Chopina w Polsce ciągle lepiej znamy z nazwy wódki niż z jego genialnych mazurków
W londyńskiej Royal Albert Hall może się zmieścić 5 tys. słuchaczy. I wszyscy - z lepszym lub gorszym skutkiem - próbują co roku zaśpiewać ukochanego nad Tamizą "Mesjasza". Gigantyczny chór entuzjastów amatorów dostaje przy wejściu nuty oratorium Haendla, a następnie lokując się w miejscach przeznaczonych dla odpowiednich głosów, razem z profesjonalną orkiestrą i solistami na estradzie, przeżywa jedyny w swoim rodzaju wieczór. W Polsce, kraju ludzi niewykształconych muzycznie, bardziej znających Chopina z nazwy wódki niż z mazurków, a Moniuszkę ze szkolnych podręczników, taka zabawa by się nie udała. Tymczasem na Zachodzie chęć obcowania z klasyką rośnie, i to wśród kolejnych pokoleń. Anglicy, Francuzi czy Niemcy wciąż znajdują nowe pomysły na "sprzedaż" Bacha, Schuberta czy Czajkowskiego. Grające autobusy Najbardziej spektakularnym pomysłem ostatnich lat są Szalone Dni Muzyki. Powstały we francuskim Nantes. Przez tydzień w kilkunastu miastach i miasteczkach nad Loarą klasyką rozbrzmiewają - dosłownie! - tramwaje i autobusy, szkoły, sale widowiskowe i kościoły, a nawet stołówki dla ubogich i więzienie! Imprezę wymyślił znany menedżer René Martin, zarażając swym entuzjazmem miejscowe władze i niemal dwa tysiące wykonawców z całego świata (często z pierwszej ligi), którzy występują za znacznie mniejsze pieniądze niż normalnie. Artyści dyskutują z publicznością, wyjawiają tajniki swej sztuki i omawiają prezentowany repertuar. Sprzedaż biletów sięga dziesiątek tysięcy. Totalny najazd klasyki nie ma jednak nic wspólnego z wielką improwizacją - przeciwnie, jest perfekcyjnie obmyślony: raz obracał się wokół Beethovena i jemu współczesnych, kolejny cieszył Mozartem. Szalone Dni (których dyżurną orkiestrą jest nasza Sinfonia Varsovia), zawędrowały także do Bilbao, Lizbony i Tokio, a w planach Martina jest - bagatela - reszta globu. Wyjście z muzyką z sal koncertowych i operowych stało się dobrze widzianym zwyczajem. Ułatwia to współczesna technika: by uczestniczyć w słynnych londyńskich "Promsach", nie trzeba iść do Royal Albert Hall, lecz wystarczy stanąć przed telebimem w pobliskim Hyde Parku, a od niedawna także w innych brytyjskich miastach łączących się z Londynem. Również nowojorska Metropolitan Opera "wyszła w miasto". Po raz pierwszy w jej dziejach premierę rozpoczynającą sezon ("Madame Butterfly" w reżyserii Anthony'ego Minghelli - twórcy oscarowego "Angielskiego pacjenta") mogli zobaczyć widzowie zgromadzeni przed wielkim ekranem na Times Square. Bez ogródek w fabryce wódek Wyjście muzyki w plener zaowocowało modą na małe festiwale, wyrastające w pięknych miejscach - od Irlandii po Szwajcarię i Francję. Ta ostatnia, szczególnie nasycona takimi artystycznymi spotkaniami, jest wzorem dla Cezarego Zycha, organizatora Muzyki w Raju w Paradyżu. Festiwal (odbyły się już cztery) tworzą muzycy kameralnej orkiestry Arte dei Suonatori, którzy "wychowali" sobie publiczność, koncertując regularnie w zachodniej Polsce. - Ukształtowała się grupa słuchaczy, dla których można było stworzyć osobny festiwal w malowniczym i zjawiskowym miejscu, jakim jest Paradyż - mówi Zych. Podobnie jak we Francji udało się tu zachęcić do współpracy niemal całą lokalną społeczność szukającą sposobów, by przyciągnąć turystów czymś więcej, niż wspaniałymi lasami i jeziorami ziemi lubuskiej. Lekka i wpadająca w ucho muzyka dawna jest sprawdzonym magnesem dla słuchaczy. Trudniej ze współczesną. A jednak Tadeusz Wielecki, od kilku lat dyrektor Warszawskiej Jesieni, uczynił z imprezy dla koneserów barwne i ciekawe święto, w którym gremialnie zaczęli uczestniczyć młodzi ludzie. Wielecki wyszedł z założenia, że młodość i awangarda idą w parze i zaczął wydawać specjalne biuletyny z dowcipnymi komentarzami do prezentowanych na festiwalu utworów, w rodzaju "symfonio, odpręż mnie" czy "bez ogródek w fabryce wódek". Koncerty są starannie zaplanowane: od multimedialnych futurystycznych widowisk operowych po nocne klimatyczne prezentacje dzieł w nietypowych miejscach, jak np. stara fabryka Norblina. Spektakularny sukces odniosła tegoroczna Wratislavia Cantans, która od lat ma dobrą reklamę, ale dopiero pojawienie się artystycznego dyrektora z prawdziwego zdarzenia zapewniło festiwalowi europejską rangę. Słynny angielski dyrygent Paul McCreesh pieczołowicie przygotował program i zaprosił gwiazdy (dodatkowo część imprez ruszyła w głąb kraju). - Polacy mają podobne potrzeby i aspiracje kulturalne jak Niemcy, Czesi czy Anglicy. Problemem u nas jest słabe przygotowanie społeczeństwa do odbioru muzyki, brak systemu kształcenia muzycznego dzieci i młodzieży, rozbudzania ich potrzeb i nawyków - podkreśla Ewa Michnik, która niebawem wystawi we Wrocławiu cały Wagnerowski "Pierścień Nibelunga" (piętnaście godzin muzyki w cztery wieczory!). To jej kolejna superprodukcja, na którą tłumnie przyjeżdżają także melomani z zagranicy. Dziecko z kąpielą Znaczenie promocji doskonale rozumie Elżbieta Penderecka, spiritus movens Wielkanocnego Festiwalu im. Beethovena, odbywającego się z wielkim medialnym szumem. Cóż z tego, skoro sama muzyka wydaje się być na drugim planie wobec listy zapraszanych VIP-ów, od europejskiej arystokracji po finansistów. Salonowi bywalcy tych koncertów traktują je często jako antrakt między bankietami, choć występują dla nich niemal wyłącznie artyści "z nazwiskami". Penderecka nie ma problemu z dotarciem do gwiazd. Jej atutem są prywatne znajomości wśród międzynarodowej śmietanki muzycznej, jakie zdobywała przez całe życie, będąc żoną i impresariem jednego z najsłynniejszych kompozytorów świata. Żal tym bardziej, że efekt jest niewspółmierny do możliwości. Jedyny występ w Polsce jednego z największych współczesnych pianistów - Stephena Kovacevicha - zorganizowała w kiepskiej akustycznie, choć pięknej sali Zamku Królewskiego, gdzie nie ma dobrego fortepianu. Kompletnym nieporozumiem były też występy sławnych orkiestr w ramach stołecznego festiwalu Muzyczna Praga. Podczas występu Filharmoników Wiedeńskich trudno było się zorientować, jak naprawdę brzmi jeden z najznakomitszych zespołów świata - w bazylice praskiej muzykę słychać jak w kotle. Cała impreza robiła nieodparte wrażenie "kiełbasy wyborczej". W jej reklamie aktywnie brał udział kandydat partii rządzącej na prezydenta Warszawy (podczas koncertu zajął wraz ze świtą pierwsze rzędy). Lepsza byłaby już dobra radiowa transmisja z którejś ze słynnych europejskich sal.
|
Więcej możesz przeczytać w 40/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.