Politycy i biurokraci zauważyli, że i w demokracji można wcale dobrze żyć z rządzenia
Gdzie te czasy, gdy Polska była liderem postkomunistycznej transformacji i wiadomo było także, dlaczego tak się działo. Między innymi dlatego, że obywatele, w tym również przedsiębiorcy, cieszyli się większym zakresem wolności niż gdzie indziej. Gdzie te czasy, gdy na przykład moi czescy koledzy z zazdrością konstatowali, że nasz przedsiębiorca to ma dobrze, bo rejestruje się tylko w sądzie, podczas gdy u nich jeszcze w administracji lokalnej. I od uznania przez tę administrację jego działalności za pożyteczną zależało, czy firma zostanie zarejestrowana. Okazji do zwlekania (i do korupcji!) było więc u naszych sąsiadów więcej.
Ale, niestety, po początkowym zepchnięciu polityki i biurokracji do defensywy towarzystwo to złapało drugi oddech. Politycy i biurokraci zauważyli, że i w demokracji można całkiem dobrze żyć z rządzenia, i gdzieś tak od 1993 r. w porównaniu z innymi krajami transformacji, a nawet w wymiarze absolutnym, redukowano zakres wolności gospodarczych, zwiększając jednocześnie ich zależność od arbitralnych (często podszytych korupcją) decyzji. Coraz trudniej robić w Polsce interesy, bowiem zarówno koszty, jak i poziom ryzyka stale rosną.
To, o czym piszę, nie jest odbiciem stanowiska polskich przedsiębiorców, niedwuznacznie negatywnie oceniających naszą regulacyjną, biurokratyczną i korupcyjną rzeczywistość. Od dawna już różne instytucje specjalizują się w analizach porównawczych wolności gospodarczej. W Index of Economic Freedom, przedstawianym corocznie przez Heritage Foundation i "Wall Street Journal", dokonano niedawno kolejnej rocznej oceny 155 krajów.
Czerwona latarnia wyścigu
Mówiąc bardzo dyplomatycznie, nie mamy się czym pochwalić w kwestii wolności gospodarczych. Zostaliśmy sklasyfikowani na miejscu 56.-57., razem z Jamajką. Zajmujemy też ostatnią pozycję wśród ośmiu postkomunistycznych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, które w maju staną się członkami UE. Prym wiedzie - jak można się spodziewać - Estonia, która znajduje się na szóstym miejscu. Jest jednym z 16 krajów świata, które w pełni cieszą się wolnością gospodarczą. I chociaż poszła ona w górę rankingu (osiem lat temu była na 26. miejscu), to jednak największe sukcesy w ciągu tych ośmiu lat odnotowały inne kraje, które wtedy wyraźnie wyprzedzaliśmy, a które teraz biją nas na głowę. Mam tu na myśli Litwę i Słowację. W 1996 r. Litwa znajdowała się na setnym miejscu na 140 ocenianych krajów, podczas gdy w ubiegłym roku była już 22.-23. (razem z Belgią). W tym czasie poradziła sobie z wieloma problemami, w tym z problemem nadmiernego fiskalizmu, wysokimi wydatkami publicznymi i w efekcie wysokimi podatkami. A więc z tymi problemami, z którymi my - jak widać - poradzić sobie nie umiemy. Idąc śladem Irlandii z późnych lat 80., Litwa zmniejszyła wydatki publiczne o ponad 10 punktów procentowych - do 30 proc. PKB (w Polsce, według oficjalnych danych, wynoszą one 47,2 proc. PKB, a według bardziej realistycznych szacunków - prawie 50 proc. PKB). Litwa - obok innych posunięć w stronę wolności gospodarczych - wprowadziła też podatek liniowy od dochodów indywidualnych.
Drugim krajem, który zrobił wielki krok naprzód w poszerzaniu wolności gospodarczych, jest w ostatnich latach Słowacja. Po latach meciarowskiego, zapatrzonego na Wschód semiautokratyzmu i korupcji reformatorskie rządy przeorientowały Słowację na Zachód. NATO i Unia Europejska stały się drogowskazem. Mimo kruchości proreformatorskiej i prozachodniej koalicji oba cele zostały osiągnięte. A w sprawach liberalizacji gospodarki Słowacy znacznie nas wyprzedzili. Najnowszy Index of Economic Freedom przyznaje im 35. miejsce w świecie. Ta lokata - 21 miejsc przed Polską - wynika ze skali deregulacyjnych i odbiurokratyzowujących reform, ze stworzenia znakomitego klimatu dla zagranicznych inwestycji bezpośrednich. Rejon Bratysławy już stał się jednym ze środkowoeuropejskich centrów takich inwestycji. Kiedy piszę ten felieton, nie znam jeszcze wyniku negocjacji polskich i słowackich rządów z dyrekcją koncernu Hyundaia. Ale znam dostatecznie wiele już przegranych przez Polskę konkurencji o inne wielkie inwestycje, by mieć powody do niepokoju...
A jeśli porównać perspektywy daleko idącej deregulacji rynku pracy (pięty achillesowej wszystkich państw zachodniej i środkowo-wschodniej Europy) oraz wprowadzenie 19-procentowego podatku liniowego, to atrakcyjność Słowacji zarówno dla wielkiego, jak i mniejszego zagranicznego biznesu jeszcze wzrośnie.
Jak dogonić peleton?
Już samo postawienie pytania pokazuje, jak umiarkowane są cele, które powinniśmy się starać osiągnąć. Nie stawiam bowiem pytania, jak dogonić czołówkę; Estonii raczej już nie dogonimy. Może się jednak udać właśnie zająć miejsce w peletonie, a nie na końcu wyścigu. Ale i ten skromniejszy cel wymaga od polskiej polityki - i co tu owijać w bawełnę: większości polskiego społeczeństwa - daleko idącej reorientacji myślenia i działania. Trzeba przestać rzucać gromy na "bezduszny neoliberalizm", "wyprzedaż za bezcen" rzekomo kwitnących państwowych przedsiębiorstw, przestać potępiać niemoralny rynek, na którym wszystko jest na sprzedaż, i w ogóle odwracać się tyłem do cywilizacji zachodniej, której nieodłączną częścią jest wewnętrzny i międzynarodowy ład liberalny. Trzeba zaakceptować realia. Mianowicie to, że taki właśnie ład, oparty na wolnościach gospodarczych, jest źródłem wzrostu zamożności (i przy okazji innych pozytywnych cech społecznych - uczciwości, solidności itp.).
Trzeba przyjąć do wiadomości fakt - niemiły dla ludzi wychowanych w kulturze zależności od państwa oraz oczekiwania na to, co inni mogą dla nas (i za nas) zrobić - że kraje Unii Europejskiej będą pod wpływem globalizacji zmuszone do rosnącej liberalizacji swoich gospodarek. Niechętnie i z protestami, powoli, ale nieuchronnie. Nie należy więc liczyć na góry pieniędzy z UE jako remedium na nasze problemy, ponieważ żadne pieniądze nie będą w stanie zastąpić elastycznych regulacji ułatwiających życie przedsiębiorcom, uczciwej, kompetentnej i skutecznie działającej administracji, sprawnych sądów, małych wydatków publicznych, zostawiających więcej przestrzeni dla prywatnego sektora czy też niskich podatków. Unijne dotacje nie dokończą też za nas prywatyzacji. Trzeba po prostu iść śladami Litwy i Słowacji z ostatnich lat.
Powstaje jednak pytanie, kto miałby dokonać takiej liberalnej rewolucji, w wyniku której przestalibyśmy być czerwoną latarnią liberalizacyjnego wyścigu. Polska scena polityczna nie skłania do optymizmu. W parlamencie mamy większość partii prześcigających się w populistycznej demagogii z przekonania lub oportunizmu. Zmiany popularności poszczególnych partii, mierzone preferencjami wyborczymi ankietowanych, dają iskierkę nadziei, że w społeczeństwie powoli następuje otrzeźwienie. Jeżeli jednak partie uważane za umiarkowane zaczną brać udział w wyścigu populizmu (przykład: głosowanie nad pieniędzmi dla kolejarzy cynicznie grożących strajkiem w okresie przedświątecznym!), to ludzie rozsądku i umiaru odsuną się od Platformy Obywatelskiej, że o PiS już nie wspomnę. I zostaną w czasie najbliższych wyborów w domu. A to oznacza, że antywolnościowa degrengolada będzie się pogłębiać i umocnimy się jedynie jako czerwona latarnia wyścigu do wolności i zamożności. Może być bowiem wolność bez "Solidarności", ale nie ma zamożności bez wolności...
Ale, niestety, po początkowym zepchnięciu polityki i biurokracji do defensywy towarzystwo to złapało drugi oddech. Politycy i biurokraci zauważyli, że i w demokracji można całkiem dobrze żyć z rządzenia, i gdzieś tak od 1993 r. w porównaniu z innymi krajami transformacji, a nawet w wymiarze absolutnym, redukowano zakres wolności gospodarczych, zwiększając jednocześnie ich zależność od arbitralnych (często podszytych korupcją) decyzji. Coraz trudniej robić w Polsce interesy, bowiem zarówno koszty, jak i poziom ryzyka stale rosną.
To, o czym piszę, nie jest odbiciem stanowiska polskich przedsiębiorców, niedwuznacznie negatywnie oceniających naszą regulacyjną, biurokratyczną i korupcyjną rzeczywistość. Od dawna już różne instytucje specjalizują się w analizach porównawczych wolności gospodarczej. W Index of Economic Freedom, przedstawianym corocznie przez Heritage Foundation i "Wall Street Journal", dokonano niedawno kolejnej rocznej oceny 155 krajów.
Czerwona latarnia wyścigu
Mówiąc bardzo dyplomatycznie, nie mamy się czym pochwalić w kwestii wolności gospodarczych. Zostaliśmy sklasyfikowani na miejscu 56.-57., razem z Jamajką. Zajmujemy też ostatnią pozycję wśród ośmiu postkomunistycznych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, które w maju staną się członkami UE. Prym wiedzie - jak można się spodziewać - Estonia, która znajduje się na szóstym miejscu. Jest jednym z 16 krajów świata, które w pełni cieszą się wolnością gospodarczą. I chociaż poszła ona w górę rankingu (osiem lat temu była na 26. miejscu), to jednak największe sukcesy w ciągu tych ośmiu lat odnotowały inne kraje, które wtedy wyraźnie wyprzedzaliśmy, a które teraz biją nas na głowę. Mam tu na myśli Litwę i Słowację. W 1996 r. Litwa znajdowała się na setnym miejscu na 140 ocenianych krajów, podczas gdy w ubiegłym roku była już 22.-23. (razem z Belgią). W tym czasie poradziła sobie z wieloma problemami, w tym z problemem nadmiernego fiskalizmu, wysokimi wydatkami publicznymi i w efekcie wysokimi podatkami. A więc z tymi problemami, z którymi my - jak widać - poradzić sobie nie umiemy. Idąc śladem Irlandii z późnych lat 80., Litwa zmniejszyła wydatki publiczne o ponad 10 punktów procentowych - do 30 proc. PKB (w Polsce, według oficjalnych danych, wynoszą one 47,2 proc. PKB, a według bardziej realistycznych szacunków - prawie 50 proc. PKB). Litwa - obok innych posunięć w stronę wolności gospodarczych - wprowadziła też podatek liniowy od dochodów indywidualnych.
Drugim krajem, który zrobił wielki krok naprzód w poszerzaniu wolności gospodarczych, jest w ostatnich latach Słowacja. Po latach meciarowskiego, zapatrzonego na Wschód semiautokratyzmu i korupcji reformatorskie rządy przeorientowały Słowację na Zachód. NATO i Unia Europejska stały się drogowskazem. Mimo kruchości proreformatorskiej i prozachodniej koalicji oba cele zostały osiągnięte. A w sprawach liberalizacji gospodarki Słowacy znacznie nas wyprzedzili. Najnowszy Index of Economic Freedom przyznaje im 35. miejsce w świecie. Ta lokata - 21 miejsc przed Polską - wynika ze skali deregulacyjnych i odbiurokratyzowujących reform, ze stworzenia znakomitego klimatu dla zagranicznych inwestycji bezpośrednich. Rejon Bratysławy już stał się jednym ze środkowoeuropejskich centrów takich inwestycji. Kiedy piszę ten felieton, nie znam jeszcze wyniku negocjacji polskich i słowackich rządów z dyrekcją koncernu Hyundaia. Ale znam dostatecznie wiele już przegranych przez Polskę konkurencji o inne wielkie inwestycje, by mieć powody do niepokoju...
A jeśli porównać perspektywy daleko idącej deregulacji rynku pracy (pięty achillesowej wszystkich państw zachodniej i środkowo-wschodniej Europy) oraz wprowadzenie 19-procentowego podatku liniowego, to atrakcyjność Słowacji zarówno dla wielkiego, jak i mniejszego zagranicznego biznesu jeszcze wzrośnie.
Jak dogonić peleton?
Już samo postawienie pytania pokazuje, jak umiarkowane są cele, które powinniśmy się starać osiągnąć. Nie stawiam bowiem pytania, jak dogonić czołówkę; Estonii raczej już nie dogonimy. Może się jednak udać właśnie zająć miejsce w peletonie, a nie na końcu wyścigu. Ale i ten skromniejszy cel wymaga od polskiej polityki - i co tu owijać w bawełnę: większości polskiego społeczeństwa - daleko idącej reorientacji myślenia i działania. Trzeba przestać rzucać gromy na "bezduszny neoliberalizm", "wyprzedaż za bezcen" rzekomo kwitnących państwowych przedsiębiorstw, przestać potępiać niemoralny rynek, na którym wszystko jest na sprzedaż, i w ogóle odwracać się tyłem do cywilizacji zachodniej, której nieodłączną częścią jest wewnętrzny i międzynarodowy ład liberalny. Trzeba zaakceptować realia. Mianowicie to, że taki właśnie ład, oparty na wolnościach gospodarczych, jest źródłem wzrostu zamożności (i przy okazji innych pozytywnych cech społecznych - uczciwości, solidności itp.).
Trzeba przyjąć do wiadomości fakt - niemiły dla ludzi wychowanych w kulturze zależności od państwa oraz oczekiwania na to, co inni mogą dla nas (i za nas) zrobić - że kraje Unii Europejskiej będą pod wpływem globalizacji zmuszone do rosnącej liberalizacji swoich gospodarek. Niechętnie i z protestami, powoli, ale nieuchronnie. Nie należy więc liczyć na góry pieniędzy z UE jako remedium na nasze problemy, ponieważ żadne pieniądze nie będą w stanie zastąpić elastycznych regulacji ułatwiających życie przedsiębiorcom, uczciwej, kompetentnej i skutecznie działającej administracji, sprawnych sądów, małych wydatków publicznych, zostawiających więcej przestrzeni dla prywatnego sektora czy też niskich podatków. Unijne dotacje nie dokończą też za nas prywatyzacji. Trzeba po prostu iść śladami Litwy i Słowacji z ostatnich lat.
Powstaje jednak pytanie, kto miałby dokonać takiej liberalnej rewolucji, w wyniku której przestalibyśmy być czerwoną latarnią liberalizacyjnego wyścigu. Polska scena polityczna nie skłania do optymizmu. W parlamencie mamy większość partii prześcigających się w populistycznej demagogii z przekonania lub oportunizmu. Zmiany popularności poszczególnych partii, mierzone preferencjami wyborczymi ankietowanych, dają iskierkę nadziei, że w społeczeństwie powoli następuje otrzeźwienie. Jeżeli jednak partie uważane za umiarkowane zaczną brać udział w wyścigu populizmu (przykład: głosowanie nad pieniędzmi dla kolejarzy cynicznie grożących strajkiem w okresie przedświątecznym!), to ludzie rozsądku i umiaru odsuną się od Platformy Obywatelskiej, że o PiS już nie wspomnę. I zostaną w czasie najbliższych wyborów w domu. A to oznacza, że antywolnościowa degrengolada będzie się pogłębiać i umocnimy się jedynie jako czerwona latarnia wyścigu do wolności i zamożności. Może być bowiem wolność bez "Solidarności", ale nie ma zamożności bez wolności...
Więcej możesz przeczytać w 8/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.