Można zostać człowiekiem "z układu", wcale się o to nie starając i nie mając podejrzanej metryki
Socjotechnika to znane przynajmniej od starożytności narzędzie urabiania poglądów tłumu przez rządzących i tych, którzy chcą zdobyć władzę. Już Rzymianie wiedzieli, że masom trzeba dać panem et circenses - chleba i igrzysk. Był to warunek spokoju na zapleczu i bezkarności panujących. Od dawien dawna stosowano przekupywanie nie tylko jednostek, lecz także całych grup społecznych. Makrokorupcja to stare narzędzie sprawowania władzy. "Książę" Machiavellego to przecież klasyka gatunku. Nasz ukochany rząd również posłużył się tym narzędziem wobec górników, rolników i pracowników przynoszących straty państwowych zakładów pracy (bo przecież nie przedsiębiorstw). Tyle że wyniki uzyskał mierne. Protesty beneficjentów trwają, a roszczenia rosną.
Polowanie na winowajców
Tradycyjna socjotechnika posługująca się makrokorupcją ma zasadniczą wadę. Jest kosztowna i mało efektywna. Współczesna socjotechnika stara się unikać bezpośrednich kosztów materialnych, a mimo to zapewniać sukces jej organizatorom, lansując nośne, atrakcyjne hasła odwołujące się do patriotyzmu, sprawiedliwości, uczciwości, przyzwoitości. Wymaga to oczywiście wmawiania społeczeństwu, że wszystko, co było dotychczas, było niesprawiedliwe, nieuczciwe, nieprzyzwoite, a przede wszystkim niepatriotyczne. Nasz dzień powszedni ilustruje tę metodę dobitnie.
Prawdziwe triumfy święciła socjotechnika w XX wieku. Mimo ogromnego przyspieszenia rozwoju gospodarki na przełomie XIX i XX wieku Rosjanie dali się namówić na bolszewizm. Mimo złych doświadczeń I wojny światowej i poniesionych strat kulturalni i wykształceni Niemcy dali się przekonać hitlerowskim zbrodniarzom. Historia dość przekonywająco dowiodła, że skuteczność socjotechniki destrukcyjnej zależy od stopnia zakorzenienia demokracji w społeczeństwie. Dlatego zabiegi socjotechniczne mają mniejsze szanse powodzenia w Wielkiej Brytanii czy w USA aniżeli w krajach ze słabszymi tradycjami demokratycznymi i wolnościowymi.
Zdawałoby się, że pod koniec XX wieku zakończyła się w Europie epoka socjotechniki posługującej się kłamstwem, oszczerstwem, liczącej na niewiedzę prostych ludzi, na ich podatność na frazesy i obietnice. Okazało się jednak, że nadzieje te nie były uzasadnione. Złe obyczaje w tej dziedzinie stały się niemal normą w walce politycznej, także niestety w Polsce, zwłaszcza tej czwartego gatunku. Każde, nawet najbardziej wyważone wystąpienie opozycyjnego polityka jest natychmiast kwalifikowane przez obóz rządzący jako brutalna napaść. Głosowanie niezgodne z interesem rządzących kwalifikowane jest jako dowód braku odpowiedzialności za państwo. Dokoła polityków opozycyjnych i ludzi dla Polski zasłużonych usiłuje się tworzyć otoczkę złożoną z bezpodstawnych, wydumanych oskarżeń, otoczkę mającą wskazać tłumowi winowajców wszelkiego zła.
Wieś potiomkinowska
Destrukcyjna socjotechnika nie lubi ludzi niezależnych. Dlatego usiłuje się ich szkalować. Dlatego też głównym przeciwnikiem polityków o zapędach totalitarnych jest inteligencja. Ostatnio niemal codziennie się o tym przekonujemy. Atakom na inteligencję towarzyszy niezwykle niebezpieczny dla kraju proces usuwania ze stanowisk osób wysoko kwalifikowanych, ale nie uznanych za powolnych wobec nowej nomenklatury. Jej tworzenie przypomina smutne wzorce PRL, tyle że zamieniono wszędzie przymiotnik "socjalistyczny" na przymiotnik "solidarny". Treść się nie zmieniła.
Łza się w oku kręci, gdy widać troskę nowej władzy o zachowanie zdobyczy socjalizmu niemal na każdym odcinku ("Nie matura, lecz chęć szczera..." itd.). Stąd pewnie też ta, aż nazbyt widoczna, tendencja do zohydzania opozycji, zwłaszcza Platformy Obywatelskiej, cuchnącej na milę zaprzedanymi intelektualistami i ludźmi "układu". Człowiekiem "z układu" można zresztą zostać, wcale się o to nie starając i nie mając podejrzanej metryki. Nominacja zależy od aktualnego kierunku ataku. Obserwując politykę kadrową nowego establishmentu, można się jedynie zapytać, jak daleko nam jeszcze do całkowitego zwycięstwa klientyzmu, do ustroju, w którym będą się liczyć "chody", znajomości wśród właściwych sekretarek i woźnych, adresy prywatnych mieszkań notabli itd. Oczywiście, pozostanie fasada w postaci urzędu antykorupcyjnego. Fasady są przecież potrzebne, zwłaszcza we wsiach potiomkinowskich.
Fot:Z. Furman
Polowanie na winowajców
Tradycyjna socjotechnika posługująca się makrokorupcją ma zasadniczą wadę. Jest kosztowna i mało efektywna. Współczesna socjotechnika stara się unikać bezpośrednich kosztów materialnych, a mimo to zapewniać sukces jej organizatorom, lansując nośne, atrakcyjne hasła odwołujące się do patriotyzmu, sprawiedliwości, uczciwości, przyzwoitości. Wymaga to oczywiście wmawiania społeczeństwu, że wszystko, co było dotychczas, było niesprawiedliwe, nieuczciwe, nieprzyzwoite, a przede wszystkim niepatriotyczne. Nasz dzień powszedni ilustruje tę metodę dobitnie.
Prawdziwe triumfy święciła socjotechnika w XX wieku. Mimo ogromnego przyspieszenia rozwoju gospodarki na przełomie XIX i XX wieku Rosjanie dali się namówić na bolszewizm. Mimo złych doświadczeń I wojny światowej i poniesionych strat kulturalni i wykształceni Niemcy dali się przekonać hitlerowskim zbrodniarzom. Historia dość przekonywająco dowiodła, że skuteczność socjotechniki destrukcyjnej zależy od stopnia zakorzenienia demokracji w społeczeństwie. Dlatego zabiegi socjotechniczne mają mniejsze szanse powodzenia w Wielkiej Brytanii czy w USA aniżeli w krajach ze słabszymi tradycjami demokratycznymi i wolnościowymi.
Zdawałoby się, że pod koniec XX wieku zakończyła się w Europie epoka socjotechniki posługującej się kłamstwem, oszczerstwem, liczącej na niewiedzę prostych ludzi, na ich podatność na frazesy i obietnice. Okazało się jednak, że nadzieje te nie były uzasadnione. Złe obyczaje w tej dziedzinie stały się niemal normą w walce politycznej, także niestety w Polsce, zwłaszcza tej czwartego gatunku. Każde, nawet najbardziej wyważone wystąpienie opozycyjnego polityka jest natychmiast kwalifikowane przez obóz rządzący jako brutalna napaść. Głosowanie niezgodne z interesem rządzących kwalifikowane jest jako dowód braku odpowiedzialności za państwo. Dokoła polityków opozycyjnych i ludzi dla Polski zasłużonych usiłuje się tworzyć otoczkę złożoną z bezpodstawnych, wydumanych oskarżeń, otoczkę mającą wskazać tłumowi winowajców wszelkiego zła.
Wieś potiomkinowska
Destrukcyjna socjotechnika nie lubi ludzi niezależnych. Dlatego usiłuje się ich szkalować. Dlatego też głównym przeciwnikiem polityków o zapędach totalitarnych jest inteligencja. Ostatnio niemal codziennie się o tym przekonujemy. Atakom na inteligencję towarzyszy niezwykle niebezpieczny dla kraju proces usuwania ze stanowisk osób wysoko kwalifikowanych, ale nie uznanych za powolnych wobec nowej nomenklatury. Jej tworzenie przypomina smutne wzorce PRL, tyle że zamieniono wszędzie przymiotnik "socjalistyczny" na przymiotnik "solidarny". Treść się nie zmieniła.
Łza się w oku kręci, gdy widać troskę nowej władzy o zachowanie zdobyczy socjalizmu niemal na każdym odcinku ("Nie matura, lecz chęć szczera..." itd.). Stąd pewnie też ta, aż nazbyt widoczna, tendencja do zohydzania opozycji, zwłaszcza Platformy Obywatelskiej, cuchnącej na milę zaprzedanymi intelektualistami i ludźmi "układu". Człowiekiem "z układu" można zresztą zostać, wcale się o to nie starając i nie mając podejrzanej metryki. Nominacja zależy od aktualnego kierunku ataku. Obserwując politykę kadrową nowego establishmentu, można się jedynie zapytać, jak daleko nam jeszcze do całkowitego zwycięstwa klientyzmu, do ustroju, w którym będą się liczyć "chody", znajomości wśród właściwych sekretarek i woźnych, adresy prywatnych mieszkań notabli itd. Oczywiście, pozostanie fasada w postaci urzędu antykorupcyjnego. Fasady są przecież potrzebne, zwłaszcza we wsiach potiomkinowskich.
Fot:Z. Furman
Więcej możesz przeczytać w 31/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.