Nie chcesz przyjść do Guggenheima? On przyjdzie do ciebie!
Guggenheim to McDonald wśród muzeów - chce być wszędzie iśserwować sztukę dla każdego. Ma już pięć placówek: w Nowym Jorku, Wenecji, Bilbao, Berlinie i Las Vegas, aśplanowana jest budowa filii w Abu Dhabi, stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Zaprojektuje ją słynny architektśFrank Gehry. W jej przepastnych wnętrzach(30 tys. m2) będzie można wystawić nawet statek. Znana sieć nie musi się martwićo popularność nowego przybytku, bo maśwyrobioną markę. Tylko w trzech ostatnichślatach 130 państw z całego świata,śpragnących mieć u siebie filię tej świątyni nowoczesności, zgłosiło się do nowojorskiej centrali.
Guggenheim jednak nie tylko buduje nowe placówki, lecz wypożycza też swoje zbiory, by przypadkiem żaden widz nie zapomniał, kto rządzi światem współczesnej sztuki.
Małpy, rury i "pollocki"
Bonn, od kiedy nie jest już stolicą Niemiec, straciło na znaczeniu. Teraz skutecznie próbuje przyciągnąć turystów niepowtarzalnymi wystawami. Do miasta Beethovena i biurokratów przyjechało 200 dzieł wypożyczonych z pięciu filii Guggenheima. Wystawa części kolekcji jest niewątpliwie wydarzeniem roku. Głównie medialnym. Na koszt organizatorów do Bonn zjechały setki dziennikarzy z całego świata, a w dniu otwarcia na terenie muzeum koncertowała Liza Minelli. Aby dzieła z imperium Guggenheima dotarły do Niemiec, potrzebne były gwarancje rządowe - wystawę ubezpieczono na miliard euro! I to wystarczyło. Niepotrzebna była inna forma rewanżu.
Prace pokazywane są w dwóch położonych obok siebie muzeach Kunst- und Ausstellungshalle (KAH) i Kunstmuseum. Wystawa ma być spacerem przez historię różnorakich awangard. Dlatego trudno się tutaj doszukać chronologii. Widza wita Wassily Kandinsky, ulubieniec Solomona Guggenheima. Zgromadzono tu jedenaście ze 150 obrazów, które kolekcjoner kupił od artysty. Nie są to jednak jego najważniejsze dzieła. Pokazywany m.in. obraz "W czarnym kwadracie" z 1923 r. jest zaledwie kontynuacją suprematyzmu Kazimierza Malewicza. Ale na wystawie nikt nawet nie wspomina Malewicza, jego "Czarny kwadrat" (1913 r.) nie znalazł się na niej, bo Guggenheim po prostu go nie ma. A bez takiego zestawienia łatwo mówić o nowatorstwie półmongolskiego artysty. Za to wybór prac Moneta, Maneta, van Gogha czy CezanneŐa jest strzałem w dziesiątkę - choć pokazano tylko kilka ich prac, to wszystkie są pierwszorzędne. Przykładem może być obraz "Przed lustrem" ńdouarda Maneta, gdzie artysta w nowatorski sposób przedstawia ruch, a jego nonszalanckie z pozoru pociągnięcia pędzla oddają istotę ekspresji. Obok stoją drewniane rzeźby ekscentryka Constantina Brncusiego. Jedna z nich - "Adam i Ewa" - przypomina wielkiego dziadka do orzechów. Warto także obejrzeć znakomite płótno Maksa Ernsta, który zaledwie rok był mężem bratanicy Solomona Peggy Guggenheim. Jego "Antypapież" to perfekcyjnie namalowany surrealistyczny obraz, na którym malarz w lewym rogu upamiętnił swą ekscentryczną żonę, tyle że z głową konia, za co ta obraziła się na artystę. Choć w zasadzie powinna być mu wdzięczna, że nie namalował jej z natury. Oczywiście nie zabrakło tutaj przedstawicieli amerykańskiej sztuki powojennej, jak Motherwell, Rothko czy Pollock. Obrazy tego ostatniego do złudzenia przypominają płótna malowane przez szympansy w amsterdamskim zoo. Te jednak nie osiągają takich cen na rynku jak "pollocki", choć są nie mniej ciekawe. Paradę gwiazd zamyka Warhol. Jego "One Hundred and Fifty Multi-Coloured MarilynŐs" z 1979 r. nadal robi wrażenie i przyciąga wzrok. O konceptualistach warto wspomnieć z jednego powodu. Nie rażą już w muzeach wystawiane jako dzieła sztuki kawałki papy, zardzewiałych rur, kamienie obrobione rzeką miast ręką rzeźbiarza lub inne materiały budowlane. A takie właśnie są przedstawione na wystawie obiekty Richarda Serry. Trochę boli, że - pokazywane jako nowatorskie - praktycznie mówią o tym samym co prace Marcela Duchampa, tyle że ten ostatni wymyślił je pół wieku wcześniej. Na szczęście, Guggenheim nie ograniczył się do pokazywania tylko tego rodzaju sztuki, bo dokładnie wie, że by zrobić w tej dziedzinie dobry interes, trzeba obstawiać na wszystkich frontach. Wszak nigdy nie wiadomo, na czym w przyszłości da się zarobić.
Lśniące bmw zamiast Rodina
O tym, że sztuka to biznes, najlepiej wiedział właśnie Solomon Guggenheim. Wiedzą to także kolejni dyrektorzy zarządzający muzeum. Thomas Krens, obecny dyrektor Fundacji Guggenheima, powiedział na konferencji prasowej, że zależy mu na "szczególnym zaangażowaniu w krajach azjatyckich". Dużo było gadania na temat dialogu międzykulturowego itp. Tajemnicą poliszynela jest jednak to, że już za kilka lat potentatami na rynku sztuki będą Chińczycy i Hindusi. Guggenheim wie, że jeśli w porę tam nie wkroczy, rynek mogą przejąć inni. A Krens słusznie twierdzi, że muzeum powinno przynosić zyski. No i przynosi. Teraz w Guggenheimie każdy może wystawiać, co mu się tylko zamarzy - byleby płacił. W 2000 r. sam Giorgio Armani za możliwość pokazania w muzeum swoich tekstylnych "dzieł" zapłacił ponad 15 mln dolarów. Ale nawet wtedy oburzeni nowojorczycy zapewnili niezłą frekwencję. Później słynna firma motoryzacyjna BMW (za bagatela podwojony budżet roczny fundacji) pokazała na wystawie swoje lśniące motocykle. Wtedy twierdzono, że to totalna profanacja sztuki. Czyżby? Wszak sam Solomon Guggenheim swoje pierwsze muzeum założył właśnie w dawnym auto-salonie, wywołując tym większy szok niż współcześni artyści swoimi pracami. I właśnie dzięki temu, a nie dzięki pokazanym tam obrazom KandinskyŐego, Mondriana czy Klee stało się o nim głośno w świecie sztuki. Dopiero później zatrudnił słynnego architekta Franka Lloyda Wrighta, który spiralną budowlą zaszokował świat sztuki. Wtedy twierdzono, że budynek przytłacza dzieła w nim wystawiane. A jednak to dzięki temu budynkowi tak naprawdę zaczęła się światowa ekspansja Guggenheima, która trwa do dziś.
Guggenheim jednak nie tylko buduje nowe placówki, lecz wypożycza też swoje zbiory, by przypadkiem żaden widz nie zapomniał, kto rządzi światem współczesnej sztuki.
Małpy, rury i "pollocki"
Bonn, od kiedy nie jest już stolicą Niemiec, straciło na znaczeniu. Teraz skutecznie próbuje przyciągnąć turystów niepowtarzalnymi wystawami. Do miasta Beethovena i biurokratów przyjechało 200 dzieł wypożyczonych z pięciu filii Guggenheima. Wystawa części kolekcji jest niewątpliwie wydarzeniem roku. Głównie medialnym. Na koszt organizatorów do Bonn zjechały setki dziennikarzy z całego świata, a w dniu otwarcia na terenie muzeum koncertowała Liza Minelli. Aby dzieła z imperium Guggenheima dotarły do Niemiec, potrzebne były gwarancje rządowe - wystawę ubezpieczono na miliard euro! I to wystarczyło. Niepotrzebna była inna forma rewanżu.
Prace pokazywane są w dwóch położonych obok siebie muzeach Kunst- und Ausstellungshalle (KAH) i Kunstmuseum. Wystawa ma być spacerem przez historię różnorakich awangard. Dlatego trudno się tutaj doszukać chronologii. Widza wita Wassily Kandinsky, ulubieniec Solomona Guggenheima. Zgromadzono tu jedenaście ze 150 obrazów, które kolekcjoner kupił od artysty. Nie są to jednak jego najważniejsze dzieła. Pokazywany m.in. obraz "W czarnym kwadracie" z 1923 r. jest zaledwie kontynuacją suprematyzmu Kazimierza Malewicza. Ale na wystawie nikt nawet nie wspomina Malewicza, jego "Czarny kwadrat" (1913 r.) nie znalazł się na niej, bo Guggenheim po prostu go nie ma. A bez takiego zestawienia łatwo mówić o nowatorstwie półmongolskiego artysty. Za to wybór prac Moneta, Maneta, van Gogha czy CezanneŐa jest strzałem w dziesiątkę - choć pokazano tylko kilka ich prac, to wszystkie są pierwszorzędne. Przykładem może być obraz "Przed lustrem" ńdouarda Maneta, gdzie artysta w nowatorski sposób przedstawia ruch, a jego nonszalanckie z pozoru pociągnięcia pędzla oddają istotę ekspresji. Obok stoją drewniane rzeźby ekscentryka Constantina Brncusiego. Jedna z nich - "Adam i Ewa" - przypomina wielkiego dziadka do orzechów. Warto także obejrzeć znakomite płótno Maksa Ernsta, który zaledwie rok był mężem bratanicy Solomona Peggy Guggenheim. Jego "Antypapież" to perfekcyjnie namalowany surrealistyczny obraz, na którym malarz w lewym rogu upamiętnił swą ekscentryczną żonę, tyle że z głową konia, za co ta obraziła się na artystę. Choć w zasadzie powinna być mu wdzięczna, że nie namalował jej z natury. Oczywiście nie zabrakło tutaj przedstawicieli amerykańskiej sztuki powojennej, jak Motherwell, Rothko czy Pollock. Obrazy tego ostatniego do złudzenia przypominają płótna malowane przez szympansy w amsterdamskim zoo. Te jednak nie osiągają takich cen na rynku jak "pollocki", choć są nie mniej ciekawe. Paradę gwiazd zamyka Warhol. Jego "One Hundred and Fifty Multi-Coloured MarilynŐs" z 1979 r. nadal robi wrażenie i przyciąga wzrok. O konceptualistach warto wspomnieć z jednego powodu. Nie rażą już w muzeach wystawiane jako dzieła sztuki kawałki papy, zardzewiałych rur, kamienie obrobione rzeką miast ręką rzeźbiarza lub inne materiały budowlane. A takie właśnie są przedstawione na wystawie obiekty Richarda Serry. Trochę boli, że - pokazywane jako nowatorskie - praktycznie mówią o tym samym co prace Marcela Duchampa, tyle że ten ostatni wymyślił je pół wieku wcześniej. Na szczęście, Guggenheim nie ograniczył się do pokazywania tylko tego rodzaju sztuki, bo dokładnie wie, że by zrobić w tej dziedzinie dobry interes, trzeba obstawiać na wszystkich frontach. Wszak nigdy nie wiadomo, na czym w przyszłości da się zarobić.
Lśniące bmw zamiast Rodina
O tym, że sztuka to biznes, najlepiej wiedział właśnie Solomon Guggenheim. Wiedzą to także kolejni dyrektorzy zarządzający muzeum. Thomas Krens, obecny dyrektor Fundacji Guggenheima, powiedział na konferencji prasowej, że zależy mu na "szczególnym zaangażowaniu w krajach azjatyckich". Dużo było gadania na temat dialogu międzykulturowego itp. Tajemnicą poliszynela jest jednak to, że już za kilka lat potentatami na rynku sztuki będą Chińczycy i Hindusi. Guggenheim wie, że jeśli w porę tam nie wkroczy, rynek mogą przejąć inni. A Krens słusznie twierdzi, że muzeum powinno przynosić zyski. No i przynosi. Teraz w Guggenheimie każdy może wystawiać, co mu się tylko zamarzy - byleby płacił. W 2000 r. sam Giorgio Armani za możliwość pokazania w muzeum swoich tekstylnych "dzieł" zapłacił ponad 15 mln dolarów. Ale nawet wtedy oburzeni nowojorczycy zapewnili niezłą frekwencję. Później słynna firma motoryzacyjna BMW (za bagatela podwojony budżet roczny fundacji) pokazała na wystawie swoje lśniące motocykle. Wtedy twierdzono, że to totalna profanacja sztuki. Czyżby? Wszak sam Solomon Guggenheim swoje pierwsze muzeum założył właśnie w dawnym auto-salonie, wywołując tym większy szok niż współcześni artyści swoimi pracami. I właśnie dzięki temu, a nie dzięki pokazanym tam obrazom KandinskyŐego, Mondriana czy Klee stało się o nim głośno w świecie sztuki. Dopiero później zatrudnił słynnego architekta Franka Lloyda Wrighta, który spiralną budowlą zaszokował świat sztuki. Wtedy twierdzono, że budynek przytłacza dzieła w nim wystawiane. A jednak to dzięki temu budynkowi tak naprawdę zaczęła się światowa ekspansja Guggenheima, która trwa do dziś.
Więcej możesz przeczytać w 31/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.