznego przywódcy.
Skazani na poŻarcie
Pozycji Busha nie zagrażają ubiegający się o prezydenturę przedstawiciele lewego skrzydła demokratów: Al Sharpton, dawny menedżer piosenkarza Jamesa Browna, zamierzający wprowadzić gospodarczy plan pięcioletni, czy Carol Moseley Braun, która - zgodnie z doniesieniami "Washington Post" - zebrała na kampanię jedynie 150 tys. USD. Niewielkie szanse ma także Dennis J. Kucinich, członek Izby Reprezentantów ze stanu Ohio.
Poważniejszymi konkurentami urzędującego prezydenta mogą się stać jedynie demokraci o umiarkowanych poglądach. Wśród nich jest Howard Dean, były gubernator stanu Vermont, senatorowie John F. Kerry, Joseph Lieberman, John Edwards i Bob Graham oraz członek Izby Reprezentantów i wieloletni lider demokratów w Kongresie Richard Gephardt. Jeden z nich najprawdopodobniej otrzyma nominację Partii Demokratycznej i zmierzy się w przyszłym roku w wyborczym pojedynku z urzędującym prezydentem. "Stara Europa" zdaje się liczyć na to, że po ewentualnym zwycięstwie prezydent demokrata będzie prowadził inną politykę zagraniczną niż prawicowy George W. Bush. Z pewnością się przeliczy.
Demokraci, czyli republikanie bis
W ocenie Europejczyków "prawicowość" Busha na arenie międzynarodowej przejawiała się dotychczas w nastawieniu do kwestii irackiej, jednoznacznym poparciu Izraela, niechęci wobec protokołu z Kyoto i Międzynarodowego Trybunału Karnego.
Wszyscy demokratyczni rywale Busha, którzy zasiadają w Kongresie, byli orędownikami wojny na Bliskim Wschodzie. Co prawda, senator Graham głosował przeciwko rezolucji upoważniającej prezydenta George'a W. Busha do rozpoczęcia działań zbrojnych w Iraku, ale zrobił tak dlatego, że była "za miękka" i nie dawała prezydentowi dostatecznych uprawnień. Jedynym zdeklarowanym przeciwnikiem wojny był Howard Dean, ale po obaleniu reżimu Saddama i on zmienił zdanie. Poza tym Dean opowiada się za większym globalnym zaangażowaniem Ameryki, które umożliwi skuteczniejszą walkę z terroryzmem. Wraz z pozostałymi kandydatami nie sprzeciwia się wzrostowi wydatków na amerykańskie siły zbrojne.
Poza nawoływaniem do większego zaangażowania USA w proces pokojowy na Bliskim Wschodzie, u demokratycznych kandydatów na prezydenta trudno się dopatrzyć krytycznego spojrzenia na Izrael. I nie można się temu dziwić. Amerykanie wyznania mojżeszowego od lat stanowią podporę Partii Demokratycznej. W trakcie przesłuchań w Kongresie dotyczących konfliktu izraelsko-palestyńskiego demokraci i republikanie przeważnie przemawiają jednym głosem, potępiając samobójcze ataki Palestyńczyków w izraelskich miastach.
Wśród demokratycznych kandydatów nie ma również wielkich entuzjastów protokołu z Kyoto, którego wprowadzenie, zdaniem europejskich polityków, miałoby ograniczyć tzw. efekt cieplarniany. O protokole ostatnio lepiej zaczął się wypowiadać Richard Gephardt, ale jeżeli liczy on na wsparcie potężnej centrali związkowej AFL-CIO (która potępiła to porozumienie), będzie się musiał powstrzymać ze składaniem jakichkolwiek obietnic. Zgodnie z wyliczeniami Energetycznej Agencji Informacyjnej, koszty wdrożenia porozumienia z Kyoto mogłyby sięgnąć 397 mld USD rocznie. Jaki prezydent zgodziłby się na tak kosztowny program?
Umiarkowani ekstremiści
Centrowi kandydaci nie są też zachwyceni Międzynarodowym Trybunałem Karnym (ICC). Tylko John Edwards wspomniał, że chciałby, by Stany Zjednoczone włączyły się w prace ICC (chociaż wcześniej głosował za przyjęciem aktów prawnych, które by to uniemożliwiły). Negatywne stanowisko w tej kwestii zajmują politycy, którzy w przeszłości pracowali w demokratycznych administracjach, m.in. Zbigniew Brzeziński i James Wolsey. W piśmie skierowanym do Kongresu w 2000 r. - podpisanym wspólnie z republikanami - napisali oni: "Amerykańskie przywództwo światowe mogłoby pierwsze paść ofiarą ICC".
Co znamienne, wszyscy centrowi kandydaci są zwolennikami kary śmierci, a jej stosowanie w niektórych stanach doprowadziło już do spięć z europejskimi sojusznikami (np. Niemcy odmawiali wydania Amerykanom terrorystów w obawie, że po wyrokach w USA zostaną straceni).
Poglądy demokratycznych centrystów niewiele różnią się zatem od poglądów obecnego prezydenta, uchodzącego w Europie za ultraprawicowca. Gdyby w 2004 r. wybory prezydenckie wygrał Dean, Kerry, Lieberman, Edwards, Graham lub Gephardt, zmieniłby się zapewne styl uprawiania polityki zagranicznej USA, a nie jej treść.
Pamiętajmy jednak, że amerykańscy wyborcy raczej nie ufają demokratom w kwestiach bezpieczeństwa. Nie jest więc wykluczone, że nowy prezydent z Partii Demokratycznej, chcąc się uwiarygodnić, prowadziłby równie "twardą" politykę zagraniczną jak jego republikański poprzednik. Tak bywało w przeszłości: Clinton interweniował w Kosowie bez zgody Rady Bezpieczeństwa ONZ, a Kennedy i Johnson zintensyfikowali działania wojskowe w Wietnamie.
Kongres radykalnej prawicy?
By dokonać przemian w polityce zagranicznej USA, nie wystarczy wymienić prezydenta. Do zasadniczych zmian musiałoby też dojść w Kongresie. O tym, jak ogromną rolę w kształtowaniu tej polityki odgrywa parlament, wiadomo przynajmniej od zeszłego stulecia, kiedy zablokował on przystąpienie USA do Ligi Narodów.
To właśnie Kongres, a nie prezydent Bush (jak się niemal powszechnie sądzi), doprowadził do tego, że USA nie ratyfikowały porozumienia z Kyoto. W 1997 r. Senat uchwalił rezolucję Byrda-Hagela, zgodnie z którą porozumienie z Kyoto musiałoby objąć państwa rozwijające się i nie mogłoby "poważnie zaszkodzić gospodarce Stanów Zjednoczonych". Rezolucję przyjęto stosunkiem głosów 98:0, czyli ze sporym poparciem demokratów. Przy takim nastawieniu Kongresu ówczesny prezydent Bill Clinton odmówił przesłania porozumienia Senatowi do ratyfikacji. Wiedział, że przepadnie.
Podobnie Kongres rozprawił się z zamiarem przystąpienia USA do ICC. W 2000 r. Stany Zjednoczone podpisały układ rzymski powołujący do życia ICC. Pomysł nie spodobał się kongresmanom. Najpierw przypomnieli, że Clinton obiecał, iż sam nie prześle i nie będzie rekomendował swojemu następcy przesyłania układu do akceptacji Senatowi, "zanim nie zostaną rozwiane nasze obawy", a potem poprzez uchwalenie ustawy o ochronie amerykańskich sił mundurowych zabronili władzom USA nie tylko wydawania Amerykanów ICC, ale również jakiejkolwiek współpracy z trybunałem.
Przy takiej konstelacji politycznej podporządkowanie się linii Jacques'a Chiraca czy Gerharda Schödera wymagałoby nie tylko wymiany lokatora Białego Domu i rewolucji na Kapitolu, ale i prawdziwego cudu. A przecież zsekularyzowanym politykom zachodniej Europy w cuda wierzyć nie wypada.
Więcej możesz przeczytać w 38/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.