Gdy już o braciach Kaczyńskich zrobiło się głośno, trzeba z prezydenta i premiera uczynić atut Polski
W początkach kariery politycznej Winston Churchill zobaczył w gazecie swoją karykaturę w za małym meloniku. Następnego dnia przyszły premier kupił jeszcze mniejszy melonik, aby przyciągnąć uwagę karykaturzystów. Przez następne 40 lat bez względu na rozmiar noszonych kapeluszy Churchill był karykaturowany w za małym meloniku, nieodmiennie budząc sympatyczne reakcje rodaków. Dowiódł tym samym wielkiego wyczucia zasad marketingu. Ośmieszający czy złośliwy wizerunek można obrócić na swoją korzyść. Trzeba jedynie mieć trochę poczucia humoru i dystansu wobec siebie oraz, a właściwie przede wszystkim, dobry pomysł marketingowy. Churchill doskonale rozumiał, że w demokratycznym świecie lepiej być karykaturowanym niż nie dostrzeganym, dlatego z melonika i wielkiego cygara uczynił swoje znaki firmowe.
O Polsce od początku lat 90. pisano w światowych mediach niewiele. Jeśli już, to na odległych kolumnach ekonomicznych, kwitując sukcesy lub porażki transformacji. Przez chwilę byliśmy obecni w mediach amerykańskich - jako sojusznik USA w Iraku, a w europejskich jako sztandarowi "agenci" Ameryki w Europie. I tyle. Dopiero wyborcze zwycięstwo braci Kaczyńskich wywołało falę zainteresowania Polską. Zainteresowania szczególnego, bo podszytego głęboką niechęcią mediów, zwłaszcza lewicowych. Ta niechęć często miała źródło w Polsce.
Wojna gejów
"Anty-Europejczyka" Lecha Kaczyńskiego Niemcy poznali, zanim jeszcze przyjechał wygłosić referat na Uniwersytecie Humboldta. W hallu nie pomieścił się tłum fotoreporterów z całego świata, a garstce kochających inaczej (w większości z Polski) udało się urządzić spektakl. Wcześniej ta sama grupa manifestowała pod Ambasadą RP w Berlinie. W świat nie poszła relacja z sensownego, jak przyznał choćby prof. Arnulf Baring, wystąpienia na temat solidarnej Europy, lecz apele "prześladowanych" homoseksualistów. Gdy niemal w tym samym czasie Andreas Renner, minister spraw socjalnych Badenii-Wirtembergii, popadł w konflikt z biskupem Stuttgartu i stracił pracę za patronat nad paradą gejów i lesbijek, protestów przeciw decyzji premiera G?nthera Oettingera nie było.
Wyjazdowe popisy byłego prezydenta Lecha Wałęsy, który szczycił się, że wyrzucił Kaczyńskich ze swojej kancelarii, czy publicysty Adama Krzemińskiego, zniżającego się do wspierania piórem "Die Tageszeitung", niskonakładowego, czerwonego pisemka, czy byłego ambasadora w RFN Andrzeja Byrta, który na odchodne przyłożył w radiu nowym władzom, pozycji Polski nie wzmocnią. Przeciwnie, dowodzą kłótliwości Polaków, którzy wewnętrzną walkę polityczną toczą poza granicami kraju.
Jeśli pierwszy gej III RP Robert Biedroń porównuje Polskę w "The Guardian" do Niemiec z lat 30., a rząd do "faszystowskiej partii, która operuje tym samym językiem i ma takie idee jak Hitler", połajanki różnych autorytetów z Polski za granicą brzmią jak potwierdzenie tych bredni. Czytelnicy "The Guardian" dowiadują się później w redakcyjnym komentarzu, że rządzą nami "bracia paranoicy", a czytelnicy "Der Spiegl", że PiS jest mutacją austriackiej FPÖ, partii Jörga Haidera, choć ugrupowaniu premiera Jarosława Kaczyńskiego z pewnością bliżej do bawarskiej CSU. Takie zestawienie byłoby jednak niemieckiemu tygodnikowi nie na rękę; bo na wskroś katolicka Bawaria to kraj najzacieklej walczący o swe interesy, od "nieprzewidywalnego" Franza Josefa Straussa po Edmunda Stoibera, a obecnie najbardziej uporządkowany region RFN.
Politycy i dziennikarze z Polski swoje fobie przenoszą za granicę, instruując kolegów z podobnych im mediów. A europejska lewica, rozsypana i pozbawiona ideologicznego oręża, potrzebuje wroga. Polska Kaczyńskich nadaje się do tej roli znakomicie. Nie zmienia to wszakże faktu, że Francuzi, którzy bali się polskiego hydraulika, zaakceptowali przystojnego plombier polonais z dobrze pomyślanego billboardu - najpierw zatrudniając go w swoim domu, a potem akceptując kampanię odwracającą stereotypowy wizerunek. I tu jest klucz do sukcesu tego rodzaju przedsięwzięć. Ani przymały melonik Churchilla, ani słynny szalik Georges'a Clemenceau nie czyniły ich wielkimi politykami, ale przez swoją karykaturalność oddawały doskonale cechy charakteru obu przywódców, a co za tym idzie - budowały pozytywny wizerunek publiczny. Przecież to nie cukierkowata uroda hydraulika z plakatu poprawiła wizerunek polskich pracowników. Dopiero połączenie zbiorowego doświadczenia korzystania z ich usług - niezgodnego z wcześniejszym stereotypem - z obrazem reklamowym przyniosło sukces.
Straszne bliźniaki to dobre bliźniaki
Kampania europejskich mediów skierowana przeciw "strasznym bliźniakom" ("The Times") sprawiła jedno: pierwszy raz od czasów Lecha Wałęsy nazwisko prezydenta i premiera Polski jest znane w Europie. Legendy o popularności Aleksandra Kwaśniewskiego sprowadzały się do tego, że przeciętny Europejczyk wiedział, iż Polską rządzi "komunista, który pokonał Wałęsę". Tymczasem ostra kampania polityczna i niewątpliwa "asertywność" braci Kaczyńskich sprawiły, że w Europie wiedzą, iż Polska to taki kraj, którym rządzi para nieodróżnialnych bliźniaków. Na medialny sukces to za mało. Ale na dobry początek wystarczy. Teraz wypada zrobić to, co zrobił Winston Churchill - zamówić jeszcze mniejszy melonik, czyli z bliźniactwa prezydenta i premiera uczynić atut.
Plusem będzie to, że w dzieciństwie premier i prezydent zagrali główne role w filmie. Amerykańskim dystrybutorom film "O dwóch takich, co ukradli księżyc" powinien być polecany z podkreśleniem podobieństwa braci Kaczyńskich do Ronalda Reagana czy Arnolda Schwarzeneggera. Europa wprawdzie mniej ceni film i aktorów, ale tu powinien zagrać ten sam czynnik, który z sukcesem wykorzystano w przebudowie wizerunku naszego hydraulika. Kompletnie niezgodny z prawdą obraz kraju rządzonego przez faszystów za chwilę pęknie jak bańka mydlana. Zbyt wielu ludzi do Polski przyjeżdża, zbyt wielu robi z Polską i w Polsce interesy. I wtedy można skorzystać z pomysłu "Wprost", który zamówił projekty billboardów promujących Polskę, a wykorzystujących niezwykły fakt, że RP jest "republiką jednojajową" ("Le Figaro"). Tak, jest. I z tego powodu jest jeszcze bardziej atrakcyjna.
Co więcej, Polska ze swoją narodową dumą i ze stwierdzeniem premiera, że chce, abyśmy byli dumni z tego, że jesteśmy Polakami, wpisuje się w silny w Europie nurt odrodzenia narodowych wartości. Gdy na jednej z unijnych konferencji szef organizacji przedsiębiorców UNICE Francuz Ernest-Antoine Seilli?re, zaczął przemawiać w języku Szekspira, wzburzony Jacques Chirac zareagował: "Na Boga! Czemu mówi pan po angielsku?!", i wyszedł z sali, a za nim szef dyplomacji oraz minister finansów. Wrócili po zakończeniu wystąpienia ich rodaka. Takie doświadczenia wypada wykorzystać. Wizyta prezydenta Kaczyńskiego w Łodzi i sentymentalne przypomnienie jego roli filmowej wskazują, że w otoczeniu premiera i prezydenta zaczęto rozumieć potrzebę połączenia twardej obrony poglądów z demonstrowaniem dystansu i poczucia humoru. Jeśli bracia Kaczyńscy konsekwentnie pójdą w tym kierunku, to jeden z naszych billboardów już wkrótce powinien zawisnąć vis-à-vis pomnika Clemenceau na Polach Elizejskich.
O Polsce od początku lat 90. pisano w światowych mediach niewiele. Jeśli już, to na odległych kolumnach ekonomicznych, kwitując sukcesy lub porażki transformacji. Przez chwilę byliśmy obecni w mediach amerykańskich - jako sojusznik USA w Iraku, a w europejskich jako sztandarowi "agenci" Ameryki w Europie. I tyle. Dopiero wyborcze zwycięstwo braci Kaczyńskich wywołało falę zainteresowania Polską. Zainteresowania szczególnego, bo podszytego głęboką niechęcią mediów, zwłaszcza lewicowych. Ta niechęć często miała źródło w Polsce.
Wojna gejów
"Anty-Europejczyka" Lecha Kaczyńskiego Niemcy poznali, zanim jeszcze przyjechał wygłosić referat na Uniwersytecie Humboldta. W hallu nie pomieścił się tłum fotoreporterów z całego świata, a garstce kochających inaczej (w większości z Polski) udało się urządzić spektakl. Wcześniej ta sama grupa manifestowała pod Ambasadą RP w Berlinie. W świat nie poszła relacja z sensownego, jak przyznał choćby prof. Arnulf Baring, wystąpienia na temat solidarnej Europy, lecz apele "prześladowanych" homoseksualistów. Gdy niemal w tym samym czasie Andreas Renner, minister spraw socjalnych Badenii-Wirtembergii, popadł w konflikt z biskupem Stuttgartu i stracił pracę za patronat nad paradą gejów i lesbijek, protestów przeciw decyzji premiera G?nthera Oettingera nie było.
Wyjazdowe popisy byłego prezydenta Lecha Wałęsy, który szczycił się, że wyrzucił Kaczyńskich ze swojej kancelarii, czy publicysty Adama Krzemińskiego, zniżającego się do wspierania piórem "Die Tageszeitung", niskonakładowego, czerwonego pisemka, czy byłego ambasadora w RFN Andrzeja Byrta, który na odchodne przyłożył w radiu nowym władzom, pozycji Polski nie wzmocnią. Przeciwnie, dowodzą kłótliwości Polaków, którzy wewnętrzną walkę polityczną toczą poza granicami kraju.
Jeśli pierwszy gej III RP Robert Biedroń porównuje Polskę w "The Guardian" do Niemiec z lat 30., a rząd do "faszystowskiej partii, która operuje tym samym językiem i ma takie idee jak Hitler", połajanki różnych autorytetów z Polski za granicą brzmią jak potwierdzenie tych bredni. Czytelnicy "The Guardian" dowiadują się później w redakcyjnym komentarzu, że rządzą nami "bracia paranoicy", a czytelnicy "Der Spiegl", że PiS jest mutacją austriackiej FPÖ, partii Jörga Haidera, choć ugrupowaniu premiera Jarosława Kaczyńskiego z pewnością bliżej do bawarskiej CSU. Takie zestawienie byłoby jednak niemieckiemu tygodnikowi nie na rękę; bo na wskroś katolicka Bawaria to kraj najzacieklej walczący o swe interesy, od "nieprzewidywalnego" Franza Josefa Straussa po Edmunda Stoibera, a obecnie najbardziej uporządkowany region RFN.
Politycy i dziennikarze z Polski swoje fobie przenoszą za granicę, instruując kolegów z podobnych im mediów. A europejska lewica, rozsypana i pozbawiona ideologicznego oręża, potrzebuje wroga. Polska Kaczyńskich nadaje się do tej roli znakomicie. Nie zmienia to wszakże faktu, że Francuzi, którzy bali się polskiego hydraulika, zaakceptowali przystojnego plombier polonais z dobrze pomyślanego billboardu - najpierw zatrudniając go w swoim domu, a potem akceptując kampanię odwracającą stereotypowy wizerunek. I tu jest klucz do sukcesu tego rodzaju przedsięwzięć. Ani przymały melonik Churchilla, ani słynny szalik Georges'a Clemenceau nie czyniły ich wielkimi politykami, ale przez swoją karykaturalność oddawały doskonale cechy charakteru obu przywódców, a co za tym idzie - budowały pozytywny wizerunek publiczny. Przecież to nie cukierkowata uroda hydraulika z plakatu poprawiła wizerunek polskich pracowników. Dopiero połączenie zbiorowego doświadczenia korzystania z ich usług - niezgodnego z wcześniejszym stereotypem - z obrazem reklamowym przyniosło sukces.
Straszne bliźniaki to dobre bliźniaki
Kampania europejskich mediów skierowana przeciw "strasznym bliźniakom" ("The Times") sprawiła jedno: pierwszy raz od czasów Lecha Wałęsy nazwisko prezydenta i premiera Polski jest znane w Europie. Legendy o popularności Aleksandra Kwaśniewskiego sprowadzały się do tego, że przeciętny Europejczyk wiedział, iż Polską rządzi "komunista, który pokonał Wałęsę". Tymczasem ostra kampania polityczna i niewątpliwa "asertywność" braci Kaczyńskich sprawiły, że w Europie wiedzą, iż Polska to taki kraj, którym rządzi para nieodróżnialnych bliźniaków. Na medialny sukces to za mało. Ale na dobry początek wystarczy. Teraz wypada zrobić to, co zrobił Winston Churchill - zamówić jeszcze mniejszy melonik, czyli z bliźniactwa prezydenta i premiera uczynić atut.
Plusem będzie to, że w dzieciństwie premier i prezydent zagrali główne role w filmie. Amerykańskim dystrybutorom film "O dwóch takich, co ukradli księżyc" powinien być polecany z podkreśleniem podobieństwa braci Kaczyńskich do Ronalda Reagana czy Arnolda Schwarzeneggera. Europa wprawdzie mniej ceni film i aktorów, ale tu powinien zagrać ten sam czynnik, który z sukcesem wykorzystano w przebudowie wizerunku naszego hydraulika. Kompletnie niezgodny z prawdą obraz kraju rządzonego przez faszystów za chwilę pęknie jak bańka mydlana. Zbyt wielu ludzi do Polski przyjeżdża, zbyt wielu robi z Polską i w Polsce interesy. I wtedy można skorzystać z pomysłu "Wprost", który zamówił projekty billboardów promujących Polskę, a wykorzystujących niezwykły fakt, że RP jest "republiką jednojajową" ("Le Figaro"). Tak, jest. I z tego powodu jest jeszcze bardziej atrakcyjna.
Co więcej, Polska ze swoją narodową dumą i ze stwierdzeniem premiera, że chce, abyśmy byli dumni z tego, że jesteśmy Polakami, wpisuje się w silny w Europie nurt odrodzenia narodowych wartości. Gdy na jednej z unijnych konferencji szef organizacji przedsiębiorców UNICE Francuz Ernest-Antoine Seilli?re, zaczął przemawiać w języku Szekspira, wzburzony Jacques Chirac zareagował: "Na Boga! Czemu mówi pan po angielsku?!", i wyszedł z sali, a za nim szef dyplomacji oraz minister finansów. Wrócili po zakończeniu wystąpienia ich rodaka. Takie doświadczenia wypada wykorzystać. Wizyta prezydenta Kaczyńskiego w Łodzi i sentymentalne przypomnienie jego roli filmowej wskazują, że w otoczeniu premiera i prezydenta zaczęto rozumieć potrzebę połączenia twardej obrony poglądów z demonstrowaniem dystansu i poczucia humoru. Jeśli bracia Kaczyńscy konsekwentnie pójdą w tym kierunku, to jeden z naszych billboardów już wkrótce powinien zawisnąć vis-à-vis pomnika Clemenceau na Polach Elizejskich.
Więcej możesz przeczytać w 31/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.