Odznaczenie państwowe i milion dolarów dostał Leo Beenhakker za awans Trynidadu do mundialu
Jakim cudem udało się Trynidadowi dostać na mundial? - To nie był cud. Przylecieliśmy samolotem - odpowiedział skromnie Holender Leo Beenhakker. Działo się to na początku mistrzostw świata w Niemczech, a Beenhakker był wówczas trenerem drużyny narodowej Trynidadu-Tobago. Teraz jest selekcjonerem reprezentacji Polski i do pytań o cuda musi się przyzwyczaić, bo sceptycy uważają, że w wypadku polskich zawodników siły natury nie wystarczą. 1 sierpnia Beenhakker oficjalnie rozpoczyna pracę jako trener polskiej reprezentacji, a następnego dnia wchodzi w przełomowy - od czasu piosenki bitelsów - wiek dla mężczyzny: kończy 64 lata. Za dwa lata - na tyle ma podpisany kontrakt - ma doprowadzić Polskę do mistrzostw Europy. I to ma być dopiero cud.
Chłopak z portowej dzielnicy
W grudniu 2005 r. w towarzystwie trzech holenderskich trenerów Beenhakker leciał do Lipska - na losowanie grupy na mistrzostwa świata w Niemczech. Wszyscy czterej doprowadzili do mundialu szkolone przez siebie narodowe drużyny. Patrząc z tej perspektywy, Leo Beenhakker pokonał całą galaktykę. Przyszedł na świat 2 sierpnia 1942 r. w Rotterdamie. Miasto straszyło ruinami po niemieckich nalotach. W ten sposób hitlerowcy zmusili Królestwo Niderlandów do kapitulacji. Rodzina Beenhakkera mieszkała niedaleko portu w ubogiej dzielnicy. Od dzieciństwa Leo kopał piłkę na ulicach, znał port jak własną kieszeń, a jako nastolatek grał w amatorskich klubach w swoim mieście. W wieku 23 lat rozpoczął pracę trenera - również w amatorskim klubie. 12 lat później kierował już jedną z dwóch najpotężniejszych drużyn Holandii - Ajaksem Amsterdam.
W Hiszpanii po sukcesach z Realem Madryt stał się bożyszczem tłumów - zyskał przydomek don Leo. Na Karaibach był noszony na rękach, bo udało mu się z reprezentacją niewielkiego państwa z wysp Trynidad i Tobago (milion mieszkańców, 400 zawodowych piłkarzy) zakwalifikować na mundial w 2006 r. Po powrocie z mistrzostw piłkarze, choć nawet nie wyszli z grupy, byli witani na ulicach Port of Spain jak zwycięzcy. Za ten cud pod koniec lipca Leo Beenhakker odebrał na wyspach odznaczenie państwowe i milion dolarów nagrody.
Dwukrotnie z Ajaksem Amsterdam zdobył mistrzostwo Holandii (1980, 1990). Mistrzostwo (1999) i superpuchar Holandii (2000 r.) zdobył też z Feyenoordem Rotterdam. Trzy razy wygrywał mistrzostwo Hiszpanii z Realem Madryt (1987, 1988, 1989), zdobywając z nim także Puchar Króla (1989).
Wyzwalacz pasji
W połowie lat 80. szkolił reprezentację swojego kraju. Zastąpił chorego trenera Rinusa Michelsa, który jest dla Holendrów tak ważny, jak Kazimierz Górski dla Polaków. Holandii nie udało się zakwalifikować do mistrzostw świata w 1986 r. Cztery lata później Beenhakker znów został selekcjonerem drużyny narodowej. W wydanym niedawno w Królestwie Niderlandów zbiorze wywiadów "11 trenerów holenderskiej reprezentacji" Beenhakker zdradził szczegóły tej nominacji. Objął drużynę, gdy zawodnicy odmówili współpracy z prowadzącym ich trenerem Thijsem Libregtsem. Żądali powołania Johana Cruyffa, najlepszego w historii holenderskiego piłkarza i wieloletniego trenera Barcelony. Michels, wówczas działacz holenderskiej federacji, nie chciał, by gracze rządzili związkiem, więc zaproponował Beenhakkera, mimo że w głosowaniu zawodników Cruyff dostał 8 głosów, a Beenhakker tylko 5. - Nie mogłem odmówić Michelsowi, choć wiedziałem, że to będzie mission impossible - wspomina don Leo. Nie miał wtedy wsparcia tzw. trio z Mediolanu - świetnych graczy Marco van Bastena, Franka Rijkaarda i Ruuda Gullita.
Drużyna holenderska grała nie najlepiej - skończyła mundial już w 1/8 finału, po przegranej z Niemcami. Winowajcą prasa okrzyknęła Beenhakkera, zarzucając mu, że nie potrafił zjednoczyć drużyny. Don Leo zrezygnował. Jeszcze dwukrotnie kończył misję trenera w trybie nagłym. W 1993 r. po trzech miesiącach stracił stanowisko selekcjonera Arabii Saudyjskiej, bo podobno gracze nie chcieli trenować dwa razy dziennie, do czego zmuszał ich Beenhakker. W 2003 r. nagle odszedł z Ajaksu - z powodów rodzinnych chciał wyjechać z kraju. Pomimo tych incydentów zyskał opinię trenera łagodzącego konflikty i wywołującego ducha walki w drużynie. Pytany o swój sekret jako trenera mówi, że lubi trudnych graczy z mocnym ego. Nakłania ich, by nauczyli się grać drużynowo, nie tracąc indywidualności. Potwierdza to Bert Overbeek, prowadzący jeden z holenderskich blogów o futbolu. Jego zdaniem, Beenhakker jest jak ojciec, który chroni gracza i opiekuje się nim. Każdy klub czy federacja, która go zatrudniły, po krótkim czasie przekonywały się, że Beenhakker potrafi w zawodnikach wyzwolić pasję.
Poliglota futbolu
Na mundialu w Niemczech był jednym z najbardziej adorowanych przez dziennikarzy trenerów. - Jak król rzucał smaczne kąski swoim wielbicielom - po angielsku, niemiecku czy hiszpańsku, nie miało to dla niego znaczenia - komentował Pim Fortuyn, redaktor programu "Nova" w telewizji holenderskiej. Don Leo mówi także po portugalsku i włosku, a obiecał, że nauczy się polskiego.
Łatwość porozumiewania się wykorzystuje w kontaktach z prasą, ale są też tacy, którzy twierdzą, że Beenhakker jedynie manipuluje mediami. Pytany o problemy, zawsze zaprzecza - jak zawodowy dyplomata. W Polsce też bagatelizuje niechętny stosunek do niego innych szkoleniowców. Najczęściej jego bronią jest humor. Na konferencji prasowej w Niemczech mówił, że drużyna Trynidadu rozważała przyjazd na mundial rowerami, ale było za daleko. Weterani holenderskiego dziennikarstwa śmiali się z odpowiedzi Beenhakkera z powodu pewnego skojarzenia. Na mistrzostwach w Niemczech w 1974 r. podczas finału Holandia - Niemcy (1:2) niderlandzcy fani trzymali plakaty z napisami: "Gdzie jest rower mojej babci?" czy "Chcę mieć swój rower z powrotem". Chodziło o rowery skonfiskowane przez Niemców w czasie II wojny.
Samotność trenera
Beenhakkera obserwują bacznie nie tylko Polacy, ale też Holendrzy mieszkający w Polsce. Na stronie internetowej niderlandzkiego dziennika "Algemeen Dagblad" Chris Heutink, od dwóch lat pracujący w Warszawie, wielki fan Ajaksu i holenderskiej drużyny narodowej, przestrzegł don Leo przed zbytnim narzucaniem Polakom holenderskiego stylu: "Często nasza bezpośredniość jest trudna do strawienia" - napisał. Chodzi przede wszystkim o lakoniczność wypowiedzi, a czasem o dość arogancki styl. Próbkę można było zobaczyć na konferencji w Warszawie, tuż po podpisaniu kontraktu. Na krótkie pytanie holenderskiego dziennikarza: "Dlaczego Polska?", Beenhakker odpowiedział: "Dlaczego nie?". Po oficjalnej części wyjaśnił po niderlandzku: "Widziałem pół świata. Może czas wrócić do Europy? Rozpocząłem ostatni etap mojej kariery i mogę wreszcie podejmować decyzje na podstawie swoich przeczuć, a te mam dobre".
Na konferencji prasowej w Poznaniu, odpowiadając na pytanie, dlaczego opuścił Trynidad i Tobago, gdzie jest pełno pięknych kobiet i smacznych cygar, Beenhakker odpowiedział: "Jeżeli myślicie, że pojechałem tam, by leżeć na plaży otoczony kobietami, z cygarem w zębach, to jesteście w błędzie". Po mistrzostwach w Niemczech chciały go zatrudnić federacje RPA i USA, on jednak wybrał Polskę. W wywiadzie opublikowanym na stronie "Caribbean Net News" wyznał, że głównym powodem przyjęcia propozycji z Polski była chęć bycia bliżej rodziny. Pytany kiedyś przez dziennikarza katolickiego radia RKK, czy trener może się czuć samotnie, odpowiedział: "Czasem tak, zwłaszcza gdy przegrywa się na stadionie dla 100 tys. widzów. Wtedy wraca się do domu i szuka wsparcia najbliższych".
Obecnie na stałe mieszka w Belgii. Jest ambitny, dominujący, świetnie się sprawdza jako mówca. Jest wysportowany, dobrze się ubiera, lubi dobre cygara i whisky. W Polsce doradza mu Holender Jan de Zeeuw, menedżer niektórych polskich zawodników, doskonale mówiący po polsku i znający polskie realia. Beenhakker przyznaje, że ma więcej wrogów niż przyjaciół, ale kompletnie się tym nie martwi.
Chłopak z portowej dzielnicy
W grudniu 2005 r. w towarzystwie trzech holenderskich trenerów Beenhakker leciał do Lipska - na losowanie grupy na mistrzostwa świata w Niemczech. Wszyscy czterej doprowadzili do mundialu szkolone przez siebie narodowe drużyny. Patrząc z tej perspektywy, Leo Beenhakker pokonał całą galaktykę. Przyszedł na świat 2 sierpnia 1942 r. w Rotterdamie. Miasto straszyło ruinami po niemieckich nalotach. W ten sposób hitlerowcy zmusili Królestwo Niderlandów do kapitulacji. Rodzina Beenhakkera mieszkała niedaleko portu w ubogiej dzielnicy. Od dzieciństwa Leo kopał piłkę na ulicach, znał port jak własną kieszeń, a jako nastolatek grał w amatorskich klubach w swoim mieście. W wieku 23 lat rozpoczął pracę trenera - również w amatorskim klubie. 12 lat później kierował już jedną z dwóch najpotężniejszych drużyn Holandii - Ajaksem Amsterdam.
W Hiszpanii po sukcesach z Realem Madryt stał się bożyszczem tłumów - zyskał przydomek don Leo. Na Karaibach był noszony na rękach, bo udało mu się z reprezentacją niewielkiego państwa z wysp Trynidad i Tobago (milion mieszkańców, 400 zawodowych piłkarzy) zakwalifikować na mundial w 2006 r. Po powrocie z mistrzostw piłkarze, choć nawet nie wyszli z grupy, byli witani na ulicach Port of Spain jak zwycięzcy. Za ten cud pod koniec lipca Leo Beenhakker odebrał na wyspach odznaczenie państwowe i milion dolarów nagrody.
Dwukrotnie z Ajaksem Amsterdam zdobył mistrzostwo Holandii (1980, 1990). Mistrzostwo (1999) i superpuchar Holandii (2000 r.) zdobył też z Feyenoordem Rotterdam. Trzy razy wygrywał mistrzostwo Hiszpanii z Realem Madryt (1987, 1988, 1989), zdobywając z nim także Puchar Króla (1989).
Wyzwalacz pasji
W połowie lat 80. szkolił reprezentację swojego kraju. Zastąpił chorego trenera Rinusa Michelsa, który jest dla Holendrów tak ważny, jak Kazimierz Górski dla Polaków. Holandii nie udało się zakwalifikować do mistrzostw świata w 1986 r. Cztery lata później Beenhakker znów został selekcjonerem drużyny narodowej. W wydanym niedawno w Królestwie Niderlandów zbiorze wywiadów "11 trenerów holenderskiej reprezentacji" Beenhakker zdradził szczegóły tej nominacji. Objął drużynę, gdy zawodnicy odmówili współpracy z prowadzącym ich trenerem Thijsem Libregtsem. Żądali powołania Johana Cruyffa, najlepszego w historii holenderskiego piłkarza i wieloletniego trenera Barcelony. Michels, wówczas działacz holenderskiej federacji, nie chciał, by gracze rządzili związkiem, więc zaproponował Beenhakkera, mimo że w głosowaniu zawodników Cruyff dostał 8 głosów, a Beenhakker tylko 5. - Nie mogłem odmówić Michelsowi, choć wiedziałem, że to będzie mission impossible - wspomina don Leo. Nie miał wtedy wsparcia tzw. trio z Mediolanu - świetnych graczy Marco van Bastena, Franka Rijkaarda i Ruuda Gullita.
Drużyna holenderska grała nie najlepiej - skończyła mundial już w 1/8 finału, po przegranej z Niemcami. Winowajcą prasa okrzyknęła Beenhakkera, zarzucając mu, że nie potrafił zjednoczyć drużyny. Don Leo zrezygnował. Jeszcze dwukrotnie kończył misję trenera w trybie nagłym. W 1993 r. po trzech miesiącach stracił stanowisko selekcjonera Arabii Saudyjskiej, bo podobno gracze nie chcieli trenować dwa razy dziennie, do czego zmuszał ich Beenhakker. W 2003 r. nagle odszedł z Ajaksu - z powodów rodzinnych chciał wyjechać z kraju. Pomimo tych incydentów zyskał opinię trenera łagodzącego konflikty i wywołującego ducha walki w drużynie. Pytany o swój sekret jako trenera mówi, że lubi trudnych graczy z mocnym ego. Nakłania ich, by nauczyli się grać drużynowo, nie tracąc indywidualności. Potwierdza to Bert Overbeek, prowadzący jeden z holenderskich blogów o futbolu. Jego zdaniem, Beenhakker jest jak ojciec, który chroni gracza i opiekuje się nim. Każdy klub czy federacja, która go zatrudniły, po krótkim czasie przekonywały się, że Beenhakker potrafi w zawodnikach wyzwolić pasję.
Poliglota futbolu
Na mundialu w Niemczech był jednym z najbardziej adorowanych przez dziennikarzy trenerów. - Jak król rzucał smaczne kąski swoim wielbicielom - po angielsku, niemiecku czy hiszpańsku, nie miało to dla niego znaczenia - komentował Pim Fortuyn, redaktor programu "Nova" w telewizji holenderskiej. Don Leo mówi także po portugalsku i włosku, a obiecał, że nauczy się polskiego.
Łatwość porozumiewania się wykorzystuje w kontaktach z prasą, ale są też tacy, którzy twierdzą, że Beenhakker jedynie manipuluje mediami. Pytany o problemy, zawsze zaprzecza - jak zawodowy dyplomata. W Polsce też bagatelizuje niechętny stosunek do niego innych szkoleniowców. Najczęściej jego bronią jest humor. Na konferencji prasowej w Niemczech mówił, że drużyna Trynidadu rozważała przyjazd na mundial rowerami, ale było za daleko. Weterani holenderskiego dziennikarstwa śmiali się z odpowiedzi Beenhakkera z powodu pewnego skojarzenia. Na mistrzostwach w Niemczech w 1974 r. podczas finału Holandia - Niemcy (1:2) niderlandzcy fani trzymali plakaty z napisami: "Gdzie jest rower mojej babci?" czy "Chcę mieć swój rower z powrotem". Chodziło o rowery skonfiskowane przez Niemców w czasie II wojny.
Samotność trenera
Beenhakkera obserwują bacznie nie tylko Polacy, ale też Holendrzy mieszkający w Polsce. Na stronie internetowej niderlandzkiego dziennika "Algemeen Dagblad" Chris Heutink, od dwóch lat pracujący w Warszawie, wielki fan Ajaksu i holenderskiej drużyny narodowej, przestrzegł don Leo przed zbytnim narzucaniem Polakom holenderskiego stylu: "Często nasza bezpośredniość jest trudna do strawienia" - napisał. Chodzi przede wszystkim o lakoniczność wypowiedzi, a czasem o dość arogancki styl. Próbkę można było zobaczyć na konferencji w Warszawie, tuż po podpisaniu kontraktu. Na krótkie pytanie holenderskiego dziennikarza: "Dlaczego Polska?", Beenhakker odpowiedział: "Dlaczego nie?". Po oficjalnej części wyjaśnił po niderlandzku: "Widziałem pół świata. Może czas wrócić do Europy? Rozpocząłem ostatni etap mojej kariery i mogę wreszcie podejmować decyzje na podstawie swoich przeczuć, a te mam dobre".
Na konferencji prasowej w Poznaniu, odpowiadając na pytanie, dlaczego opuścił Trynidad i Tobago, gdzie jest pełno pięknych kobiet i smacznych cygar, Beenhakker odpowiedział: "Jeżeli myślicie, że pojechałem tam, by leżeć na plaży otoczony kobietami, z cygarem w zębach, to jesteście w błędzie". Po mistrzostwach w Niemczech chciały go zatrudnić federacje RPA i USA, on jednak wybrał Polskę. W wywiadzie opublikowanym na stronie "Caribbean Net News" wyznał, że głównym powodem przyjęcia propozycji z Polski była chęć bycia bliżej rodziny. Pytany kiedyś przez dziennikarza katolickiego radia RKK, czy trener może się czuć samotnie, odpowiedział: "Czasem tak, zwłaszcza gdy przegrywa się na stadionie dla 100 tys. widzów. Wtedy wraca się do domu i szuka wsparcia najbliższych".
Obecnie na stałe mieszka w Belgii. Jest ambitny, dominujący, świetnie się sprawdza jako mówca. Jest wysportowany, dobrze się ubiera, lubi dobre cygara i whisky. W Polsce doradza mu Holender Jan de Zeeuw, menedżer niektórych polskich zawodników, doskonale mówiący po polsku i znający polskie realia. Beenhakker przyznaje, że ma więcej wrogów niż przyjaciół, ale kompletnie się tym nie martwi.
Futbol nie potrzebuje rewolucji |
---|
Peter Dijkema: Wielu polskich trenerów sceptycznie podeszło do pana nominacji na selekcjonera reprezentacji. Dlaczego miałby pan być lepszym trenerem od nich? Leo Beenhakker: Nie mam żadnych problemów z trenerami. A jeśli chodzi o moje kwalifikacje, to mam 40 lat doświadczenia jako trener i więcej niż 20 lat w międzynarodowym futbolu. Pilnuję, by być na bieżąco z tym, co się dzieje na świecie w piłce nożnej. - Polski bramkarz Jerzy Dudek twierdzi, że jest pan dobrym analitykiem, potrafi motywować zespół, rozluźniać atmosferę. Co pan uważa za swoje najmocniejsze strony? - Dziennikarze próbują rozróżniać mentalne, psychiczne, techniczne i taktyczne przygotowanie. To nie ma sensu. Rozmawiamy przecież o futbolu. W futbolu wszystko musi działać razem. I w wypadku zawodnika, i w wypadku trenera. Nie byłbym dobrym trenerem, gdybym sprawnie analizował różne kwalifikacje i talenty piłkarzy, ale nie potrafiłbym motywować zawodników. Wówczas nie byłbym wart swojej pensji. - A jak trener powinien się zachować wobec takiego incydentu jak atak Zinedina Zidane'a na Marca Materazziego? Czy powinien ukarać swego najlepszego zawodnika za odebranie szans drużynie? - Nie ma potrzeby, by karać tak świetnego piłkarza jak Zidane. Zizou sam bardzo dobrze zrozumiał, co zrobił. Trenerzy przestrzegają zawodników przed takimi prowokacjami, ale oni i tak są ich świadomi. W grze o najwyższą stawkę emocje są jednak tak ogromne, że nawet najlepsi gracze mają swój próg wytrzymałości. - Podczas ostatniego mundialu było wiele fauli. Gracze faulowali się często nawzajem i niemal w tym samym czasie. A sędziowie nie tylko nie wiedzieli, czy karać, ale nawet kogo. Czy trzeba zmienić reguły gry, na przykład wprowadzić więcej sędziów, korygować decyzje arbitrów po obejrzeniu nagrań wideo? - Nie, nie musimy niczego zmieniać! Reguły są wystarczająco jasne. Przed każdym dużym turniejem sędziowie dostają instrukcje. Oczywiście, gra jest teraz o wiele szybsza, co czyni ją trudniejszą dla sędziów. Ale to nie znaczy, że potrzebujemy rewolucyjnych zmian: większych bramek czy mniej graczy na boisku. To niepotrzebne. - Mamy dużo fauli i mało bramek. Czy futbol przeżywa kryzys? - Ależ skąd! Stadiony są pełne. Jest dużo pieniędzy, bo sponsorzy czekają w kolejce, by zdobyć część publiczności. Ostatnie mistrzostwa świata w Niemczech były wielkim sukcesem pod każdym względem. |
Więcej możesz przeczytać w 31/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.