Policja kontra policyjna mafia
Było ciepłe wiosenne przedpołudnie. Starosta starachowicki Mieczysław S. był wściekły, bo osoba, do której dzwonił, nie odbierała telefonu. Pamiętał, że o tej porze jego znajomy, gangster Leszek S., będzie kupował broń, a przed kilkunastoma minutami dowiedział się, że policja o wszystkim wie i zorganizowała zasadzkę. "Gdzie się, k..., podziewasz. Musisz się ze mną natychmiast skontaktować, bo będzie gnój" - taką wiadomość Mieczysław S. zostawił w poczcie głosowej telefonu Leszka S. To nie sceny z "Psów" Pasikowskiego ani seriali "Ekstradycja" czy "Sfora", lecz autentyczne wydarzenia.
Pół godziny wcześniej Mieczysław S. odebrał telefon od Andrzeja Jagiełły, posła SLD. Jagiełło informował go o policyjnej zasadzce na starachowicki gang. Gangster Leszek S. słyszał, jak dzwoni do niego Mieczysław S., lecz nie mógł odebrać telefonu, bo załatwiał akurat transakcję kupna broni. Nie wiedział, że sprzedającymi są policjanci. Gdyby Mieczysław S. zadzwonił kilka minut wcześniej, mogło dojść do masakry, bo ostrzeżony w porę Leszek S. mógł dać swoim ludziom rozkaz zabicia policjantów działających pod przykryciem. Gdyby doszło do strzelaniny, mogło zginąć kilkanaście osób. Za tę masakrę odpowiedzialni byliby ówczesny wiceminister w MSWiA Zbigniew Sobotka, były świętokrzyski baron SLD Henryk Długosz, poseł sojuszu Andrzej Jagiełło oraz starosta starachowicki Mieczysław S. Nikt z nich nie myślał o policjantach, o ich rodzinach. Wszystkim chodziło o ratowanie kumpli współpracujących z bandytami. Współodpowiedzialny byłby też komendant główny Antoni Kowalczyk, który o tajnej akcji policji poinformował Sobotkę, a ten swojego kolegę Długosza.
Służba władzy
Zbigniew Sobotka podał się do dymisji, Antoni Kowalczyk zostanie wkrótce odwołany, Andrzejowi Jagielle postawiono zarzut prokuratorski, Mieczysław S. został aresztowany i tylko Henrykowi Długoszowi dotychczas nic się nie stało. Również pozostałym osobom włos nie spadłby z głowy, gdyby w sprawie starachowickiej postępowano tak, jak w wielu innych aferach tego typu. Od policjantów w Polsce ich zwierzchnicy i polityczni nadzorcy wymagają bowiem nie tego, by "służyli obywatelom i ich chronili", ale żeby "służyli władzy i chronili władzę". Takie było pierwsze przykazanie Milicji Obywatelskiej, która z powodu tej bliskości z władzą sama była nazywana władzą. Ten terminologiczny nonsens - jak władzą może być instytucja usługowa - pokazuje absurdalność funkcjonowania milicji.
- Milicja była konglomeratem sługusów władzy, oportunistów, przestępców w mundurach i szaraków pełniących policyjne funkcje, którzy w tym układzie najmniej się liczyli. Praktycznie żadne milicyjne statystyki nie oddają skali przestępczości, bo przez całą PRL były fałszowane, czyli zaniżane. Stąd wziął się mit bezpieczeństwa w tamtych czasach. Nie pamiętamy też, w jak wielkim stopniu milicja pozostawała poza kontrolą, przeciętny obywatel w starciu z nią nie miał najmniejszych szans, a milicyjne przestępstwa były w 99 proc. tuszowane - mówi Marek Biernacki, minister spraw wewnętrznych w rządzie Jerzego Buzka. Absurdalność funkcjonowania milicji dobrze pokazuje akcja przeprowadzona w 1973 r. na rozkaz zastępcy komendanta milicji w Warszawie. Zmobilizowano wtedy ponad 200 funkcjonariuszy, w tym ówczesnych antyterrorystów. Wyposażeni w broń ostrą przez cztery godziny szukali na warszawskim Mokotowie papużki, która uciekła komendantowi. Policja ma nad milicją przynajmniej tę przewagę, że na serio ściga zdecydowaną większość przestępstw kryminalnych, podczas gdy milicja robiła to niejako przy okazji. Chyba że sprawa była zbyt głośna - jak w wypadku śląskiego wampira Zdzisława Marchwickiego. Policja urynkowiła się czy też dopasowała do nowej rzeczywistości na dole, o czym można się przekonać choćby po zatrzymaniu przez drogówkę. Na górze policja pozostała w dużym stopniu milicją, a Komenda Główna Policji jest wręcz gospodarstwem pomocniczym polityków, czym zresztą zawsze była. Może dlatego pracuje w niej aż 3 tys. osób, choć wystarczyłoby trzysta.
Policja partyjnie sterowana
Zwalniając Romana Kurnika i Józefa Semika, doradców wiceministra Zbigniewa Sobotki odpowiedzialnych za cywilny nadzór nad policją, szef MSWiA Krzysztof Janik stwierdził, że nie sprawdził się dotychczasowy system, w którym urzędnicy ministerstwa i politycy ingerują w pracę policji. To epokowe odkrycie. Szkoda, że Janik wcześniej nie zauważył, iż polityczny nadzór nad policją był traktowany jako pretekst do uzyskania dostępu do informacji o śledztwach prowadzonych przez policjantów. Wszystko po to, by potem ostrzec zaprzyjaźnionych polityków, skorumpowanych biznesmenów czy zwyczajnych bandytów. Ten, kto nie chciał się temu systemowi podporządkować, tracił pracę.
Jerzy Jaroszewski miał 34 lata, gdy w 1990 r. został komendantem wojewódzkim policji w Olsztynie. Gdy przedstawił plan reform w komendzie, powiedziano mu, że albo jest samobójcą, albo wariatem. - Uzyskałem zgodę na kosmetyczne zmiany. Na większe nie było szans, bo w Komendzie Głównej Policji, od której to zależało, trwał na stanowiskach prawdziwy beton - opowiada "Wprost" Jaroszewski. Jeden z doradców komendanta głównego ostrzegł go, że straci stanowisko przy pierwszej okazji. Było nią zatrzymanie do rutynowej kontroli samochodu prowadzonego przez olsztyńskiego posła Tadeusza Iwińskiego. Policjanci napisali w raporcie, że wyczuli zapach alkoholu, ale poseł odmówił badania alkomatem. Kilkanaście tygodni później Jerzy Konieczny, ówczesny minister spraw wewnętrznych, wytoczył Jaroszewskiemu postępowanie dyscyplinarne. Zarzucono mu wypłacanie kierowcy służbowego samochodu zbyt wysokiej pensji.
Gdy Marian Prekop obejmował stanowisko komendanta wojewódzkiego policji w Gdańsku poinformowano go, z kim ma trzymać, kogo chronić, a od kogo powinien się trzymać z daleka.
- Zrozumiałem, że będę dobrze oceniany i zachowam stanowisko, jeśli będę marionetką na usługach polityków. Okazało się, że dla przełożonych w ogóle nie liczy się jakość mojej pracy, ale to, na ile potrafię chronić lokalne układy - mówi "Wprost" Prekop. Kiedy pokazał, że nie godzi się na bycie marionetką, stracił stanowisko. Postępowanie dyscyplinarne przeciwko niemu wszczęto z powodu przekroczenia limitu kilometrów przez samochód służbowy.
Tomasz Laks miał zostać komendantem powiatowym policji w Radomsku, lecz w lutym tego roku aresztowano go - przesiedział za kratami pięć miesięcy. Prokuratura zarzuca mu zaniechanie czynności służbowych, czyli zbyt długie prowadzenie sprawy. W rozmowie z "Wprost" Laks twierdzi, że został ukarany za to, że w sprawie oszustw ubezpieczeniowych, którą prowadził, mógł zaszkodzić biznesmenowi, znajomemu Zbigniewa Sobotki, byłego już wiceministra w MSWiA. Laks został aresztowany, gdy chciał go przesłuchać. Po aresztowaniu policjanta śledztwo utknęło w martwym punkcie.
Wyrok śmierci na niepokornych
Jeden z komendantów wojewódzkich opowiada, jak wysoki oficer Komendy Głównej Policji sprzedał informacje o akcji CBŚ przeciwko producentom amfetaminy. - Dostał za to pewnie nie więcej niż 5 tys. zł, a zmarnował prawie dwa lata pracy dwustu ludzi, w dodatku naraził ich życie. Ta praca kosztowała około miliona złotych. Nie można mu było udowodnić przestępstwa, bo nikt nie nagrał jego rozmowy z bandytami. Takie sytuacje zdarzają się nagminnie - opowiada nasz informator.
Andrzej Gadomski, jeden z najlepszych w Polsce oficerów dochodzeniowych CBŚ (ze Szczecina), zanim zginął od postrzału podczas czyszczenia broni (30 września), skarżył się, że nie może wytrzymać nieustannych pijatyk przełożonych, odwoływania zaplanowanych akcji, bo pijany do nieprzytomności oficer nadzorujący zapomniał zamówić wsparcie. Opowiadał o sprzedawaniu za grosze najtajniejszych informacji operacyjnych. Żeby je zdobyć, jego koledzy ryzykowali życie. Tuż przed śmiercią Gadomski był bliski psychicznego załamania, ponieważ nie potrafił znieść tego, że nie może zmienić patologicznej sytuacji.
Losy Mieczysława Grzybowskiego, byłego naczelnika Wydziału ds. Przestępstw Gospodarczych KWP w Poznaniu, pokazują, że policjantów, którzy wyłamują się z układu, można zniszczyć. Grzybowski przegrał z holdingiem Elektromis, którego nielegalne interesy rozpracowywał. Policjant był znany z niekonwencjonalnych metod pracy: przekraczał prawo w drobnych sprawach (jak większość tzw. przykrywkowców), ale dzięki temu miał rozległą siatkę informatorów, niektórzy z nich pracowali w Elektromisie. Skompromitowanie Grzybowskiego było najlepszym sposobem na spalenie jego informatorów i dostarczanych przez nich dowodów. I tak się stało, do czego przyczynił się głośny artykuł Piotra Najsztuba i Macieja Gorzelińskiego "Korupcja w policji poznańskiej" w "Gazecie Wyborczej". Grzybowskiemu wytoczono sprawę karną, a przy okazji rozbito jeden z najlepszych w Polsce wydziałów do zwalczania przestępczości gospodarczej. Na początku września 1994 r. Grzybowski usiłował popełnić samobójstwo. Odratowano go. W marcu 1996 r. zwłoki policjanta znaleziono w jego mieszkaniu.
Jak milicjanci i esbecy organizowali polską mafię?
To nie wolny rynek i demokracja sprawiły, że w III RP nagle pojawiła się przestępczość zorganizowana. Istniała ona i w PRL, a wysocy oficerowie milicji (obok funkcjonariuszy SB) byli jej inspiratorami. To nie przypadek, że najgroźniejszymi polskimi przestępcami zostali Jeremiasz Barański (Baranina), Andrzej Kolikowski (Pershing), Leszek Danielak (Wańka), Wiesław Niewiadomski (Wariat) czy Nikodem Skotarczak (Nikoś) - wszyscy byli współpracownikami milicji i dla swoich opiekunów prowadzili lewe interesy. Już w latach 70. w pionie kryminalnym Komendy Stołecznej MO działał gang, który kradł samochody w całej Polsce. Grupa pozostawała bezkarna prawie przez dziesięć lat, bo korumpowała lub zastraszała kolegów.
- Pod koniec lat 70. korupcja w milicji stała się niemal legalna. Pamiętam, że pruszkowska komenda zaopatrywała partyjnych bonzów i urzędników w dzieła sztuki odbierane paserom. Pamiętam kapitana Komendy Stołecznej MO, który zorganizował gang złodziei samochodów. Sprzedawanie informacji było czymś nagminnym, podobnie jak ukręcanie łba sprawom, wszystko w porozumieniu z prokuraturą i komitetem partyjnym - mówi Wiktor Mikusiński, komendant stołeczny policji w latach 1991-1994. Mikusiński obala mit, że w stanie wojennym ograniczono przestępczość. Przeciwnie, rosła o 30 proc. rocznie, ale potem statystyki fałszowano. - Gdy w 1985 r. wyszło na jaw, że ze statystyk wymazywano nawet 50 proc. przestępstw, kilkunastu oficerów zostało oskarżonych, ale szybko objęła ich amnestia i sprawa ucichła - dodaje Mikusiński.
Dopiero rok przed przekształceniem milicji w policję korupcyjne sprawy zaczęły wychodzić na światło dzienne, bo system przestał być szczelny i solidarny. To wtedy ujawniono, że tylko w Dzielnicowym Urzędzie Spraw Wewnętrznych (odpowiednik późniejszej komendy rejonowej) Praga-Północ skorumpowanych było 33 milicjantów, w tym szef komendy, jego dwóch zastępców i trzech naczelników wydziałów.
Kiedy PRL się skończyła, setki oficerów mających bliskie kontakty z przestępczym podziemiem po prostu stanęło na jego czele. To oni organizowali nielegalny handel paliwami, alkoholem, założyli firmy ochroniarskie, zaczęli działać w branży usług finansowych, w handlu zagranicznym i handlu bronią, podjęli działalność parabankową. Na początku lat 90. prawie 80 proc. prawdziwych przywódców polskiego podziemia to byli oficerowie milicji i SB. Po przekształceniu milicji w policję część pracowała na dwa fronty - w policji i dla mafii.
O tej podwójnej roli wysokich oficerów milicji i SB, a potem policji świadczą głośne zabójstwa bądź wypadki. Zaczęli ginąć ludzie dysponujący wiedzą o polskiej mafii. Już w 1991 r. zastrzelono Andrzeja Stuglika, byłego wysokiego funkcjonariusza kontrwywiadu MSW, potem głównego specjalistę ds. rozliczeń dewizowych w Ministerstwie Finansów, a wreszcie doradcę finansowego w Towarzystwie Handlu Międzynarodowego DAL SA, które sprzedawało m. in. broń. W 1993 r. zginął Walerian Pańko, prezes NIK. Auto, którym jechał, rozpadło się na dwie części. Wkrótce po wypadku policyjna agentura doniosła, że w półświatku mówiono o zamrożeniu części ramy samochodu służbowego Pańki ciekłym azotem lub o podłożeniu ładunku gazowego. W 1998 r. zastrzelono gen. Marka Papałę, byłego komendanta głównego policji. Dwa lata później, latem 2000 r., podczas wycieczki do Egiptu zaginął Mieczysław Zapiór (Pancernik), były funkcjonariusz oddziałów antyterrorystyczych milicji, chroniący Andrzeja Stuglika, potem kluczowy świadek w sprawie śmierci Papały. Zapiór znał też dobrze oficerów BOR ochraniających Pańkę.
Jak milicjanci psuli policję?
W 1990 r. byli milicjanci i esbecy mieli ogromny wpływ na to, jak będzie wyglądała policja. To oni przenieśli z milicji do policji wprowadzoną w 1988 r. instytucję sponsoringu, z czego Krzysztof Kozłowski, ówczesny szef MSWiA, nie zdawał sobie sprawy (było to zalegalizowane narzędzie korupcji w policji; formalnie przestało istnieć w 1994 r., choć faktycznie przetrwało jeszcze następne cztery lata). To oni stali za zlikwidowaniem w 1990 r. wydziałów PG - do zwalczania przestępczości gospodarczej. Przywrócono je w 1994 r., gdy przestępcy i współpracujący z nimi policjanci zalegalizowali już zdobyte z przestępstwa fortuny.
Przy okazji rozprawy z systemem "politycznego nadzoru" stworzonego przez Zbigniewa Sobotkę wyszło na jaw, jak wielką władzę skupili w swoich rękach Józef Semik i Roman Kurnik, doradcy byłego wiceministra spraw wewnętrznych, wywodzący się z milicyjno-esbeckiego układu. Kurnik był ostatnim szefem kadr SB i to samo stanowisko otrzymał w policji. Za jego kadencji większość wyższych oficerów została "podwójnie oteczkowana" - obok oficjalnych teczek personalnych utworzono teczki zawierające materiały mogące kompromitować funkcjonariuszy. W Komendzie Głównej Policji człowiekiem starego układu jest generał Zbigniew Chwaliński, zastępca komendanta głównego. To były oficer Służby Bezpieczeństwa - departamentów III i III A (przemysł, kontrakty międzynarodowe). Po roku 1989 Chwaliński pracował na stanowisku dyrektora Biura Informatyki KG Policji, mając dostęp do wszelkich danych.
Model sycylijski
- Gdy policjant trafia na polityczną sprawę, woli udawać, że tego nie widzi, bo wie, że może mieć tylko kłopoty. Policjanci bardziej udają, że coś robią, niż pracują naprawdę, bo tak jest bezpieczniej - mówi Marek Biernacki. Ostatnie afery z udziałem polityków to głównie sprawy wyciągane z szuflad. Policjanci skorzystali z afery starachowickiej, by je ujawnić. Wcześniej ryzykowaliby utratę pracy.
- Mamy bardzo niebezpieczną sytuację: obywatele oddadzą gwarancje przeżycia w ręce tych, których uważają za silniejszych. Jeżeli za takiego gwaranta uznają państwo i policjantów, to im powierzą bezpieczeństwo. Jeśli za silniejszego uznają gangstera, to jemu będą płacić, bo pomyślą, że taka jest cena spokoju - mówi prof. Marian Filar, specjalista w dziedzinie prawa karnego z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Filar uważa, że jeżeli nic się nie zmieni, może dojść od erozji państwa. Państwo oficjalne zostanie zastąpione państwem nieoficjalnym na wzór sycylijski. Tyle że w Polsce będzie gorzej niż na Sycylii, bo częścią rządzącego układu mafijnego będą przedstawiciele organów ścigania. A żadna policja nie wygra dwóch wojen: z mafią na zewnątrz i wewnątrz policji.
Zobacz też:
Zabije cię, glino!
Odstrzelony
Pół godziny wcześniej Mieczysław S. odebrał telefon od Andrzeja Jagiełły, posła SLD. Jagiełło informował go o policyjnej zasadzce na starachowicki gang. Gangster Leszek S. słyszał, jak dzwoni do niego Mieczysław S., lecz nie mógł odebrać telefonu, bo załatwiał akurat transakcję kupna broni. Nie wiedział, że sprzedającymi są policjanci. Gdyby Mieczysław S. zadzwonił kilka minut wcześniej, mogło dojść do masakry, bo ostrzeżony w porę Leszek S. mógł dać swoim ludziom rozkaz zabicia policjantów działających pod przykryciem. Gdyby doszło do strzelaniny, mogło zginąć kilkanaście osób. Za tę masakrę odpowiedzialni byliby ówczesny wiceminister w MSWiA Zbigniew Sobotka, były świętokrzyski baron SLD Henryk Długosz, poseł sojuszu Andrzej Jagiełło oraz starosta starachowicki Mieczysław S. Nikt z nich nie myślał o policjantach, o ich rodzinach. Wszystkim chodziło o ratowanie kumpli współpracujących z bandytami. Współodpowiedzialny byłby też komendant główny Antoni Kowalczyk, który o tajnej akcji policji poinformował Sobotkę, a ten swojego kolegę Długosza.
Służba władzy
Zbigniew Sobotka podał się do dymisji, Antoni Kowalczyk zostanie wkrótce odwołany, Andrzejowi Jagielle postawiono zarzut prokuratorski, Mieczysław S. został aresztowany i tylko Henrykowi Długoszowi dotychczas nic się nie stało. Również pozostałym osobom włos nie spadłby z głowy, gdyby w sprawie starachowickiej postępowano tak, jak w wielu innych aferach tego typu. Od policjantów w Polsce ich zwierzchnicy i polityczni nadzorcy wymagają bowiem nie tego, by "służyli obywatelom i ich chronili", ale żeby "służyli władzy i chronili władzę". Takie było pierwsze przykazanie Milicji Obywatelskiej, która z powodu tej bliskości z władzą sama była nazywana władzą. Ten terminologiczny nonsens - jak władzą może być instytucja usługowa - pokazuje absurdalność funkcjonowania milicji.
- Milicja była konglomeratem sługusów władzy, oportunistów, przestępców w mundurach i szaraków pełniących policyjne funkcje, którzy w tym układzie najmniej się liczyli. Praktycznie żadne milicyjne statystyki nie oddają skali przestępczości, bo przez całą PRL były fałszowane, czyli zaniżane. Stąd wziął się mit bezpieczeństwa w tamtych czasach. Nie pamiętamy też, w jak wielkim stopniu milicja pozostawała poza kontrolą, przeciętny obywatel w starciu z nią nie miał najmniejszych szans, a milicyjne przestępstwa były w 99 proc. tuszowane - mówi Marek Biernacki, minister spraw wewnętrznych w rządzie Jerzego Buzka. Absurdalność funkcjonowania milicji dobrze pokazuje akcja przeprowadzona w 1973 r. na rozkaz zastępcy komendanta milicji w Warszawie. Zmobilizowano wtedy ponad 200 funkcjonariuszy, w tym ówczesnych antyterrorystów. Wyposażeni w broń ostrą przez cztery godziny szukali na warszawskim Mokotowie papużki, która uciekła komendantowi. Policja ma nad milicją przynajmniej tę przewagę, że na serio ściga zdecydowaną większość przestępstw kryminalnych, podczas gdy milicja robiła to niejako przy okazji. Chyba że sprawa była zbyt głośna - jak w wypadku śląskiego wampira Zdzisława Marchwickiego. Policja urynkowiła się czy też dopasowała do nowej rzeczywistości na dole, o czym można się przekonać choćby po zatrzymaniu przez drogówkę. Na górze policja pozostała w dużym stopniu milicją, a Komenda Główna Policji jest wręcz gospodarstwem pomocniczym polityków, czym zresztą zawsze była. Może dlatego pracuje w niej aż 3 tys. osób, choć wystarczyłoby trzysta.
Policja partyjnie sterowana
Zwalniając Romana Kurnika i Józefa Semika, doradców wiceministra Zbigniewa Sobotki odpowiedzialnych za cywilny nadzór nad policją, szef MSWiA Krzysztof Janik stwierdził, że nie sprawdził się dotychczasowy system, w którym urzędnicy ministerstwa i politycy ingerują w pracę policji. To epokowe odkrycie. Szkoda, że Janik wcześniej nie zauważył, iż polityczny nadzór nad policją był traktowany jako pretekst do uzyskania dostępu do informacji o śledztwach prowadzonych przez policjantów. Wszystko po to, by potem ostrzec zaprzyjaźnionych polityków, skorumpowanych biznesmenów czy zwyczajnych bandytów. Ten, kto nie chciał się temu systemowi podporządkować, tracił pracę.
Jerzy Jaroszewski miał 34 lata, gdy w 1990 r. został komendantem wojewódzkim policji w Olsztynie. Gdy przedstawił plan reform w komendzie, powiedziano mu, że albo jest samobójcą, albo wariatem. - Uzyskałem zgodę na kosmetyczne zmiany. Na większe nie było szans, bo w Komendzie Głównej Policji, od której to zależało, trwał na stanowiskach prawdziwy beton - opowiada "Wprost" Jaroszewski. Jeden z doradców komendanta głównego ostrzegł go, że straci stanowisko przy pierwszej okazji. Było nią zatrzymanie do rutynowej kontroli samochodu prowadzonego przez olsztyńskiego posła Tadeusza Iwińskiego. Policjanci napisali w raporcie, że wyczuli zapach alkoholu, ale poseł odmówił badania alkomatem. Kilkanaście tygodni później Jerzy Konieczny, ówczesny minister spraw wewnętrznych, wytoczył Jaroszewskiemu postępowanie dyscyplinarne. Zarzucono mu wypłacanie kierowcy służbowego samochodu zbyt wysokiej pensji.
Gdy Marian Prekop obejmował stanowisko komendanta wojewódzkiego policji w Gdańsku poinformowano go, z kim ma trzymać, kogo chronić, a od kogo powinien się trzymać z daleka.
- Zrozumiałem, że będę dobrze oceniany i zachowam stanowisko, jeśli będę marionetką na usługach polityków. Okazało się, że dla przełożonych w ogóle nie liczy się jakość mojej pracy, ale to, na ile potrafię chronić lokalne układy - mówi "Wprost" Prekop. Kiedy pokazał, że nie godzi się na bycie marionetką, stracił stanowisko. Postępowanie dyscyplinarne przeciwko niemu wszczęto z powodu przekroczenia limitu kilometrów przez samochód służbowy.
Tomasz Laks miał zostać komendantem powiatowym policji w Radomsku, lecz w lutym tego roku aresztowano go - przesiedział za kratami pięć miesięcy. Prokuratura zarzuca mu zaniechanie czynności służbowych, czyli zbyt długie prowadzenie sprawy. W rozmowie z "Wprost" Laks twierdzi, że został ukarany za to, że w sprawie oszustw ubezpieczeniowych, którą prowadził, mógł zaszkodzić biznesmenowi, znajomemu Zbigniewa Sobotki, byłego już wiceministra w MSWiA. Laks został aresztowany, gdy chciał go przesłuchać. Po aresztowaniu policjanta śledztwo utknęło w martwym punkcie.
Wyrok śmierci na niepokornych
Jeden z komendantów wojewódzkich opowiada, jak wysoki oficer Komendy Głównej Policji sprzedał informacje o akcji CBŚ przeciwko producentom amfetaminy. - Dostał za to pewnie nie więcej niż 5 tys. zł, a zmarnował prawie dwa lata pracy dwustu ludzi, w dodatku naraził ich życie. Ta praca kosztowała około miliona złotych. Nie można mu było udowodnić przestępstwa, bo nikt nie nagrał jego rozmowy z bandytami. Takie sytuacje zdarzają się nagminnie - opowiada nasz informator.
Andrzej Gadomski, jeden z najlepszych w Polsce oficerów dochodzeniowych CBŚ (ze Szczecina), zanim zginął od postrzału podczas czyszczenia broni (30 września), skarżył się, że nie może wytrzymać nieustannych pijatyk przełożonych, odwoływania zaplanowanych akcji, bo pijany do nieprzytomności oficer nadzorujący zapomniał zamówić wsparcie. Opowiadał o sprzedawaniu za grosze najtajniejszych informacji operacyjnych. Żeby je zdobyć, jego koledzy ryzykowali życie. Tuż przed śmiercią Gadomski był bliski psychicznego załamania, ponieważ nie potrafił znieść tego, że nie może zmienić patologicznej sytuacji.
Losy Mieczysława Grzybowskiego, byłego naczelnika Wydziału ds. Przestępstw Gospodarczych KWP w Poznaniu, pokazują, że policjantów, którzy wyłamują się z układu, można zniszczyć. Grzybowski przegrał z holdingiem Elektromis, którego nielegalne interesy rozpracowywał. Policjant był znany z niekonwencjonalnych metod pracy: przekraczał prawo w drobnych sprawach (jak większość tzw. przykrywkowców), ale dzięki temu miał rozległą siatkę informatorów, niektórzy z nich pracowali w Elektromisie. Skompromitowanie Grzybowskiego było najlepszym sposobem na spalenie jego informatorów i dostarczanych przez nich dowodów. I tak się stało, do czego przyczynił się głośny artykuł Piotra Najsztuba i Macieja Gorzelińskiego "Korupcja w policji poznańskiej" w "Gazecie Wyborczej". Grzybowskiemu wytoczono sprawę karną, a przy okazji rozbito jeden z najlepszych w Polsce wydziałów do zwalczania przestępczości gospodarczej. Na początku września 1994 r. Grzybowski usiłował popełnić samobójstwo. Odratowano go. W marcu 1996 r. zwłoki policjanta znaleziono w jego mieszkaniu.
Jak milicjanci i esbecy organizowali polską mafię?
To nie wolny rynek i demokracja sprawiły, że w III RP nagle pojawiła się przestępczość zorganizowana. Istniała ona i w PRL, a wysocy oficerowie milicji (obok funkcjonariuszy SB) byli jej inspiratorami. To nie przypadek, że najgroźniejszymi polskimi przestępcami zostali Jeremiasz Barański (Baranina), Andrzej Kolikowski (Pershing), Leszek Danielak (Wańka), Wiesław Niewiadomski (Wariat) czy Nikodem Skotarczak (Nikoś) - wszyscy byli współpracownikami milicji i dla swoich opiekunów prowadzili lewe interesy. Już w latach 70. w pionie kryminalnym Komendy Stołecznej MO działał gang, który kradł samochody w całej Polsce. Grupa pozostawała bezkarna prawie przez dziesięć lat, bo korumpowała lub zastraszała kolegów.
- Pod koniec lat 70. korupcja w milicji stała się niemal legalna. Pamiętam, że pruszkowska komenda zaopatrywała partyjnych bonzów i urzędników w dzieła sztuki odbierane paserom. Pamiętam kapitana Komendy Stołecznej MO, który zorganizował gang złodziei samochodów. Sprzedawanie informacji było czymś nagminnym, podobnie jak ukręcanie łba sprawom, wszystko w porozumieniu z prokuraturą i komitetem partyjnym - mówi Wiktor Mikusiński, komendant stołeczny policji w latach 1991-1994. Mikusiński obala mit, że w stanie wojennym ograniczono przestępczość. Przeciwnie, rosła o 30 proc. rocznie, ale potem statystyki fałszowano. - Gdy w 1985 r. wyszło na jaw, że ze statystyk wymazywano nawet 50 proc. przestępstw, kilkunastu oficerów zostało oskarżonych, ale szybko objęła ich amnestia i sprawa ucichła - dodaje Mikusiński.
Dopiero rok przed przekształceniem milicji w policję korupcyjne sprawy zaczęły wychodzić na światło dzienne, bo system przestał być szczelny i solidarny. To wtedy ujawniono, że tylko w Dzielnicowym Urzędzie Spraw Wewnętrznych (odpowiednik późniejszej komendy rejonowej) Praga-Północ skorumpowanych było 33 milicjantów, w tym szef komendy, jego dwóch zastępców i trzech naczelników wydziałów.
Kiedy PRL się skończyła, setki oficerów mających bliskie kontakty z przestępczym podziemiem po prostu stanęło na jego czele. To oni organizowali nielegalny handel paliwami, alkoholem, założyli firmy ochroniarskie, zaczęli działać w branży usług finansowych, w handlu zagranicznym i handlu bronią, podjęli działalność parabankową. Na początku lat 90. prawie 80 proc. prawdziwych przywódców polskiego podziemia to byli oficerowie milicji i SB. Po przekształceniu milicji w policję część pracowała na dwa fronty - w policji i dla mafii.
O tej podwójnej roli wysokich oficerów milicji i SB, a potem policji świadczą głośne zabójstwa bądź wypadki. Zaczęli ginąć ludzie dysponujący wiedzą o polskiej mafii. Już w 1991 r. zastrzelono Andrzeja Stuglika, byłego wysokiego funkcjonariusza kontrwywiadu MSW, potem głównego specjalistę ds. rozliczeń dewizowych w Ministerstwie Finansów, a wreszcie doradcę finansowego w Towarzystwie Handlu Międzynarodowego DAL SA, które sprzedawało m. in. broń. W 1993 r. zginął Walerian Pańko, prezes NIK. Auto, którym jechał, rozpadło się na dwie części. Wkrótce po wypadku policyjna agentura doniosła, że w półświatku mówiono o zamrożeniu części ramy samochodu służbowego Pańki ciekłym azotem lub o podłożeniu ładunku gazowego. W 1998 r. zastrzelono gen. Marka Papałę, byłego komendanta głównego policji. Dwa lata później, latem 2000 r., podczas wycieczki do Egiptu zaginął Mieczysław Zapiór (Pancernik), były funkcjonariusz oddziałów antyterrorystyczych milicji, chroniący Andrzeja Stuglika, potem kluczowy świadek w sprawie śmierci Papały. Zapiór znał też dobrze oficerów BOR ochraniających Pańkę.
Jak milicjanci psuli policję?
W 1990 r. byli milicjanci i esbecy mieli ogromny wpływ na to, jak będzie wyglądała policja. To oni przenieśli z milicji do policji wprowadzoną w 1988 r. instytucję sponsoringu, z czego Krzysztof Kozłowski, ówczesny szef MSWiA, nie zdawał sobie sprawy (było to zalegalizowane narzędzie korupcji w policji; formalnie przestało istnieć w 1994 r., choć faktycznie przetrwało jeszcze następne cztery lata). To oni stali za zlikwidowaniem w 1990 r. wydziałów PG - do zwalczania przestępczości gospodarczej. Przywrócono je w 1994 r., gdy przestępcy i współpracujący z nimi policjanci zalegalizowali już zdobyte z przestępstwa fortuny.
Przy okazji rozprawy z systemem "politycznego nadzoru" stworzonego przez Zbigniewa Sobotkę wyszło na jaw, jak wielką władzę skupili w swoich rękach Józef Semik i Roman Kurnik, doradcy byłego wiceministra spraw wewnętrznych, wywodzący się z milicyjno-esbeckiego układu. Kurnik był ostatnim szefem kadr SB i to samo stanowisko otrzymał w policji. Za jego kadencji większość wyższych oficerów została "podwójnie oteczkowana" - obok oficjalnych teczek personalnych utworzono teczki zawierające materiały mogące kompromitować funkcjonariuszy. W Komendzie Głównej Policji człowiekiem starego układu jest generał Zbigniew Chwaliński, zastępca komendanta głównego. To były oficer Służby Bezpieczeństwa - departamentów III i III A (przemysł, kontrakty międzynarodowe). Po roku 1989 Chwaliński pracował na stanowisku dyrektora Biura Informatyki KG Policji, mając dostęp do wszelkich danych.
Model sycylijski
- Gdy policjant trafia na polityczną sprawę, woli udawać, że tego nie widzi, bo wie, że może mieć tylko kłopoty. Policjanci bardziej udają, że coś robią, niż pracują naprawdę, bo tak jest bezpieczniej - mówi Marek Biernacki. Ostatnie afery z udziałem polityków to głównie sprawy wyciągane z szuflad. Policjanci skorzystali z afery starachowickiej, by je ujawnić. Wcześniej ryzykowaliby utratę pracy.
- Mamy bardzo niebezpieczną sytuację: obywatele oddadzą gwarancje przeżycia w ręce tych, których uważają za silniejszych. Jeżeli za takiego gwaranta uznają państwo i policjantów, to im powierzą bezpieczeństwo. Jeśli za silniejszego uznają gangstera, to jemu będą płacić, bo pomyślą, że taka jest cena spokoju - mówi prof. Marian Filar, specjalista w dziedzinie prawa karnego z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Filar uważa, że jeżeli nic się nie zmieni, może dojść od erozji państwa. Państwo oficjalne zostanie zastąpione państwem nieoficjalnym na wzór sycylijski. Tyle że w Polsce będzie gorzej niż na Sycylii, bo częścią rządzącego układu mafijnego będą przedstawiciele organów ścigania. A żadna policja nie wygra dwóch wojen: z mafią na zewnątrz i wewnątrz policji.
Przykazania polskiego policjanta (z 1938 r.) |
---|
|
Zobacz też:
Zabije cię, glino!
Odstrzelony
Więcej możesz przeczytać w 44/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.