Polskie uczelnie najlepiej kształcą na kierunku bezrobocie
Na pierwszy rzut oka stan naszego szkolnictwa może napawać dumą. Polska znajduje się bowiem na szóstym miejscu w świecie pod względem długości czasu, który poświęcamy na naukę. Tak przynajmniej wynika z opublikowanego właśnie raportu "Education at a Glance" Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD), skupiającej 28 najbardziej rozwiniętych krajów świata. Analitycy OECD określili liczbę lat, jakie zajmuje w danym kraju nauka osobom, które ukończyły 15. rok życia. Średnia dla państw ujętych w zestawieniu to 6,9 roku, tymczasem w Polsce to 8,1 roku - wyprzedzają nas tylko Dania, Finlandia, Islandia, Holandia i Luksemburg, czyli kraje, które zamieszkuje kilkakrotnie mniej osób niż Polskę (a więc dużo łatwiej zadbać tam o solidne wykształcenie wszystkich obywateli). Daleko za nami pozostają natomiast tak rozwinięte i duże państwa, jak USA, Japonia czy Wielka Brytania. Często porównywaną z Polską Hiszpanię wyprzedzamy o prawie trzy lata. Czar pryska, gdy wziąć pod uwagę długość czasu, jaki potrzebny jest na znalezienie pracy. OECD wyliczyło, że przeciętny Polak w wieku 15-29 lat spędza na bezrobociu aż 2,1 roku - jest to najgorszy wynik wśród krajów ujętych w zestawieniu (taki sam rezultat ma tylko Słowacja). Średnia dla państw należących do organizacji to jeden rok, a w Japonii, USA czy Wielkiej Brytanii młodzi ludzie szukają pracy tylko przez kilka miesięcy. Dość słabo wykształcona młodzież hiszpańska bez zatrudnienia pozostaje zaledwie przez 1,4 roku. Górą przeciętni Jak to możliwe, że uczymy się tak długo, ale z tak marnym rezultatem? Odpowiedzi warto poszukać w badaniu Civic Education Study, koordynowanym przez Międzynarodowe Stowarzyszenie ds. Oceny Osiągnięć Szkolnych (IEA), w którym sprawdzano poziom wykształcenia w 28 krajach. Okazuje się, że nasi 17-latkowie (na tej grupie wiekowej prowadzono badania) fantastycznie wypadają w testach sprawdzających znajomość definicji, natomiast poniżej przeciętnej, gdy testowane jest rozumienie przekazów (średnia międzynarodowa to 113 punktów, polska - 108). - Polskie szkoły nie uczą samodzielności i myślenia - podkreśla Anna Wiłkomirska, pedagog z Uniwersytetu Warszawskiego, która brała udział w badaniu. - Młodzież ciągle wychowuje się do porażki, a nie do sukcesu. Premiuje się przeciętniactwo, nie wypracowaliśmy systemu, który pozwoliłby absolwentom radzić sobie na rynku pracy w sytuacji coraz ostrzejszej konkurencji - ostrzega Wiłkomirska. Polskim uczniom brak poczucia, że sami są kowalami własnego losu. Na przykład na pytanie "czy państwo zdecydowanie powinno zapewnić pracę każdemu, kto chce pracować", aż 84 proc. polskich 17-latków odpowiedziało twierdząco. Nic dziwnego, że tak myśląca młodzież nie potrafi aktywnie poszukiwać pracy. Świetnie pokazuje to raport OECD. Od krajów bardziej rozwiniętych odróżnia nas to, że nauki nie łączymy z pracą. Jeśli przeciętny młody Amerykanin czy Brytyjczyk poświęca na naukę nawet mniej czasu niż Polak, to przez połowę tego okresu łączy chodzenie do szkoły z pracą. Tymczasem polscy uczniowie i studenci na ogół dopiero pod sam koniec swojej edukacji zaczynają szukać jakiegoś zajęcia - kończy się to w wielu wypadkach tym, że po otrzymaniu dyplomu są kompletnie nieprzygotowani do konkurencji na rynku pracy i - mimo tak długiej nauki - nie mogą sobie znaleźć zatrudnienia. Polscy 15-latkowie średnio uczą się jeszcze przez 8,1 roku, ale w tym czasie pracują tylko przez rok. Dla porównania: młodzi Amerykanie uczą się 6,7 roku, a w tym czasie przepracowują 2,6 roku. Duńczycy, liderzy zestawienia, uczą się aż 9,7 lat, ale przez 5,7 roku łączą szkołę z pracą. I ten ciąg do pracy nie dotyczy tylko młodzieży z górnego przedziału omawianej grupy wiekowej. O ile w Polsce są prawne utrudnienia przy podejmowaniu pracy przed 18. rokiem życia, o tle w Austrii, Niemczech, Norwegii i USA pracuje ponad 20 proc. młodych ludzi w wieku 15-19 lat. W Australii, Kanadzie, Szwajcarii i Wielkiej Brytanii ten odsetek wynosi 30 proc. Systemy edukacyjne w tych krajach są wyraźnie ukierunkowane na uczenie aktywnego poszukiwania pracy, u nas nauka i praca to wciąż dwa odrębne, niekompatybilne światy. Nic dziwnego, że struktura kształcenia w zbyt małym stopniu odzwierciedla popyt na rynku pracy. Prof. Mirosław Handke, były minister edukacji, twierdzi, że kandydaci do szkół wyższych za rzadko zauważają na przykład, że dużo łatwiej znaleźć pracę po studiach technicznych, choć są one "dużo mniej medialne". Wystarczy spojrzeć na dane dotyczące ubiegłorocznych absolwentów. Jak podaje GUS, wyższe uczelnie ukończyło 391 tys. osób. Co trzecia z nich została absolwentem kierunków związanych z marketingiem, zarządzaniem i administracją, kolejne 15 proc. to dyplomowani pedagodzy. Taka uniformizacja wykształcenia prowadzi do tego, że młodzi ludzie - teoretycznie świetnie wykształceni - kompletnie nie radzą sobie na rynku pracy: brakuje im własnej osobowości, zlewają się pracodawcom w jednolitą masę absolwentów. Ten brak cech szczególnych sprawia, że albo lądują na bezrobociu, albo znajdują pracę poniżej swoich kwalifikacji i ambicji. - Regularnie przychodzą do mnie kolejni specjaliści od marketingu i zarządzania, których jedynym atutem jest dyplom mało znanej uczelni. Nie znają języków obcych, nie mają żadnego doświadczenia zawodowego - mówi Wojciech Kamiński, szef firmy pośrednictwa pracy Wakat. - Wszyscy mają za to jedną wspólną cechę: niezwykle wybujałe ambicje, od razu widzą siebie na stanowiskach kierowniczych. Kiedy proponuję im pracę mniej prestiżową, ale pozwalającą zdobyć pierwsze szlify zawodowe i umożliwiającą wspinanie się po kolejnych szczeblach kariery, przeważnie lekceważąco wzruszają ramionami - dodaje Kamiński. - W dzisiejszych czasach duże medialne kariery robią głównie finansiści i marketingowcy i stąd taki run na te kierunki - każdy chce ich naśladować. Prowadzi to jednak do kompletnej deformacji rynku edukacyjnego w Polsce. A przy okazji sprawia, że młodzi ludzie są zupełnie nieprzygotowani do wejścia w dorosłe życie - tłumaczy prof. Marek Rocki, były rektor Szkoły Głównej Handlowej (SGH). Przedłużenie ogólniaków Tak wygląda przemilczana ciemna strona okrzyczanej rewolucji edukacyjnej, jaką niewątpliwie przeszła Polska po obaleniu komunizmu. W 1991 r. mieliśmy około 400 tys. studentów, dziś - 1,9 mln. Tzw. współczynnik skolaryzacji naszego kraju (czyli odsetek mieszkańców Polski z wyższym wykształceniem lub studiujących) wzrósł w tym czasie z 13 proc. do prawie 50 proc. Te dane najlepiej pokazują, jakiej wartości nabrało wyższe wykształcenie. - Zdecydowana większość polskich uczelni to proste przedłużenie ogólniaków: studenci nie mają żadnej swobody, muszą sztywno realizować program nauczania. To bardzo utrudnia łączenie studiów z pracą - uważa prof. Marek Rocki. Według niego, tylko SGH, wydział prawa na Uniwersytecie Warszawskim oraz elektronika na Politechnice Warszawskiej traktują studentów jak dorosłych ludzi, pozwalając im swobodnie kształtować swój grafik zajęć - oczekują jedynie zebrania wymaganej liczby wpisów w indeksie na koniec studiów. Według Krzysztofa Pawłowskiego, rektora Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu, przekleństwem polskich uczelni wyższych jest także uparte dążenie zarówno kadry, jak i samych uczących się do tego, by studenci kończyli studia magisterskie (decyduje się na nie 90 proc. studentów). - W Polsce cały czas lekceważy się licencjaty, traktuje się je jako niepełne wykształcenie. Tymczasem w USA i Wielkiej Brytanii już po trzech latach studiów kończy edukację wyższą zdecydowana większość ludzi. Oni już dawno zauważyli, że lepiej zacząć szybciej pracować i zdobywać doświadczenie zawodowe, zamiast tracić energię na zbyteczne tytuły naukowe - podkreśla Krzysztof Pawłowski. Młodzi ludzie zbyt często traktują studia nie jako sposób doskonalenia zawodowego, ale jako formę przedłużenia sobie młodości lub sposób na wyrwanie się z prowincji do dużego miasta. - Dlatego tak wiele osób idzie na tak bezsensowne obecnie z rynkowego punktu widzenia studia, jak marketing czy pedagogika - tłumaczy Handke. Analiza szkolnictwa wyższego w Polsce pokazuje, że w znacznej mierze tylko pozornie podlegamy zmianie systemu uczenia się, która zachodzi we współczesnym świecie. Polski system edukacyjny, który na papierze przynosi bardzo dobre rezultaty (wyraźny wzrost liczby osób z wyższym wykształceniem), w istocie w znacznej części służy nie tyle lepszemu przygotowaniu absolwentów do poradzenia sobie na rynku pracy, ile po prostu odsuwa w czasie moment, w którym zostaną bezrobotnymi. Ilustracja: D. Krupa |
Więcej możesz przeczytać w 40/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.