Cimoszewicz - jedyny minister rządu Millera, który dobrze zasłużył się Polsce?
Podobno to, co robi Włodzimierz Cimoszewicz, minister spraw zagranicznych RP, jest szkodliwe dla wizerunku naszego kraju. Podobno jego upór, stanowczość i szukanie sprzymierzeńców robią nam, Polakom, złą opinię. Nie podoba się to ani zagranicznym politykom, ani zagranicznym mediom. Źle o nas piszą i powinniśmy się wstydzić. Celem polskiej polityki zagranicznej i polskiej dyplomacji powinno być budzenie sympatii do modelowego Polaka, potulnego, miłego i posłusznego.
Prawdziwi ministrowie
Wedle formuły Karla von Clausewitza, wojna to polityka prowadzona innymi środkami. Można to powiedzenie odwrócić - polityka zagraniczna to wojna prowadzona innymi środkami. Można ją wygrać, można też przegrać. Element ryzyka - jak we wszystkim - jest duży. Ale trzeba grać. Trzeba być w środku, trzeba uczestniczyć. Wycofanie się, złożenie broni, oddanie pozycji prowadzi do porażki, zanim jeszcze gra się zaczęła.
W Polsce mieliśmy szczęście. W III Rzeczypospolitej od samego początku wszystko szło źle albo przynajmniej taki był odbiór społeczny przemian. Jakkolwiek jest naprawdę, gospodarka, finanse państwa, cała sfera życia wewnętrznego kraju były i są odbierane jako katastrofalne. Jedyną dziedziną polityki nie kontestowaną w wolnej Polsce jest polityka zagraniczna. Tu mamy, mimo marginalnych oporów przeciwko udziałowi w Unii Europejskiej, pełną zgodę. Mieliśmy wspaniałych ministrów spraw zagranicznych: Krzysztofa Skubiszewskiego, Władysława Bartoszewskiego. Szanowanych w świecie, obdarzonych zaufaniem w Polsce. Nie musieliśmy i nie musimy mieć kompleksów. Mamy polskiego ministra spraw zagranicznych zabiegającego o polskie interesy, czyli wypełniającego dobrze swoją misję. To, że może to być sprzeczne z interesem tego czy innego sąsiada, jest naturalne. Należy do samej istoty dyplomatycznej gry.
Do historii przeszły słowa ministra Józefa Becka wypowiedziane w Sejmie krótko przed wybuchem II wojny światowej: "Każda rzecz na świecie ma swoją cenę. Także pokój. My, Polacy, nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę". Czy były to słowa roztropne? Z perspektywy tego, co stało się już wkrótce, nie bardzo. Można przecież było oddać Niemcom korytarz, można było przystąpić do paktu antykominternowskiego albo przyjąć gwarancje sowieckie i wpuścić Armię Czerwoną do Polski. Los kraju byłby przesądzony, ale bez bombardowań, ofiar i wojny. Beck (o którym w jakimś wydawnictwie podziemnym z okresu okupacji przeczytałem taki osobliwy wierszyk: "I ty, von Becku wraz z małżonką, germanofilu za obsłonką, historia ci zaśpiewa salut, ty przemytniku polskich walut") był polskim ministrem spraw zagranicznych. Realizował polską politykę i mówił to, co chciała usłyszeć polska opinia publiczna. Niezależnie od tego, jak bardzo będzie się nam wtykać przed oczy ocalałe zabytki Pragi czeskiej, Beck miał rację.
Dzisiaj jesteśmy w odmiennej sytuacji. Jesteśmy dużym krajem w integrującej się Europie, co przecież wcale nie znaczy, że zniesione już zostały interesy narodowe, że uładzono wszystko, a tylko Polska opiera się i jest przeszkodą na drodze do całkowitego zjednoczenia. Jest to kompleks, który nam usiłują wmówić ludzie nie czujący się ani Europejczykami, ani Polakami. Ludzie przyjmujący za miarę sukcesu w polityce zagranicznej poklepanie po ramieniu przez lepszych, starszych, zamożniejszych braci w Europie.
Mistrzowska rozgrywka Talleyranda
W roku 1815 uczestnicy kongresu wiedeńskiego tańczyli i... jedli rokfor. To wtedy zaczęła się europejska czy nawet światowa kariera tego sera. To był sukces pobitej dwa razy Francji, ale nie był on jedyny tego roku w Wiedniu. Francję na kongresie reprezentował Charles Maurice de Talleyrand-Périgord, książę Benewentu, biskup Autun, którego niewiele wcześniej Napoleon nazwał gównem w jedwabnych pończochach. W Wiedniu Talleyrand był najsłabszym partnerem - przedstawicielem państwa, które przegrało wojnę. W zasadzie nic nie stało na przeszkodzie w rozebraniu Francji przez zwycięskie mocarstwa. Południe mogła wziąć Hiszpania, Normandię i resztę wybrzeża atlantyckiego - Anglia, to, co zostało - Niemcy. Talleyrand rozegrał dyplomatyczną partię po mistrzowsku. Wygrywał spory i historyczne animozje zwycięskich państw. Francja ocalała jako mocarstwo. Kongres pobłogosławił rozbiory Polski - wbrew brytyjskiej opinii publicznej, bo Talleyrand zdawał sobie sprawę, że republikańska Polska, wyposażona w konstytucję, którą oświeceniowi monarchowie Prus i Rosji zamierzali zamówić u ojców europejskiego liberalizmu, będzie na zawsze stać między Paryżem a Petersburgiem. A Talleyrand chciał sojuszu Francji z Rosją.
O Robercie Stewarcie Castlereaghu, brytyjskim ministrze spraw zagranicznych, który w Wiedniu był sprzymierzeńcem Talleyranda (w myśl odwiecznej angielskiej zasady popierania państwa przegranego przeciw zwycięskim w celu utrzymania równowagi na kontynencie) pisano w Anglii złośliwe wierszyki: "Widziałem łotra, miał twarz Castelreigha". Polska przestała istnieć, Francja pozostała mocarstwem dzięki sztuce dyplomatycznej Talleyranda. Książę Benewentu reprezentował w Wiedniu Francję. Reprezentował francuskie interesy, o których realizację zręcznie zabiegał. Nie stała za nim wówczas ani potęga militarna, ani gospodarcza. Nie stało za nim tak naprawdę nic, co mogłoby dobrze wróżyć francuskim zamiarom. Stać na przegranej z góry pozycji i wygrać wszystko - to jest sztuka. To jest dyplomacja.
Rzecznik polskich interesów
Nie ma w dyplomacji spraw przegranych. Nie ma jednak możliwości zwycięstwa, gdy z góry zakłada się porażkę. Gdy się inne, obce interesy traktuje jako ważniejsze, bardziej słuszne, rozsądniejsze. Gdyby Talleyrand w Wiedniu reprezentował interes Prus, Rosji czy Wielkiej Brytanii, Francja nie podniosłaby się z klęski. Być może do dziś. Przykład kulawego ministra, który pewnej jednookiej damie na pytanie: "Jak idzie?" odpowiedział: "Jak pani widzi", jest aktualny do dziś.
Nie ma innej drogi Polski do zjednoczonej Europy jak tylko droga do maksymalnego zrealizowania polskich interesów. Spryt nie polega na rezygnacji. Zręczność to nie jest kapitulacja. Świat nie jest tak skonstruowany, że najgrzeczniejsze, pokorne dzieci dostają największe porcje. Trzeba walczyć o swoje, a dyplomacja polega głównie na tym, aby wiedzieć, kiedy ustąpić.
Kiedy rząd Millera zakończy działalność, prawdopodobnie o żadnym z jego ministrów - poza Włodzimierzem Cimoszewiczem - nie będzie można powiedzieć: ten człowiek dobrze zasłużył się Polsce.
Prawdziwi ministrowie
Wedle formuły Karla von Clausewitza, wojna to polityka prowadzona innymi środkami. Można to powiedzenie odwrócić - polityka zagraniczna to wojna prowadzona innymi środkami. Można ją wygrać, można też przegrać. Element ryzyka - jak we wszystkim - jest duży. Ale trzeba grać. Trzeba być w środku, trzeba uczestniczyć. Wycofanie się, złożenie broni, oddanie pozycji prowadzi do porażki, zanim jeszcze gra się zaczęła.
W Polsce mieliśmy szczęście. W III Rzeczypospolitej od samego początku wszystko szło źle albo przynajmniej taki był odbiór społeczny przemian. Jakkolwiek jest naprawdę, gospodarka, finanse państwa, cała sfera życia wewnętrznego kraju były i są odbierane jako katastrofalne. Jedyną dziedziną polityki nie kontestowaną w wolnej Polsce jest polityka zagraniczna. Tu mamy, mimo marginalnych oporów przeciwko udziałowi w Unii Europejskiej, pełną zgodę. Mieliśmy wspaniałych ministrów spraw zagranicznych: Krzysztofa Skubiszewskiego, Władysława Bartoszewskiego. Szanowanych w świecie, obdarzonych zaufaniem w Polsce. Nie musieliśmy i nie musimy mieć kompleksów. Mamy polskiego ministra spraw zagranicznych zabiegającego o polskie interesy, czyli wypełniającego dobrze swoją misję. To, że może to być sprzeczne z interesem tego czy innego sąsiada, jest naturalne. Należy do samej istoty dyplomatycznej gry.
Do historii przeszły słowa ministra Józefa Becka wypowiedziane w Sejmie krótko przed wybuchem II wojny światowej: "Każda rzecz na świecie ma swoją cenę. Także pokój. My, Polacy, nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę". Czy były to słowa roztropne? Z perspektywy tego, co stało się już wkrótce, nie bardzo. Można przecież było oddać Niemcom korytarz, można było przystąpić do paktu antykominternowskiego albo przyjąć gwarancje sowieckie i wpuścić Armię Czerwoną do Polski. Los kraju byłby przesądzony, ale bez bombardowań, ofiar i wojny. Beck (o którym w jakimś wydawnictwie podziemnym z okresu okupacji przeczytałem taki osobliwy wierszyk: "I ty, von Becku wraz z małżonką, germanofilu za obsłonką, historia ci zaśpiewa salut, ty przemytniku polskich walut") był polskim ministrem spraw zagranicznych. Realizował polską politykę i mówił to, co chciała usłyszeć polska opinia publiczna. Niezależnie od tego, jak bardzo będzie się nam wtykać przed oczy ocalałe zabytki Pragi czeskiej, Beck miał rację.
Dzisiaj jesteśmy w odmiennej sytuacji. Jesteśmy dużym krajem w integrującej się Europie, co przecież wcale nie znaczy, że zniesione już zostały interesy narodowe, że uładzono wszystko, a tylko Polska opiera się i jest przeszkodą na drodze do całkowitego zjednoczenia. Jest to kompleks, który nam usiłują wmówić ludzie nie czujący się ani Europejczykami, ani Polakami. Ludzie przyjmujący za miarę sukcesu w polityce zagranicznej poklepanie po ramieniu przez lepszych, starszych, zamożniejszych braci w Europie.
Mistrzowska rozgrywka Talleyranda
W roku 1815 uczestnicy kongresu wiedeńskiego tańczyli i... jedli rokfor. To wtedy zaczęła się europejska czy nawet światowa kariera tego sera. To był sukces pobitej dwa razy Francji, ale nie był on jedyny tego roku w Wiedniu. Francję na kongresie reprezentował Charles Maurice de Talleyrand-Périgord, książę Benewentu, biskup Autun, którego niewiele wcześniej Napoleon nazwał gównem w jedwabnych pończochach. W Wiedniu Talleyrand był najsłabszym partnerem - przedstawicielem państwa, które przegrało wojnę. W zasadzie nic nie stało na przeszkodzie w rozebraniu Francji przez zwycięskie mocarstwa. Południe mogła wziąć Hiszpania, Normandię i resztę wybrzeża atlantyckiego - Anglia, to, co zostało - Niemcy. Talleyrand rozegrał dyplomatyczną partię po mistrzowsku. Wygrywał spory i historyczne animozje zwycięskich państw. Francja ocalała jako mocarstwo. Kongres pobłogosławił rozbiory Polski - wbrew brytyjskiej opinii publicznej, bo Talleyrand zdawał sobie sprawę, że republikańska Polska, wyposażona w konstytucję, którą oświeceniowi monarchowie Prus i Rosji zamierzali zamówić u ojców europejskiego liberalizmu, będzie na zawsze stać między Paryżem a Petersburgiem. A Talleyrand chciał sojuszu Francji z Rosją.
O Robercie Stewarcie Castlereaghu, brytyjskim ministrze spraw zagranicznych, który w Wiedniu był sprzymierzeńcem Talleyranda (w myśl odwiecznej angielskiej zasady popierania państwa przegranego przeciw zwycięskim w celu utrzymania równowagi na kontynencie) pisano w Anglii złośliwe wierszyki: "Widziałem łotra, miał twarz Castelreigha". Polska przestała istnieć, Francja pozostała mocarstwem dzięki sztuce dyplomatycznej Talleyranda. Książę Benewentu reprezentował w Wiedniu Francję. Reprezentował francuskie interesy, o których realizację zręcznie zabiegał. Nie stała za nim wówczas ani potęga militarna, ani gospodarcza. Nie stało za nim tak naprawdę nic, co mogłoby dobrze wróżyć francuskim zamiarom. Stać na przegranej z góry pozycji i wygrać wszystko - to jest sztuka. To jest dyplomacja.
Rzecznik polskich interesów
Nie ma w dyplomacji spraw przegranych. Nie ma jednak możliwości zwycięstwa, gdy z góry zakłada się porażkę. Gdy się inne, obce interesy traktuje jako ważniejsze, bardziej słuszne, rozsądniejsze. Gdyby Talleyrand w Wiedniu reprezentował interes Prus, Rosji czy Wielkiej Brytanii, Francja nie podniosłaby się z klęski. Być może do dziś. Przykład kulawego ministra, który pewnej jednookiej damie na pytanie: "Jak idzie?" odpowiedział: "Jak pani widzi", jest aktualny do dziś.
Nie ma innej drogi Polski do zjednoczonej Europy jak tylko droga do maksymalnego zrealizowania polskich interesów. Spryt nie polega na rezygnacji. Zręczność to nie jest kapitulacja. Świat nie jest tak skonstruowany, że najgrzeczniejsze, pokorne dzieci dostają największe porcje. Trzeba walczyć o swoje, a dyplomacja polega głównie na tym, aby wiedzieć, kiedy ustąpić.
Kiedy rząd Millera zakończy działalność, prawdopodobnie o żadnym z jego ministrów - poza Włodzimierzem Cimoszewiczem - nie będzie można powiedzieć: ten człowiek dobrze zasłużył się Polsce.
Cimoszewicz o polskiej racji stanu |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 8/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.