Nie wystarczy, że nie podoba nam się inwestor albo kraj, z którego on pochodzi, by nacjonalizować
Sto dwadzieścia banknotów o nominale 1000 dolarów Zimbabwe (ZWD), najwyższym będącym w obiegu, muszą zabierać do sklepu obywatele tego kraju, by kupić bochenek chleba. Hiperinflacja w wysokości 1000 proc. rocznie, zrujnowane rolnictwo i widmo głodu to rezultaty nacjonalizacji należącej do białych farmerów ziemi, co w 2000 r. zapoczątkował prezydent Zimbabwe Robert Mugabe. Część przejętych przez państwo farm trafiła do rąk zaufanych rządzących, nie mających pojęcia o uprawie roli, a reszta niszczeje. Mimo to w maju tego roku Mugabe ogłosił plan nacjonalizacji wszystkich 500 kopalń platyny w kraju, ostatniej podpory walącej się gospodarki (państwo chce przejąć po 51 proc. udziałów w nich). To skrajny przykład "dobrodziejstw", jakie niesie z sobą własność państwowa, tym bardziej wprowadzana w drodze przymusowego wywłaszczenia.
Nacjonalizacja - wbrew pozorom - nie jest pieśnią przeszłości w krajach rozwiniętych i domeną wyłącznie państw egzotycznych. W ostatnich 30 latach takie wypadki zdarzały się m.in. we Francji, Wielkiej Brytanii, Japonii, Grecji i Argentynie. Przekonujący pretekst do przejęcia prywatnej własności zawsze się znajdował. Teraz rząd Jarosława Kaczyńskiego i prezydent Lech Kaczyński pracują nad projektem ustawy o bezpieczeństwie narodowym, która dałaby państwu prawo zakupu prywatnej firmy, "ważnej dla polskiego bezpieczeństwa" - w sytua-cji, gdyby doszło do jej wrogiego przejęcia. W wypadku firmy z sektora energetycznego, jak PKN Orlen, PGNiG czy elektrownie, państwo może nawet zyskać prawo faktycznego przejęcia nad nią kontroli bez konieczności wykupu (politycy mogliby wydawać polecenia kierownictwu prywatnych firm). Czy ta gra jest warta świeczki?
Francuska lekcja
Dziś już mało kto pamięta, że gdy 1981 r. Franćois Mitterrand został prezydentem Francji i wyniósł lewicę do władzy, znacjonalizowała ona 36 banków i najważniejsze koncerny chemiczne, metalurgiczne, elektroniczne i zbrojeniowe. Udział państwowych przedsiębiorstw w produkcji przemysłowej kraju z dnia na dzień skoczył z 15 proc. do 30 proc. Zwycięstwo prawicy w wyborach parlamentarnych w drugiej połowie lat 80. zapoczątkowało ponowną prywatyzację, ale do dziś próby sprzedaży takich przedsiębiorstw, jak dostawca energii EdF (Électricité de France) czy dostawca gazu Gaz de France (GdF) wywołują nad Sekwaną zaciekłe spory.
Idea nacjonalizacji krąży po świecie co najmniej od XVII wieku, kiedy to król Francji Ludwik XIV wespół z ministrem finansów Jeanem-Baptiste'em Colbertem przejźli na rzecz państwa cały przemysł tytoniowy w kraju. Choć obecnie nacjonalizacja budzi ogromne wątpliwości, w wyjątkowych sytuacjach dopuszcza ją wiele rozwiniętych państw - oczywiście z pełnym odszkodowaniem. Do rzadkości należy twarde liberalne stanowisko, które prezentowali na przykład eksperci Centrum im. Adama Smitha w sejmowej Komisji Konstytucyjnej, zabiegający o zakazanie nacjonalizacji w ustawie zasadniczej. Pytanie tylko, jakie sytuacje uznać za wyjątkowe, uzasadniające zawłaszczenie przez państwo prywatnego majątku?
Firmy ze strategicznych sektorów
- linie kolejowe, lotnicze, fabryki motoryzacyjne, kopalnie czy elektrownie - nieraz nacjonalizowano podczas wielkich wojen i w okresie odbudowy po nich - zarówno w USA, jak i w Europie Zachodniej. Współcześnie nie ma realnych zagrożeń o tej skali, a doświadczenie uczy, że legislacyjne furtki tworzone na wypadek hipotetycznych wielkich zagrożeń są przez polityków wykorzystywane w sytuacjach dużo bardziej prozaicznych.
Reguła wyjątków
Robert Mugabe z "reformy rolnej" uczynił hasło wyborcze atrakcyjne dla biedoty, a pomysł przejęcia kopalń uzasadnia świętym prawem narodu Zimbabwe do korzystania z surowców naturalnych (tak jakby władze tego kraju nie pobierały od ich właścicieli podatków). Populiści - prezydent Wenezueli Hugo Chávez i prezydent Boliwii Juan Evo Morales - posługując się podobną retoryką, znacjonalizowali niedawno przemysł naftowy w swoich krajach. Jedyna "wyjątkowość" sytuacji w tych wypadkach wynika z szalejących cen ropy na świecie i żądzy polityków, by dobrać się do zysków z handlu tym surowcem.
W państwach demokratycznych, przynajmniej od czasów Margaret Thatcher i jej prywatyzacyjnej krucjaty, nacjonalizacja należy do rzadkości. Jeśli się jednak zdarza, również nie ma zwykle nic wspólnego z bezpieczeństwem narodowym, a raczej z bezpieczeństwem polityków zabiegających o głosy wyborców. Chętnie uciekają się do nacjonalizacji zwłaszcza wobec banków, których upadek mógłby wzburzyć i narazić na straty obywateli. W 1996 r. bułgarski bank centralny przejął na własność bank BZK Vitosha, ratując go przed upadkiem, a klientów - przed utratą depozytów (wcześniej w podobnych okolicznościach przejął prywatny Agrobiznesbank). Dwa lata później w Japonii państwo znacjonalizowało prywatny bank Long-Term Credit Bank of Japan (LTCB), któremu groziło bankructwo (udzielił tzw. złych kredytów na kwotę 40 mld USD). A w 2002 r. argentyński bank centralny Banco De La Nación przejął aż trzy zagraniczne banki należące do francuskiego Crédit Agricole SA - Bisel, Suquía i Banco Entre Ríos, które również borykały się z problemami finansowymi (decyzje uzasadniono jakoby kluczową ich rolą w gospodarce - zatrudniają 6 tys. pracowników w 353 oddziałach i obsługują znaczną część handlu produktami rolnymi).
W 2003 r. Brytyjczycy dokonali faktycznej renacjonalizacji operatora sieci torów kolejowych - po tym, jak doszło do serii groźnych katastrof kolejowych i opinia publiczna obarczyła winą za nie prywatnego zarządcę (dziś operatorem jest Network Rail, prywatna firma non profit na utrzymaniu skarbu państwa). W tym samym roku w stawianej za wzór liberalnych reform Nowej Zelandii skarb państwa przejął kontrolę nad narodowym przewoźnikiem lotniczym, by ocalić go od bankructwa. Wcześniej podobny krok rozważano w czasie finansowej zapaści szwajcarskich linii Swissair.
Krwiobieg pod kontrolą
W Polsce z jaskrawymi przykładami upaństwowienia nie mieliśmy po 1989 r. do czynienia, przynajmniej do czasu faktycznej renacjonalizacji Banku Ochrony Środowiska w początku 2006 r., gdy państwowy Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska odkupił od szwedzkiej grupy finansowej SEB jej udziały w tym banku, zwiększając własne do 97 proc. Mniej oczywistych wypadków renacjonalizacji (przynajmniej na krótki czas) było jednak więcej, by wspomnieć choćby sposób, w jaki ratowano upadłe stocznie lub żerańską FSO, przekazując im publiczne pieniądze w zamian za udziały w spółkach dla skarbu państwa.
Obecna inicjatywa PiS wynika przede wszystkim z wielkiej wagi, jaką ta partia przywiązuje do bezpieczeństwa energetycznego. Zresztą nie tylko ona, jeśli wspomnimy zapowiedzi jednego z liderów PO, Jana Rokity, z września 2005 r., kiedy groził on nacjonalizacją systemu przesyłu gazu w sytuacji, gdyby rząd SLD sprywatyzował go tuż przed wyborami. Państwowa kontrola nad operatorami sieci przesyłowych gazu, ropy czy energii (w naszym wypadku - PGNiG-Przesył, PSE i PERN) - krwiobiegu gospodarki - jest wciąż dominującą zasadą w państwach unii. Panuje też dość powszechne przekonanie, że prawo własności ma swoje granice, gdyby w grę wchodziło rzeczywiste zagrożenie podstaw bezpieczeństwa państwa, a pojęcie tego zagrożenia coraz częściej rozciąga się właśnie na różnorodne wydarzenia w tzw. sektorach strategicznych. Na Węgrzech w 2001 r. parlament usiłował nawet w pośpiechu zmieniać przepisy o obrocie giełdowym, by zablokować zakup prywatyzowanego koncernu petrochemicznego BorsodChem przez inwestorów podejrzewanych o związki z rosyjskim Gazpromem.
Sytuację demokratycznych rządów komplikuje to, że usiłują często przeciwdziałać groźnym dla suwerenności politycznej zakusom rządów niezupełnie demokratycznych. Stanowczość w obronie prawa własności znika, gdy okazuje się, że przejąć ważne spółki energetyczne usiłuje na przykład Gazprom, który sam został faktycznie znacjonalizowany (rosyjski skarb państwa zdobył kontrolę nad 51 proc. udziałów Gazpromu) i realizuje nie tylko cele czysto ekonomiczne.
Jeśli jednak w ogóle mamy mówić o używaniu tak radykalnego narzędzia jak nacjonalizacja, byłoby ono dopuszczalne tylko w sytuacji naprawdę skrajnej, gdy zawodzą wszelkie inne środki, a dramatyczne konsekwencje nie budzą wątpliwości. Nie wystarczy to, że nie podoba nam się inwestor albo kraj, z którego on pochodzi. Musimy mieć pewność, że mamy do czynienia z rodzajem agresji dokonywanej z myślą o zaszkodzeniu naszej gospodarce lub całemu państwu. W każdym innym wypadku zastosowanie nacjonalizacji jako ostatecznej broni państwa w walce z prywatnymi inwestorami spowodowałoby szkody wielokrotnie przekraczające ewentualne korzyści. W grę wchodziłyby ogromne odszkodowania, poderwanie zaufania międzynarodowego biznesu do kraju, dyplomatyczne reperkusje. Choć trudno sobie wyobrazić sytuację, w której zagrożenie rzeczywiście uzasadniałoby podjęcie takiego ryzyka, nie jest ona w ogóle niewyobrażalna.
Ilustracja: D. Krupa
Nacjonalizacja - wbrew pozorom - nie jest pieśnią przeszłości w krajach rozwiniętych i domeną wyłącznie państw egzotycznych. W ostatnich 30 latach takie wypadki zdarzały się m.in. we Francji, Wielkiej Brytanii, Japonii, Grecji i Argentynie. Przekonujący pretekst do przejęcia prywatnej własności zawsze się znajdował. Teraz rząd Jarosława Kaczyńskiego i prezydent Lech Kaczyński pracują nad projektem ustawy o bezpieczeństwie narodowym, która dałaby państwu prawo zakupu prywatnej firmy, "ważnej dla polskiego bezpieczeństwa" - w sytua-cji, gdyby doszło do jej wrogiego przejęcia. W wypadku firmy z sektora energetycznego, jak PKN Orlen, PGNiG czy elektrownie, państwo może nawet zyskać prawo faktycznego przejęcia nad nią kontroli bez konieczności wykupu (politycy mogliby wydawać polecenia kierownictwu prywatnych firm). Czy ta gra jest warta świeczki?
Francuska lekcja
Dziś już mało kto pamięta, że gdy 1981 r. Franćois Mitterrand został prezydentem Francji i wyniósł lewicę do władzy, znacjonalizowała ona 36 banków i najważniejsze koncerny chemiczne, metalurgiczne, elektroniczne i zbrojeniowe. Udział państwowych przedsiębiorstw w produkcji przemysłowej kraju z dnia na dzień skoczył z 15 proc. do 30 proc. Zwycięstwo prawicy w wyborach parlamentarnych w drugiej połowie lat 80. zapoczątkowało ponowną prywatyzację, ale do dziś próby sprzedaży takich przedsiębiorstw, jak dostawca energii EdF (Électricité de France) czy dostawca gazu Gaz de France (GdF) wywołują nad Sekwaną zaciekłe spory.
Idea nacjonalizacji krąży po świecie co najmniej od XVII wieku, kiedy to król Francji Ludwik XIV wespół z ministrem finansów Jeanem-Baptiste'em Colbertem przejźli na rzecz państwa cały przemysł tytoniowy w kraju. Choć obecnie nacjonalizacja budzi ogromne wątpliwości, w wyjątkowych sytuacjach dopuszcza ją wiele rozwiniętych państw - oczywiście z pełnym odszkodowaniem. Do rzadkości należy twarde liberalne stanowisko, które prezentowali na przykład eksperci Centrum im. Adama Smitha w sejmowej Komisji Konstytucyjnej, zabiegający o zakazanie nacjonalizacji w ustawie zasadniczej. Pytanie tylko, jakie sytuacje uznać za wyjątkowe, uzasadniające zawłaszczenie przez państwo prywatnego majątku?
Firmy ze strategicznych sektorów
- linie kolejowe, lotnicze, fabryki motoryzacyjne, kopalnie czy elektrownie - nieraz nacjonalizowano podczas wielkich wojen i w okresie odbudowy po nich - zarówno w USA, jak i w Europie Zachodniej. Współcześnie nie ma realnych zagrożeń o tej skali, a doświadczenie uczy, że legislacyjne furtki tworzone na wypadek hipotetycznych wielkich zagrożeń są przez polityków wykorzystywane w sytuacjach dużo bardziej prozaicznych.
Reguła wyjątków
Robert Mugabe z "reformy rolnej" uczynił hasło wyborcze atrakcyjne dla biedoty, a pomysł przejęcia kopalń uzasadnia świętym prawem narodu Zimbabwe do korzystania z surowców naturalnych (tak jakby władze tego kraju nie pobierały od ich właścicieli podatków). Populiści - prezydent Wenezueli Hugo Chávez i prezydent Boliwii Juan Evo Morales - posługując się podobną retoryką, znacjonalizowali niedawno przemysł naftowy w swoich krajach. Jedyna "wyjątkowość" sytuacji w tych wypadkach wynika z szalejących cen ropy na świecie i żądzy polityków, by dobrać się do zysków z handlu tym surowcem.
W państwach demokratycznych, przynajmniej od czasów Margaret Thatcher i jej prywatyzacyjnej krucjaty, nacjonalizacja należy do rzadkości. Jeśli się jednak zdarza, również nie ma zwykle nic wspólnego z bezpieczeństwem narodowym, a raczej z bezpieczeństwem polityków zabiegających o głosy wyborców. Chętnie uciekają się do nacjonalizacji zwłaszcza wobec banków, których upadek mógłby wzburzyć i narazić na straty obywateli. W 1996 r. bułgarski bank centralny przejął na własność bank BZK Vitosha, ratując go przed upadkiem, a klientów - przed utratą depozytów (wcześniej w podobnych okolicznościach przejął prywatny Agrobiznesbank). Dwa lata później w Japonii państwo znacjonalizowało prywatny bank Long-Term Credit Bank of Japan (LTCB), któremu groziło bankructwo (udzielił tzw. złych kredytów na kwotę 40 mld USD). A w 2002 r. argentyński bank centralny Banco De La Nación przejął aż trzy zagraniczne banki należące do francuskiego Crédit Agricole SA - Bisel, Suquía i Banco Entre Ríos, które również borykały się z problemami finansowymi (decyzje uzasadniono jakoby kluczową ich rolą w gospodarce - zatrudniają 6 tys. pracowników w 353 oddziałach i obsługują znaczną część handlu produktami rolnymi).
W 2003 r. Brytyjczycy dokonali faktycznej renacjonalizacji operatora sieci torów kolejowych - po tym, jak doszło do serii groźnych katastrof kolejowych i opinia publiczna obarczyła winą za nie prywatnego zarządcę (dziś operatorem jest Network Rail, prywatna firma non profit na utrzymaniu skarbu państwa). W tym samym roku w stawianej za wzór liberalnych reform Nowej Zelandii skarb państwa przejął kontrolę nad narodowym przewoźnikiem lotniczym, by ocalić go od bankructwa. Wcześniej podobny krok rozważano w czasie finansowej zapaści szwajcarskich linii Swissair.
Krwiobieg pod kontrolą
W Polsce z jaskrawymi przykładami upaństwowienia nie mieliśmy po 1989 r. do czynienia, przynajmniej do czasu faktycznej renacjonalizacji Banku Ochrony Środowiska w początku 2006 r., gdy państwowy Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska odkupił od szwedzkiej grupy finansowej SEB jej udziały w tym banku, zwiększając własne do 97 proc. Mniej oczywistych wypadków renacjonalizacji (przynajmniej na krótki czas) było jednak więcej, by wspomnieć choćby sposób, w jaki ratowano upadłe stocznie lub żerańską FSO, przekazując im publiczne pieniądze w zamian za udziały w spółkach dla skarbu państwa.
Obecna inicjatywa PiS wynika przede wszystkim z wielkiej wagi, jaką ta partia przywiązuje do bezpieczeństwa energetycznego. Zresztą nie tylko ona, jeśli wspomnimy zapowiedzi jednego z liderów PO, Jana Rokity, z września 2005 r., kiedy groził on nacjonalizacją systemu przesyłu gazu w sytuacji, gdyby rząd SLD sprywatyzował go tuż przed wyborami. Państwowa kontrola nad operatorami sieci przesyłowych gazu, ropy czy energii (w naszym wypadku - PGNiG-Przesył, PSE i PERN) - krwiobiegu gospodarki - jest wciąż dominującą zasadą w państwach unii. Panuje też dość powszechne przekonanie, że prawo własności ma swoje granice, gdyby w grę wchodziło rzeczywiste zagrożenie podstaw bezpieczeństwa państwa, a pojęcie tego zagrożenia coraz częściej rozciąga się właśnie na różnorodne wydarzenia w tzw. sektorach strategicznych. Na Węgrzech w 2001 r. parlament usiłował nawet w pośpiechu zmieniać przepisy o obrocie giełdowym, by zablokować zakup prywatyzowanego koncernu petrochemicznego BorsodChem przez inwestorów podejrzewanych o związki z rosyjskim Gazpromem.
Sytuację demokratycznych rządów komplikuje to, że usiłują często przeciwdziałać groźnym dla suwerenności politycznej zakusom rządów niezupełnie demokratycznych. Stanowczość w obronie prawa własności znika, gdy okazuje się, że przejąć ważne spółki energetyczne usiłuje na przykład Gazprom, który sam został faktycznie znacjonalizowany (rosyjski skarb państwa zdobył kontrolę nad 51 proc. udziałów Gazpromu) i realizuje nie tylko cele czysto ekonomiczne.
Jeśli jednak w ogóle mamy mówić o używaniu tak radykalnego narzędzia jak nacjonalizacja, byłoby ono dopuszczalne tylko w sytuacji naprawdę skrajnej, gdy zawodzą wszelkie inne środki, a dramatyczne konsekwencje nie budzą wątpliwości. Nie wystarczy to, że nie podoba nam się inwestor albo kraj, z którego on pochodzi. Musimy mieć pewność, że mamy do czynienia z rodzajem agresji dokonywanej z myślą o zaszkodzeniu naszej gospodarce lub całemu państwu. W każdym innym wypadku zastosowanie nacjonalizacji jako ostatecznej broni państwa w walce z prywatnymi inwestorami spowodowałoby szkody wielokrotnie przekraczające ewentualne korzyści. W grę wchodziłyby ogromne odszkodowania, poderwanie zaufania międzynarodowego biznesu do kraju, dyplomatyczne reperkusje. Choć trudno sobie wyobrazić sytuację, w której zagrożenie rzeczywiście uzasadniałoby podjęcie takiego ryzyka, nie jest ona w ogóle niewyobrażalna.
Ilustracja: D. Krupa
Więcej możesz przeczytać w 31/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.