Decyzja izraelskiego gabinetu bezpieczeństwa o usunięciu Jasera Arafata z Autonomii Palestyńskiej oznacza, że Izraelczycy postanowili się zmierzyć z podstawową przyczyną, udaremniającą od dziesięciu lat - czyli od porozumień z Oslo - bliskowschodnie wysiłki pokojowe.
Wiekowy palestyński przywódca, który całe życie spędził, zwalczając Izrael, nie był w stanie się pogodzić (mimo porozumień, które podpisał) z istnieniem tego państwa. W okresie euforii po Oslo tolerował terroryzm. Kiedy w połowie lat 90. fala zamachów sprawiła, że znaczna część izraelskiej opinii straciła doń zaufanie, nie uczynił nic, by je odzyskać. W Camp David w roku 2000 odrzucił ofertę premiera Ehuda Baraka utworzenia państwa palestyńskiego na 95 proc. terytoriów okupowanych. Zawsze wyznawał zasadę "wszystko lub nic" i często sprawiał wrażenie, że woli nic niż nie dość.
Zamieszanie wokół Arafata zepchnęło w zasłużony cień nominację nowego palestyńskiego premiera. Ahmed Qureia nie będzie bowiem, jak jego poprzednik Abu Mazen, twardym partnerem Arafata, lecz wiernym wykonawcą jego poleceń. Sabotując niemal każdy krok pierwszego palestyńskiego premiera, rais pokazał, że dla postaci od niego niezależnych nie ma miejsca na palestyńskiej scenie politycznej. Ceną za ten wątpliwy sukces jest klęska, być może ostateczna, osławionej "mapy drogowej", a wraz z nią brak jakichkolwiek szans na wznowienie dialogu między Izraelczykami a Palestyńczykami - przynajmniej dopóty, dopóki Arafat nie zejdzie ze sceny.
On jednak zejść ze sceny nie chce, a zdrowie ma fenomenalnie dobre. "Jerusalem Post" wezwała wręcz do tego, by go zabić. Ten apel nie jest tak całkowicie obłąkańczy - nie ulega wątpliwości, że to Arafat ponosi odpowiedzialność za to, że wciąż dochodzi do zamachów terrorystycznych, choć niewątpliwie ani ich nie nakazuje, ani zapewne nie jest nawet o nich uprzedzany. To on jednak aprobuje wydawanie palestyńskich funduszy na produkcję bomb i pensje dla terrorystów poszukiwanych przez władze izraelskie. Udowodniły to dokumenty przechwycone w ubiegłym roku przez Izraelczyków podczas operacji "Obronna tarcza". To on wreszcie palestyńskim uczniom składa życzenia, by wyrośli na szahidów - samobójców męczenników, ogłaszając ich palestyńskimi bohaterami. Arafat już dawno nie jest (jeśli kiedykolwiek był) partnerem Izraela w dążeniu do pokoju. Jest partnerem Hamasu w dążeniu do śmierci.
Trudno więc się dziwić Izraelczykom, że nie chcą z nim utrzymywać jakichkolwiek stosunków, a nawet zagwarantować mu swobody ruchów. Od półtora roku Arafat siedzi w częściowo zburzonej Mukacie i stamtąd pociąga za sznurki palestyńskiej polityki. Wbrew obietnicom złożonym przedstawicielom tzw. kwartetu (USA - UE - ONZ - Rosja, autorzy "mapy drogowej") nie oddał kontroli nad służbami bezpieczeństwa (jest ich 17!) ani nad kadrami, ani nad pieniędzmi. Polecenia Abu Mazena palestyńscy funkcjonariusze wykonywali jedynie wtedy, gdy Arafat nic przeciw nim nie miał. Usunięcie go z Mukaty utrudniłoby mu znacznie tego rodzaju działalność. Wątpić jednak należy, by tym samym przyczyniło się do stworzenia jakichkolwiek szans na pokój.
Popularność bojownika terrorysty
Problemem jest bowiem to, że Arafat istotnie został wybrany na palestyńskiego przywódcę (premierów wybiera parlament) w powszechnych, wolnych wyborach i cieszy się wśród Palestyńczyków ogromną popularnością. Co charakterystyczne - jego popularność słabnie, gdy Arafat zachowuje się jak polityk, a rośnie, gdy wraca do swej życiowej roli rzucającego wszystko na jedną szalę bojownika terrorysty. W 1996 r. Arafat, pod amerykańskim naciskiem, wpakował znaczną część Hamasu do więzień. Jego popularność wówczas spadła, podobnie jak w latach późniejszych, kiedy proces pokojowy ugrzązł w martwym punkcie, a Arafata zaczęto dla odmiany rozliczać z tego, jak zarządza Gazą czy Nablusem.
Nigdy natomiast nie był tak popularny jak wówczas, gdy we wrześniu 2000 r. powrócił do Gazy, odrzuciwszy ofertę pokojową premiera Baraka, zakładającą powstanie państwa palestyńskiego na 95 proc. terytoriów okupowanych. Arafatowi i jego otoczeniu udało się narzucić Palestyńczykom przeświadczenie, że im lepiej, tym gorzej, wszystko albo nic, a jeśli jakieś rozwiązanie popierają USA czy Izrael, należy je a priori odrzucić. Rozsądni palestyńscy politycy, jak Abu Mazen i jego ekipa, mogą sobie z tego powodu wyrywać włosy, ale przeświadczenia Arafata, że do zaakceptowania jest jedynie taki kompromis, który zakłada spełnienie jego żądań w 100 proc., to nie zmienia. Poparcie społeczne Arafat ma zaś dziesięciokrotnie większe niż oni.
Katastrofa drogowa
Ahmed Qureia wie, że bez Arafata nie przetrwa na stanowisku, o zawarciu kompromisu z Izraelem nie wspominając. Kompromisu, do którego on sam szczerze dąży (to Qureia był dziesięć lat temu głównym palestyńskim negocjatorem w Oslo). Nowy premier nie uczyni niczego bez Arafata, Izraelczycy zaś - niczego z Arafatem. Popierają ich Amerykanie, świadomi destrukcyjnej roli, jaką on odgrywa. Gdy po izraelskiej reakcji na zamach w Jerozolimie (po reakcji, nie zaś po samym zamachu) Arafat oznajmił, że "mapa drogowa" jest martwa, zirytowany Colin Powell odparł: "Jeśli nie podoba im się 'mapa drogowa', to doprawdy nie wiem już, co im się spodoba". Żadnych rozmów z Arafatem Amerykanie nie poprą, ale nie zaaprobują też jego ekspulsji. Reakcja świata arabskiego byłaby miażdżąca - a w związku z obecną sytuacją w Iraku Waszyngton nie może sobie na to pozwolić.
Palestyńczycy zaś, właśnie ze względu na pogarszającą się sytuację Amerykanów, mogą sobie pozwolić na więcej niż w maju, gdy wojna z Saddamem zakończyła się spektakularnym sukcesem. Nie grozi im, że po szybkim doprowadzeniu Iraku do ładu USA zwrócą uwagę na Izrael i Palestynę. Teraz Amerykanie są zainteresowani głównie tym, by sytuacja tam się nie pogorszyła, a Arafat - by się nie poprawiła. Różnica jest niemal kosmetyczna. To jest zaś na rękę Hamasowi, który wypowiedział Izraelowi totalną wojnę. Gdy w odpowiedzi samolot izraelski zrzucił bombę na budynek, w którym duchowy przywódca organizacji szejk Jassin odbywał spotkanie ze swoim sztabem, Egipt potępił ten czyn, nazywając go "odrażającą zbrodnią", i wezwał wszystkie państwa, by uczyniły to samo. Jest to deklaracja podwójnie skandaliczna. Nie tylko dlatego, że zaprzecza legitymizmowi ścigania architektów terroru, lecz także dlatego, że wygłasza ją kraj, który z Hamasem - Bractwem Muzułmańskim - rozprawił się metodami równie brutalnymi, co skutecznymi, a po które Izrael jako państwo praworządne sięgnąć nie może.
Qureia już zapowiedział, że podstawami jego polityki będą żądania, by Stany Zjednoczone i Izrael zaprzestały bojkotu Arafata oraz by USA zmusiły Izrael do zakończenia walki z Hamasem. Jako że stanowisko Izraela i USA jest w tych kwestiach odwrotne, jasne jest, że nowy palestyński premier nie oczekuje wznowienia dialogu. Jego deklaracja ma na celu podkreślenie lojalności wobec Arafata i zagwarantowanie Hamasowi, że ze strony nowego premiera nic mu nie grozi. Polityka palestyńska, jak po fiasku w Camp David, stała się jednolita. I w ten sposób pogrzebano wszelkie nadzieje, jeśli ktokolwiek jeszcze je żywił.
Wojna o pokój
Rozgrywającymi pozostali Hamas i izraelska armia. Można bez większego ryzyka błędu przewidzieć, że będą kolejne zamachy, a z kierownictwa Hamasu mało kto pozostanie przy życiu. Może islamskim terrorystom skomplikuje działalność to, iż unia wreszcie uznała "skrzydło polityczne" Hamasu za organizację terrorystyczną i przestała je finansowo wspierać. Z Brukseli płynęły do "politycznego" Hamasu miliony euro, a jego przywódcy zapewniali, że za te pieniądze finansują przedszkola i kliniki. Głównym dostarczycielem funduszy dla palestyńskich terrorystów (mówił o tym publicznie Abu Mazen) pozostaje jednak Iran i nic nie wskazuje na to, by miał się stać mniej szczodry. Mimo to po upadku Saddama odcięcie eurofunduszy to kolejny cios dla terrorystów. Będą teraz mocniej naciskać, by ich bezpośrednio finansował Arafat, który kontroluje kwoty wpłacane na palestyńskie konto i decyduje o każdej wypłacie. Stąd jego dopiski na kwitach znalezionych podczas "Obronnej tarczy". Arafat ma jednak własnych terrorystów - przynależne do Fatahu Tanzim i Brygady Męczenników Al-Aksa - i oni mają pierwszeństwo. Mimo że obie formacje wielokrotnie i publicznie przyznawały się do zamachów, Arafat jako przewodniczący Fatahu nie wykluczył ich z organizacji, choćby jedynie dla zachowania pozorów.
Islamiści będą więc ginąć i tracić pieniądze, ale obywatele Izraela nie będą mogli bezpiecznie wsiadać do autobusów czy pić w kawiarni kawy dopóty, dopóki nie pojawi się palestyński przywódca, który dla dobra własnego narodu postanowi się rozprawić z Hamasem, Dżihadem, Brygadami. Nie tylko dlatego, że ich działalność uniemożliwia zawarcie pokoju. Przede wszystkim dlatego, że udało im się, przy walnej pomocy Arafata, sprawić, że najbardziej krytycznie myślące, niezależne, otwarte społeczeństwo arabskie pochwala mord i samobójczo popiera terrorystów. To prawda: izraelska reakcja na terror upokorzyła Palestyńczyków, pobudziła wściekłość i prag-nienie odwetu. Czy mogło być inaczej, gdy po stronie palestyńskiej nie znalazł się nikt, kto odważyłby się nie solidaryzować z terrorystami?
Takim przywódcą nie będzie Arafat ani Ahmed Qureia, ani zapewne nikt z obecnej palestyńskiej elity. Wydaje się jednak niemożliwe, by takiego przywódcy nie było wcale.
Zamieszanie wokół Arafata zepchnęło w zasłużony cień nominację nowego palestyńskiego premiera. Ahmed Qureia nie będzie bowiem, jak jego poprzednik Abu Mazen, twardym partnerem Arafata, lecz wiernym wykonawcą jego poleceń. Sabotując niemal każdy krok pierwszego palestyńskiego premiera, rais pokazał, że dla postaci od niego niezależnych nie ma miejsca na palestyńskiej scenie politycznej. Ceną za ten wątpliwy sukces jest klęska, być może ostateczna, osławionej "mapy drogowej", a wraz z nią brak jakichkolwiek szans na wznowienie dialogu między Izraelczykami a Palestyńczykami - przynajmniej dopóty, dopóki Arafat nie zejdzie ze sceny.
On jednak zejść ze sceny nie chce, a zdrowie ma fenomenalnie dobre. "Jerusalem Post" wezwała wręcz do tego, by go zabić. Ten apel nie jest tak całkowicie obłąkańczy - nie ulega wątpliwości, że to Arafat ponosi odpowiedzialność za to, że wciąż dochodzi do zamachów terrorystycznych, choć niewątpliwie ani ich nie nakazuje, ani zapewne nie jest nawet o nich uprzedzany. To on jednak aprobuje wydawanie palestyńskich funduszy na produkcję bomb i pensje dla terrorystów poszukiwanych przez władze izraelskie. Udowodniły to dokumenty przechwycone w ubiegłym roku przez Izraelczyków podczas operacji "Obronna tarcza". To on wreszcie palestyńskim uczniom składa życzenia, by wyrośli na szahidów - samobójców męczenników, ogłaszając ich palestyńskimi bohaterami. Arafat już dawno nie jest (jeśli kiedykolwiek był) partnerem Izraela w dążeniu do pokoju. Jest partnerem Hamasu w dążeniu do śmierci.
Trudno więc się dziwić Izraelczykom, że nie chcą z nim utrzymywać jakichkolwiek stosunków, a nawet zagwarantować mu swobody ruchów. Od półtora roku Arafat siedzi w częściowo zburzonej Mukacie i stamtąd pociąga za sznurki palestyńskiej polityki. Wbrew obietnicom złożonym przedstawicielom tzw. kwartetu (USA - UE - ONZ - Rosja, autorzy "mapy drogowej") nie oddał kontroli nad służbami bezpieczeństwa (jest ich 17!) ani nad kadrami, ani nad pieniędzmi. Polecenia Abu Mazena palestyńscy funkcjonariusze wykonywali jedynie wtedy, gdy Arafat nic przeciw nim nie miał. Usunięcie go z Mukaty utrudniłoby mu znacznie tego rodzaju działalność. Wątpić jednak należy, by tym samym przyczyniło się do stworzenia jakichkolwiek szans na pokój.
Popularność bojownika terrorysty
Problemem jest bowiem to, że Arafat istotnie został wybrany na palestyńskiego przywódcę (premierów wybiera parlament) w powszechnych, wolnych wyborach i cieszy się wśród Palestyńczyków ogromną popularnością. Co charakterystyczne - jego popularność słabnie, gdy Arafat zachowuje się jak polityk, a rośnie, gdy wraca do swej życiowej roli rzucającego wszystko na jedną szalę bojownika terrorysty. W 1996 r. Arafat, pod amerykańskim naciskiem, wpakował znaczną część Hamasu do więzień. Jego popularność wówczas spadła, podobnie jak w latach późniejszych, kiedy proces pokojowy ugrzązł w martwym punkcie, a Arafata zaczęto dla odmiany rozliczać z tego, jak zarządza Gazą czy Nablusem.
Nigdy natomiast nie był tak popularny jak wówczas, gdy we wrześniu 2000 r. powrócił do Gazy, odrzuciwszy ofertę pokojową premiera Baraka, zakładającą powstanie państwa palestyńskiego na 95 proc. terytoriów okupowanych. Arafatowi i jego otoczeniu udało się narzucić Palestyńczykom przeświadczenie, że im lepiej, tym gorzej, wszystko albo nic, a jeśli jakieś rozwiązanie popierają USA czy Izrael, należy je a priori odrzucić. Rozsądni palestyńscy politycy, jak Abu Mazen i jego ekipa, mogą sobie z tego powodu wyrywać włosy, ale przeświadczenia Arafata, że do zaakceptowania jest jedynie taki kompromis, który zakłada spełnienie jego żądań w 100 proc., to nie zmienia. Poparcie społeczne Arafat ma zaś dziesięciokrotnie większe niż oni.
Katastrofa drogowa
Ahmed Qureia wie, że bez Arafata nie przetrwa na stanowisku, o zawarciu kompromisu z Izraelem nie wspominając. Kompromisu, do którego on sam szczerze dąży (to Qureia był dziesięć lat temu głównym palestyńskim negocjatorem w Oslo). Nowy premier nie uczyni niczego bez Arafata, Izraelczycy zaś - niczego z Arafatem. Popierają ich Amerykanie, świadomi destrukcyjnej roli, jaką on odgrywa. Gdy po izraelskiej reakcji na zamach w Jerozolimie (po reakcji, nie zaś po samym zamachu) Arafat oznajmił, że "mapa drogowa" jest martwa, zirytowany Colin Powell odparł: "Jeśli nie podoba im się 'mapa drogowa', to doprawdy nie wiem już, co im się spodoba". Żadnych rozmów z Arafatem Amerykanie nie poprą, ale nie zaaprobują też jego ekspulsji. Reakcja świata arabskiego byłaby miażdżąca - a w związku z obecną sytuacją w Iraku Waszyngton nie może sobie na to pozwolić.
Palestyńczycy zaś, właśnie ze względu na pogarszającą się sytuację Amerykanów, mogą sobie pozwolić na więcej niż w maju, gdy wojna z Saddamem zakończyła się spektakularnym sukcesem. Nie grozi im, że po szybkim doprowadzeniu Iraku do ładu USA zwrócą uwagę na Izrael i Palestynę. Teraz Amerykanie są zainteresowani głównie tym, by sytuacja tam się nie pogorszyła, a Arafat - by się nie poprawiła. Różnica jest niemal kosmetyczna. To jest zaś na rękę Hamasowi, który wypowiedział Izraelowi totalną wojnę. Gdy w odpowiedzi samolot izraelski zrzucił bombę na budynek, w którym duchowy przywódca organizacji szejk Jassin odbywał spotkanie ze swoim sztabem, Egipt potępił ten czyn, nazywając go "odrażającą zbrodnią", i wezwał wszystkie państwa, by uczyniły to samo. Jest to deklaracja podwójnie skandaliczna. Nie tylko dlatego, że zaprzecza legitymizmowi ścigania architektów terroru, lecz także dlatego, że wygłasza ją kraj, który z Hamasem - Bractwem Muzułmańskim - rozprawił się metodami równie brutalnymi, co skutecznymi, a po które Izrael jako państwo praworządne sięgnąć nie może.
Qureia już zapowiedział, że podstawami jego polityki będą żądania, by Stany Zjednoczone i Izrael zaprzestały bojkotu Arafata oraz by USA zmusiły Izrael do zakończenia walki z Hamasem. Jako że stanowisko Izraela i USA jest w tych kwestiach odwrotne, jasne jest, że nowy palestyński premier nie oczekuje wznowienia dialogu. Jego deklaracja ma na celu podkreślenie lojalności wobec Arafata i zagwarantowanie Hamasowi, że ze strony nowego premiera nic mu nie grozi. Polityka palestyńska, jak po fiasku w Camp David, stała się jednolita. I w ten sposób pogrzebano wszelkie nadzieje, jeśli ktokolwiek jeszcze je żywił.
Wojna o pokój
Rozgrywającymi pozostali Hamas i izraelska armia. Można bez większego ryzyka błędu przewidzieć, że będą kolejne zamachy, a z kierownictwa Hamasu mało kto pozostanie przy życiu. Może islamskim terrorystom skomplikuje działalność to, iż unia wreszcie uznała "skrzydło polityczne" Hamasu za organizację terrorystyczną i przestała je finansowo wspierać. Z Brukseli płynęły do "politycznego" Hamasu miliony euro, a jego przywódcy zapewniali, że za te pieniądze finansują przedszkola i kliniki. Głównym dostarczycielem funduszy dla palestyńskich terrorystów (mówił o tym publicznie Abu Mazen) pozostaje jednak Iran i nic nie wskazuje na to, by miał się stać mniej szczodry. Mimo to po upadku Saddama odcięcie eurofunduszy to kolejny cios dla terrorystów. Będą teraz mocniej naciskać, by ich bezpośrednio finansował Arafat, który kontroluje kwoty wpłacane na palestyńskie konto i decyduje o każdej wypłacie. Stąd jego dopiski na kwitach znalezionych podczas "Obronnej tarczy". Arafat ma jednak własnych terrorystów - przynależne do Fatahu Tanzim i Brygady Męczenników Al-Aksa - i oni mają pierwszeństwo. Mimo że obie formacje wielokrotnie i publicznie przyznawały się do zamachów, Arafat jako przewodniczący Fatahu nie wykluczył ich z organizacji, choćby jedynie dla zachowania pozorów.
Islamiści będą więc ginąć i tracić pieniądze, ale obywatele Izraela nie będą mogli bezpiecznie wsiadać do autobusów czy pić w kawiarni kawy dopóty, dopóki nie pojawi się palestyński przywódca, który dla dobra własnego narodu postanowi się rozprawić z Hamasem, Dżihadem, Brygadami. Nie tylko dlatego, że ich działalność uniemożliwia zawarcie pokoju. Przede wszystkim dlatego, że udało im się, przy walnej pomocy Arafata, sprawić, że najbardziej krytycznie myślące, niezależne, otwarte społeczeństwo arabskie pochwala mord i samobójczo popiera terrorystów. To prawda: izraelska reakcja na terror upokorzyła Palestyńczyków, pobudziła wściekłość i prag-nienie odwetu. Czy mogło być inaczej, gdy po stronie palestyńskiej nie znalazł się nikt, kto odważyłby się nie solidaryzować z terrorystami?
Takim przywódcą nie będzie Arafat ani Ahmed Qureia, ani zapewne nikt z obecnej palestyńskiej elity. Wydaje się jednak niemożliwe, by takiego przywódcy nie było wcale.
Więcej możesz przeczytać w 38/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.