Im lepiej w Ameryce, tym gorzej dla światowej lewicy
Lewicowe media skoczyły do gardła George'owi W. Bushowi za... doprowadzenie amerykańskiej gospodarki nieomal do stanu zapaści. Tymczasem tempo wzrostu gospodarczego w USA wyniosło w 2003 r. ponad 4 proc. i jest to dynamika nie spotykana w Europie od ponad dziesięciu lat. Tylko w styczniu 2004 r. przybyło amerykańskiej gospodarce ponad 112 tys. nowych miejsc pracy, a prawie pół miliona osób rozpoczęło (nie ujętą w statystykach Departamentu Pracy) samodzielną działalność gospodarczą. Bez pracy pozostaje tylko 5,6 proc. Amerykanów; to mniej niż w Japonii, prawie o połowę mniej niż w Europie. Ekonomiści uznają, że faktyczna stopa bezrobocia jest równa naturalnej, co oznacza, że nie pracują tylko ci, którzy pracować nie chcą.
Za oceanem wzrasta optymizm wśród konsumentów. Wskaźniki optymizmu producentów znajdują się na poziomie nie znanym od 1983 r. W błyskawicznym, nie notowanym od trzech lat tempie rosną indeksy giełdowe. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy Nasdaq i S&P 500 (indeks oznaczający średnią statystyczną giełdy) wzrosły prawie o 50 proc. Z opublikowanego w lutym raportu OECD wynika, że Stany Zjednoczone wkroczyły w fazę szybkiego i trwałego ożywienia. Co więcej, amerykańska lokomotywa gospodarcza ciągnie za sobą wzrost gospodarczy w skali globu. I natychmiast za granicą pojawili się hamulcowi superlokomotywy.
Katastrofa prosperity
Niezwykle optymistycznemu obrazowi gospodarki amerykańskiej towarzyszą złowieszcze komentarze w światowych mediach. "Nie jest to wprawdzie katastrofa - pisze Agence France-Presse - ale styczniowe statystyki zatrudnienia rozminęły się z oczekiwaniami". AFP nie podaje jednak, z czyimi oczekiwaniami. Podczas gdy w USA powstało 112 tys. nowych miejsc pracy, w Niemczech pracę straciło 282 tys. osób. Nie przeszkadza to niemieckiej prasie atakować Stanów Zjednoczonych za "politykę dyktatu wobec Iraku" oraz "wspomaganie własnych imperiów naftowych". Z rezerwą do sukcesów Ameryki podchodzi większość gazet francuskich, holenderskich czy skandynawskich, tych samych, które cztery lata temu zachłystywały się osiągnięciami poprzednika Busha Billa Clintona. Bill Clinton był "człowiekiem renesansu", a Bush to przecież konserwatysta.
Japoński dziennik "Nikkei" informacje ze Stanów Zjednoczonych zamieszcza wprawdzie na stronie tytułowej, rzadko jednak są to dobre wiadomości. "W styczniu spadła w USA sprzedaż samochodów". To prawda, ale japońscy dziennikarze zapominają dodać, że powodem spadku była wyjątkowo ostra zima i związane z tym trudności komunikacyjne.
Mit taniego dolara
Krytycy polityki gospodarczej Busha najchętniej powołują się na "pozytywne konsekwencje słabnącego dolara dla gospodarki amerykańskiej". Jest to interpretacja wręcz nonsensowna. Zakłada ona bowiem, że istnieje zależność: tania waluta krajowa - duży wzrost eksportu - szybki wzrost gospodarczy. Kłopot w tym, że takiej prawidłowości nie ma (gdyby była, wszystkie kraje świata prześcigałyby się, by przez jak najczęstsze dewaluacje mieć jak najgorszy pieniądz).
Przez długie lata dolar był de facto jedynym pieniądzem światowym. To oznaczało, że każdy importer amerykański mógł sprowadzić z dowolnego miejsca dowolny towar, płacąc "zielonymi" i nie troszcząc się o to, jakie to będzie mieć konsekwencje dla bilansu płatniczego. Dlatego po świecie hulały miliardy petro- i eurodolarów, a amerykański bank centralny (Fed) nie musiał przywiązywać wielkiej wagi do przyrostu podaży pieniądza, bowiem wiedział, że znaczną jego część wchłonie gospodarka światowa. Miało to pozytywne konsekwencje dla gospodarki amerykańskiej, która zawsze mogła sobie pozwolić na niższe stopy procentowe i nie musiała się bać wysokiego deficytu budżetowego (w publicystycznym, wrogim wobec USA skrócie można powiedzieć, że biedny świat finansował wydatki najbogatszego państwa świata). Wprowadzenie euro radykalnie zmieniło tę sytuację. Nagle kilkanaście państw wytwarzających jedną czwartą produktu światowego zaczęło się posługiwać w swych rozliczeniach własną walutą, a dolar stał się dla nich jedynie instrumentem lokat finansowych, alternatywnym wobec franka czy jena.
Jeżeli dołożymy do tego nakręcaną przez media panikę spowodowaną spekulacjami o możliwych skutkach interwencji w Iraku, mamy wystarczające wyjaśnienie osłabienia dolara. Osłabienia - dodajmy - które wcale dla USA nie jest jednoznacznie korzystne. Wprawdzie w krótkim okresie pobudza wzrost eksportu, ale poważnie komplikuje amerykańską politykę monetarną i fiskalną.
Amerykański wyrzut sumienia
Propaganda klęski służy politykom eurolewicy do ukrycia porażki ich własnych programów. Dla kanclerza Gerharda Schrödera czy prezydenta Jacques'a Chiraca Stany Zjednoczone nie są wzorem do naśladowania, lecz wyrzutem sumienia. Krytyka "tej obrzydliwej, rozpasanej Ameryki" to ważny element ich antykapitalistycznej retoryki. Nie mówiąc już o Japonii, którą upór i nieudolność socliberalnych polityków doprowadziły niemal na krawędź ruiny gospodarczej. Złudzenie klęski przydaje się także "socjaldemokratom" amerykańskim skupionym w szeregach Partii Demokratycznej i w mediach głównego nurtu. Dla Johna Kerry'ego czy Johna Edwardsa, którzy walczą o nominację swej partii w listopadowych wyborach prezydenckich, katastrofizm jest właściwie jedynym programem wyborczym. Co mogą zaoferować swoim wyborcom poza ich straszeniem? Jeszcze więcej pomocy społecznej, bezpłatną służbę zdrowia, programy socjalne, które nie sprawdzają się w Europie?
Na szczęście liczby są bezideowe i apolityczne. Jeśli ożywienie utrzyma się przez najbliższe miesiące, co jest bardzo prawdopodobne, to obecny prezydent USA wygra wybory. Perspektywa powstrzymania europeizacji Stanów Zjednoczonych zostanie odsunięta na kolejne cztery lata.
Jan M. Fijor
Współpraca: Michał Zieliński
Za oceanem wzrasta optymizm wśród konsumentów. Wskaźniki optymizmu producentów znajdują się na poziomie nie znanym od 1983 r. W błyskawicznym, nie notowanym od trzech lat tempie rosną indeksy giełdowe. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy Nasdaq i S&P 500 (indeks oznaczający średnią statystyczną giełdy) wzrosły prawie o 50 proc. Z opublikowanego w lutym raportu OECD wynika, że Stany Zjednoczone wkroczyły w fazę szybkiego i trwałego ożywienia. Co więcej, amerykańska lokomotywa gospodarcza ciągnie za sobą wzrost gospodarczy w skali globu. I natychmiast za granicą pojawili się hamulcowi superlokomotywy.
Katastrofa prosperity
Niezwykle optymistycznemu obrazowi gospodarki amerykańskiej towarzyszą złowieszcze komentarze w światowych mediach. "Nie jest to wprawdzie katastrofa - pisze Agence France-Presse - ale styczniowe statystyki zatrudnienia rozminęły się z oczekiwaniami". AFP nie podaje jednak, z czyimi oczekiwaniami. Podczas gdy w USA powstało 112 tys. nowych miejsc pracy, w Niemczech pracę straciło 282 tys. osób. Nie przeszkadza to niemieckiej prasie atakować Stanów Zjednoczonych za "politykę dyktatu wobec Iraku" oraz "wspomaganie własnych imperiów naftowych". Z rezerwą do sukcesów Ameryki podchodzi większość gazet francuskich, holenderskich czy skandynawskich, tych samych, które cztery lata temu zachłystywały się osiągnięciami poprzednika Busha Billa Clintona. Bill Clinton był "człowiekiem renesansu", a Bush to przecież konserwatysta.
Japoński dziennik "Nikkei" informacje ze Stanów Zjednoczonych zamieszcza wprawdzie na stronie tytułowej, rzadko jednak są to dobre wiadomości. "W styczniu spadła w USA sprzedaż samochodów". To prawda, ale japońscy dziennikarze zapominają dodać, że powodem spadku była wyjątkowo ostra zima i związane z tym trudności komunikacyjne.
![](http://www.wprost.pl/G/wprost_gfx/1109/s52w.jpg)
Krytycy polityki gospodarczej Busha najchętniej powołują się na "pozytywne konsekwencje słabnącego dolara dla gospodarki amerykańskiej". Jest to interpretacja wręcz nonsensowna. Zakłada ona bowiem, że istnieje zależność: tania waluta krajowa - duży wzrost eksportu - szybki wzrost gospodarczy. Kłopot w tym, że takiej prawidłowości nie ma (gdyby była, wszystkie kraje świata prześcigałyby się, by przez jak najczęstsze dewaluacje mieć jak najgorszy pieniądz).
Przez długie lata dolar był de facto jedynym pieniądzem światowym. To oznaczało, że każdy importer amerykański mógł sprowadzić z dowolnego miejsca dowolny towar, płacąc "zielonymi" i nie troszcząc się o to, jakie to będzie mieć konsekwencje dla bilansu płatniczego. Dlatego po świecie hulały miliardy petro- i eurodolarów, a amerykański bank centralny (Fed) nie musiał przywiązywać wielkiej wagi do przyrostu podaży pieniądza, bowiem wiedział, że znaczną jego część wchłonie gospodarka światowa. Miało to pozytywne konsekwencje dla gospodarki amerykańskiej, która zawsze mogła sobie pozwolić na niższe stopy procentowe i nie musiała się bać wysokiego deficytu budżetowego (w publicystycznym, wrogim wobec USA skrócie można powiedzieć, że biedny świat finansował wydatki najbogatszego państwa świata). Wprowadzenie euro radykalnie zmieniło tę sytuację. Nagle kilkanaście państw wytwarzających jedną czwartą produktu światowego zaczęło się posługiwać w swych rozliczeniach własną walutą, a dolar stał się dla nich jedynie instrumentem lokat finansowych, alternatywnym wobec franka czy jena.
Jeżeli dołożymy do tego nakręcaną przez media panikę spowodowaną spekulacjami o możliwych skutkach interwencji w Iraku, mamy wystarczające wyjaśnienie osłabienia dolara. Osłabienia - dodajmy - które wcale dla USA nie jest jednoznacznie korzystne. Wprawdzie w krótkim okresie pobudza wzrost eksportu, ale poważnie komplikuje amerykańską politykę monetarną i fiskalną.
Amerykański wyrzut sumienia
Propaganda klęski służy politykom eurolewicy do ukrycia porażki ich własnych programów. Dla kanclerza Gerharda Schrödera czy prezydenta Jacques'a Chiraca Stany Zjednoczone nie są wzorem do naśladowania, lecz wyrzutem sumienia. Krytyka "tej obrzydliwej, rozpasanej Ameryki" to ważny element ich antykapitalistycznej retoryki. Nie mówiąc już o Japonii, którą upór i nieudolność socliberalnych polityków doprowadziły niemal na krawędź ruiny gospodarczej. Złudzenie klęski przydaje się także "socjaldemokratom" amerykańskim skupionym w szeregach Partii Demokratycznej i w mediach głównego nurtu. Dla Johna Kerry'ego czy Johna Edwardsa, którzy walczą o nominację swej partii w listopadowych wyborach prezydenckich, katastrofizm jest właściwie jedynym programem wyborczym. Co mogą zaoferować swoim wyborcom poza ich straszeniem? Jeszcze więcej pomocy społecznej, bezpłatną służbę zdrowia, programy socjalne, które nie sprawdzają się w Europie?
Na szczęście liczby są bezideowe i apolityczne. Jeśli ożywienie utrzyma się przez najbliższe miesiące, co jest bardzo prawdopodobne, to obecny prezydent USA wygra wybory. Perspektywa powstrzymania europeizacji Stanów Zjednoczonych zostanie odsunięta na kolejne cztery lata.
Jan M. Fijor
Współpraca: Michał Zieliński
Więcej możesz przeczytać w 9/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.