Kongo, niemal dwukrotnie większe niż Europa Zachodnia, powinno być jednym z najbogatszych państw Afryki
Czego tu szukasz? Wynocha! Nikt was tu nie chce! - krzyknął wyrostek, gdy rozmawiałam z młodszymi od niego dzieciakami na Avenue Uvira. Chudy jak patyk 15-latek z białymi plamami grzybicy na głowie był najpewniej szefem tutejszego gangu. Większość należących do grupy dzieci znalazła się na ulicy w ten sam sposób: jedno z rodziców zachorowało lub wydarzyło się inne nieszczęście, a winą obarczono dziecko, oskarżając je o czary. Były torturowane, a gdy się przyznały do winy, wyrzucano je z domu. W zamian za przyjęcie do gangu, który zapewnia ochronię, dzieci oddają większość pieniędzy, które zarobią, żebrząc lub się prostytuując. Tylko w Kinszasie są ich tysiące.
Zrujnowana i brudna stolica Konga chyba nigdy nie była tak kolorowa jak ostatnio. Na obskurnej uliczce w centrum każdy skrawek murów i większość drzew jest pooblepiana plakatami wyborczymi. Każdy z prezentujących się na nich kandydatów obiecuje odbudowę kraju, walkę z korupcją i pokój. O dzieciach ulicy nikt nie wspomina. Uvira znajduje się kilkadziesiąt metrów od hotelu Grand, jednego z dwóch porządnych hoteli w mieście. Od kilku tygodni oba są pełne wysłanników ONZ, UE i fundacji z całego świata, którzy przyjechali tu na pierwsze od 45 lat wybory. Biali cudzoziemcy, których widać jedynie, gdy jadą przez miasto w zamkniętych samochodach, na co dzień żyją w innym świecie. - Jesteście tu tylko po to, by się śmiać z naszej nędzy! - młody przywódca gangu wyraża to, co myśli większość mieszkańców kraju. - Nie ma co się im dziwić. Nie zaznali od białych niczego dobrego. Nawet w Afryce ciężko znaleźć drugi kraj, który wycierpiał tak wiele - mówi Olivia Owens, Ghanka od 12 lat mieszkająca w USA, która do Konga przyjechała w grupie 30 obserwatorów Centrum Cartera.
Kongo, prawie dwukrotnie większe niż Europa Zachodnia, powinno być jednym z najbogatszych państw Afryki. O jego złożach diamentów, złota, miedzi czy uranu krążą legendy. Jednak to właśnie te zasoby ściągały na ten kraj nieszczęścia, zmieniając jego historię w krwawą sagę powstań, spisków i zamachów. To one sprawiały, że Kongo przez dziesięciolecia było przedmiotem rozgrywek państw sąsiednich i światowych mocarstw. W konsekwencji kraj jest jednym z najbardziej zrujnowanych, skorumpowanych i niebezpiecznych miejsc na świecie. Całe generacje nie znają życia innego niż wśród wojen i nędzy. Zorganizowane przez Zachód za 460 mln USD wybory parlamentarne i prezydenckie, których pierwsza tura odbyła się 30 lipca, mają to zmienić.
Operacja Barakuda
Sytuacja w Kongu przypomina dziś tę z 1960 r. Po buntach, które wstrząsały krajem przez pięć lat, Belgia przyznała wtedy swej kolonii niepodległość. Przed pierwszymi wyborami w nowo powstającym państwie narodziły się setki partii. Teraz, gdy Kongo zaczyna wychodzić z wojennej zawieruchy, o 500 miejsc w parlamencie ubiega się 8650 osób. W 1960 r. koalicja parlamentarna zbudowana przez premiera Patrice'a Lumumbę, polityka równie szlachetnego, co naiwnego, przetrwała tydzień. W kolejnym tygodniu najbogatsza prowincja Konga, Katanga, ogłosiła secesję. 60. dnia niepodległości wybuchła wojna, która stała się symbolem bestialstwa i klęski afrykańskiej wolności.
Belgijski historyk Ludo de Witte w książce "The Murder of Lumumba" przekonuje, że Waszyngton i Londyn nie podjęły kroków na rzecz likwidacji Lumumby. Operacją obalenia szefa kongijskiego rządu w styczniu 1961 r., noszącą kryptonim "Barakuda", kierował belgijski minister spraw afrykańskich Harold d'Aspremont-Lynden. To on polecił wywiezienie Lumumby do Katangi i wykonanie egzekucji. Zadanie pozbycia się zwłok przypadło belgijskiemu dowódcy sił policyjnych Gerardowi Soetemu - ciało poćwiartowano i rozpuszczono w kwasie. Wiele lat później Soete zeznał: "Nie trzeźwiałem przez dwa dni, bo zrobiliśmy rzecz tak makabryczną, że nawet zwierzę by się jej nie dopuściło". Nigdy nie udało się wyjaśnić, dlaczego państwa zachodnie zdecydowały się na zabicie Lumumby. Być może premier za bardzo zbliżył się do komunistów.
Synowie Konga
W ubiegłym tygodniu na stadionie Tata Raphael zebrało się prawie 20 tys. ludzi. "To syn Konga. Nigdy nie zabił, nigdy nie grabił, jego ręce są czyste" - śpiewał tłum na cześć Oscara Kashali, jednego z 33 kandydatów na prezydenta. Kashala nie-dawno wrócił z dwudziestoletniej emigracji w USA. "Nowy człowiek dla nowego kraju" - to jego główne hasło. Jak na ironię, do budowy nowego państwa w tym samym miejscu 32 lata temu, tuż przed bokserską walką stulecia Muhammada Alego z George'em Foremanem, nawoływał dyktator Joseph Mobutu. Ta walka stała się symbolem rozrzutności satrapy, uznanego za jednego z największych złodziei w historii Afryki - gdy Mobutu tracił władzę, jego majątek wyceniano na 10 mld dolarów, a długi Konga sięgały 14 mld dolarów.
Po zabójstwie Lumumby Mobutu stłumił walki w Katandze i stojąc na czele kongijskiej armii oraz kilkuset białych najemników, dokonał zamachu stanu. Eksperyment z kongijską demokracją został zawieszony na trzy dekady. W tym czasie Mobutu zakazał działalności partii poza własną - Ludowym Ruchem Rewolucyjnym, do której zapisywano każdego nowo narodzonego obywatela. Zabronił też noszenia krawatów i garniturów, uznając je za imperialistyczny przeżytek. By się oderwać od kolonialnej przeszłości, nakazał zmianę imion z chrześcijańskich na afrykańskie, a nowe nazwy miast i rzek wymyślał osobiście - Kongo przechrzcił na Zair. Pozostałe po Belgach nieliczne szlaki komunikacyjne pochłonęła dżungla. W drugiej połowie lat 70. Kongo pogrążyło się w totalnej nędzy. Dyktator zachował władzę, bo był użyteczny. To tędy Amerykanie przerzucali broń dla partyzantów w Angoli, a Francuzi walczącemu z Libią Czadowi. Mobutu był przyjacielem m.in. Jacques'a Chiraca i rodziny George'a Busha seniora.
Wizjonerzy i ludożercy
Dziś wielotysięczne partyzantki, z których część wchłonęła armia, wciąż znajdują się pod kontrolą dawnych watażków, przebranych ostatnio za polityków. To oni są uważani za największe zagrożenie dla pokoju. - Gwarantem pokoju nie jest największa z prowadzonych obecnie misji ONZ ani wojska przysłane przez Unię Europejską. Jest nim głód - uważa Olivia Owens. Nawet jeśli wybuchną zamieszki, szybko ucichną. Tutejsze sklepy przypominają bunkry: nie mają wystaw ani oszklonych drzwi. Podczas rozruchów zostaną zabarykadowane. - Kongijczycy nie mają zapasów żywności, bo ich na nie nie stać. Z głodu wybiorą spokój. To dziwny, ale skuteczny system bezpieczeństwa - uważa Owens.
- Wojny się nie skończą, dopóki nie zaczniemy traktować Konga jak domu - mówi 44-letnia Louis Tajeke, niezamężna matka trójki dzieci, która zajmuje się pomocą ofiarom gwałtów - przestępstwa, którego na masową skalę dopuszczają się i partyzanci, i armia rządowa. Tajeke jest kandydatką do parlamentu w jednym z pięciu okręgów w prowincji Ituri. Na broszury, plakaty i koszulki wydała prawie 500 USD. W okręgu konkuruje z 84 kandydatami. Jednym z jej rywali jest John Tenanzabo, założyciel i były sekretarz generalny Unii Patriotów Kongijskich (UPC), partyzantki, która do niedawna kontrolowała północno-wschodnie Kongo. Tenanzabo wydał na kampanię 5 tys. USD. Według Human Rights Watch, UPC była jedną z najbardziej morderczych grup zbrojnych w Ituri. Kandydat na parlamentarzystę był bliskim współpracownikiem przywódcy UPC Thomasa Lubangi Dyilo. Ten z kolei przejdzie do historii jako pierwszy zbrodniarz postawiony przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym. Ma być sądzony za ludobójstwo, masowe gwałty, ludożerstwo i porywanie dzieci, które później były szkolone do zabijania dla UPC. Za-nim wojska ONZ dotarły do Ituri, gdzie działał Lubanga i jemu podobni, wymordowano ponad 50 tys. ludzi.
Cień Kurtza
Niewiele brakowało, a i Lubanga wystartowałby w wyborach. Wśród jego ofiar znalazło się jednak dziewięciu żołnierzy ONZ. Naciskany przez Zachód prezydent Joseph Kabila musiał polecić aresztowanie Lubangi. Pewnie Kabila tak samo postąpiłby z wiceprezydentem Jeanem-Pierre'em Bembą, najgroźniejszym ze swych rywali w wyścigu o prezydenturę, ale Bemba stoi na czele partyzantki popieranej przez Ugandę. A jak się kończy zadzieranie z sąsiadem, przekonał się poprzedni prezydent, ojciec Kabili, Laurent-Désiré. W maju 1997 r. dzięki pomocy Ugandy i Rwandy Kabila senior obalił prezydenta Mobutu. Wojska sąsiadów najechały Kongo pod pretekstem ścigania niedobitków reżimu Hutu, którzy po dokonaniu rzezi w 1994 r. w Rwandzie ukrywali się na wschodzie Konga. Kiedy rok później okazało się, że Kabila nie zamierza być marionetką sąsiadów, dawni sojusznicy zwrócili się przeciw niemu. W sierpniu 1998 r. ulice kongijskich miast spłynęły krwią. Tutsim podrzynano gardła, palono żywcem, wrzucano do rzeki Kongo. Wojna, w którą po stronie Kabili zaangażowały się Angola, Namibia i Zimbabwe, została nazwana pierwszą wojną światową Afryki. Pochłonęła cztery miliony ofiar. Kabila senior nie doczekał pokoju - zastrzelił go jeden z jego ochroniarzy w styczniu 2001 r. Pojawiły się spekulacje, że za zamachem stała Uganda, możliwe, że także Waszyngton. "Porozumienie kończące wojnę nie było możliwe, dopóki Kabila rządził krajem" - relacjonował wówczas belgijski "Le Soir". Gazeta twierdziła, że po "zniknięciu prezydenta" w Kinszasie powstanie rząd tymczasowy, w którego skład wejdą m.in. przywódcy największych w kraju partyzantek. Później miały być przeprowadzone wybory. Właśnie taki scenariusz z udziałem syna Kabili jest realizowany.
Joseph Conrad, choć nie odwoływał się do niektórych faktów, wyraźnie zaznaczył, że "Jądro ciemności" to opis jego przeżyć. Później powtarzał: "Cała Europa brała udział w zbrodniach, których dopuszczał się Kurtz. Od niej samej zależy, czy nadal będzie w nich uczestniczyć". Te słowa nie straciły aktualności.
Zrujnowana i brudna stolica Konga chyba nigdy nie była tak kolorowa jak ostatnio. Na obskurnej uliczce w centrum każdy skrawek murów i większość drzew jest pooblepiana plakatami wyborczymi. Każdy z prezentujących się na nich kandydatów obiecuje odbudowę kraju, walkę z korupcją i pokój. O dzieciach ulicy nikt nie wspomina. Uvira znajduje się kilkadziesiąt metrów od hotelu Grand, jednego z dwóch porządnych hoteli w mieście. Od kilku tygodni oba są pełne wysłanników ONZ, UE i fundacji z całego świata, którzy przyjechali tu na pierwsze od 45 lat wybory. Biali cudzoziemcy, których widać jedynie, gdy jadą przez miasto w zamkniętych samochodach, na co dzień żyją w innym świecie. - Jesteście tu tylko po to, by się śmiać z naszej nędzy! - młody przywódca gangu wyraża to, co myśli większość mieszkańców kraju. - Nie ma co się im dziwić. Nie zaznali od białych niczego dobrego. Nawet w Afryce ciężko znaleźć drugi kraj, który wycierpiał tak wiele - mówi Olivia Owens, Ghanka od 12 lat mieszkająca w USA, która do Konga przyjechała w grupie 30 obserwatorów Centrum Cartera.
Kongo, prawie dwukrotnie większe niż Europa Zachodnia, powinno być jednym z najbogatszych państw Afryki. O jego złożach diamentów, złota, miedzi czy uranu krążą legendy. Jednak to właśnie te zasoby ściągały na ten kraj nieszczęścia, zmieniając jego historię w krwawą sagę powstań, spisków i zamachów. To one sprawiały, że Kongo przez dziesięciolecia było przedmiotem rozgrywek państw sąsiednich i światowych mocarstw. W konsekwencji kraj jest jednym z najbardziej zrujnowanych, skorumpowanych i niebezpiecznych miejsc na świecie. Całe generacje nie znają życia innego niż wśród wojen i nędzy. Zorganizowane przez Zachód za 460 mln USD wybory parlamentarne i prezydenckie, których pierwsza tura odbyła się 30 lipca, mają to zmienić.
Operacja Barakuda
Sytuacja w Kongu przypomina dziś tę z 1960 r. Po buntach, które wstrząsały krajem przez pięć lat, Belgia przyznała wtedy swej kolonii niepodległość. Przed pierwszymi wyborami w nowo powstającym państwie narodziły się setki partii. Teraz, gdy Kongo zaczyna wychodzić z wojennej zawieruchy, o 500 miejsc w parlamencie ubiega się 8650 osób. W 1960 r. koalicja parlamentarna zbudowana przez premiera Patrice'a Lumumbę, polityka równie szlachetnego, co naiwnego, przetrwała tydzień. W kolejnym tygodniu najbogatsza prowincja Konga, Katanga, ogłosiła secesję. 60. dnia niepodległości wybuchła wojna, która stała się symbolem bestialstwa i klęski afrykańskiej wolności.
Belgijski historyk Ludo de Witte w książce "The Murder of Lumumba" przekonuje, że Waszyngton i Londyn nie podjęły kroków na rzecz likwidacji Lumumby. Operacją obalenia szefa kongijskiego rządu w styczniu 1961 r., noszącą kryptonim "Barakuda", kierował belgijski minister spraw afrykańskich Harold d'Aspremont-Lynden. To on polecił wywiezienie Lumumby do Katangi i wykonanie egzekucji. Zadanie pozbycia się zwłok przypadło belgijskiemu dowódcy sił policyjnych Gerardowi Soetemu - ciało poćwiartowano i rozpuszczono w kwasie. Wiele lat później Soete zeznał: "Nie trzeźwiałem przez dwa dni, bo zrobiliśmy rzecz tak makabryczną, że nawet zwierzę by się jej nie dopuściło". Nigdy nie udało się wyjaśnić, dlaczego państwa zachodnie zdecydowały się na zabicie Lumumby. Być może premier za bardzo zbliżył się do komunistów.
Synowie Konga
W ubiegłym tygodniu na stadionie Tata Raphael zebrało się prawie 20 tys. ludzi. "To syn Konga. Nigdy nie zabił, nigdy nie grabił, jego ręce są czyste" - śpiewał tłum na cześć Oscara Kashali, jednego z 33 kandydatów na prezydenta. Kashala nie-dawno wrócił z dwudziestoletniej emigracji w USA. "Nowy człowiek dla nowego kraju" - to jego główne hasło. Jak na ironię, do budowy nowego państwa w tym samym miejscu 32 lata temu, tuż przed bokserską walką stulecia Muhammada Alego z George'em Foremanem, nawoływał dyktator Joseph Mobutu. Ta walka stała się symbolem rozrzutności satrapy, uznanego za jednego z największych złodziei w historii Afryki - gdy Mobutu tracił władzę, jego majątek wyceniano na 10 mld dolarów, a długi Konga sięgały 14 mld dolarów.
Po zabójstwie Lumumby Mobutu stłumił walki w Katandze i stojąc na czele kongijskiej armii oraz kilkuset białych najemników, dokonał zamachu stanu. Eksperyment z kongijską demokracją został zawieszony na trzy dekady. W tym czasie Mobutu zakazał działalności partii poza własną - Ludowym Ruchem Rewolucyjnym, do której zapisywano każdego nowo narodzonego obywatela. Zabronił też noszenia krawatów i garniturów, uznając je za imperialistyczny przeżytek. By się oderwać od kolonialnej przeszłości, nakazał zmianę imion z chrześcijańskich na afrykańskie, a nowe nazwy miast i rzek wymyślał osobiście - Kongo przechrzcił na Zair. Pozostałe po Belgach nieliczne szlaki komunikacyjne pochłonęła dżungla. W drugiej połowie lat 70. Kongo pogrążyło się w totalnej nędzy. Dyktator zachował władzę, bo był użyteczny. To tędy Amerykanie przerzucali broń dla partyzantów w Angoli, a Francuzi walczącemu z Libią Czadowi. Mobutu był przyjacielem m.in. Jacques'a Chiraca i rodziny George'a Busha seniora.
Wizjonerzy i ludożercy
Dziś wielotysięczne partyzantki, z których część wchłonęła armia, wciąż znajdują się pod kontrolą dawnych watażków, przebranych ostatnio za polityków. To oni są uważani za największe zagrożenie dla pokoju. - Gwarantem pokoju nie jest największa z prowadzonych obecnie misji ONZ ani wojska przysłane przez Unię Europejską. Jest nim głód - uważa Olivia Owens. Nawet jeśli wybuchną zamieszki, szybko ucichną. Tutejsze sklepy przypominają bunkry: nie mają wystaw ani oszklonych drzwi. Podczas rozruchów zostaną zabarykadowane. - Kongijczycy nie mają zapasów żywności, bo ich na nie nie stać. Z głodu wybiorą spokój. To dziwny, ale skuteczny system bezpieczeństwa - uważa Owens.
- Wojny się nie skończą, dopóki nie zaczniemy traktować Konga jak domu - mówi 44-letnia Louis Tajeke, niezamężna matka trójki dzieci, która zajmuje się pomocą ofiarom gwałtów - przestępstwa, którego na masową skalę dopuszczają się i partyzanci, i armia rządowa. Tajeke jest kandydatką do parlamentu w jednym z pięciu okręgów w prowincji Ituri. Na broszury, plakaty i koszulki wydała prawie 500 USD. W okręgu konkuruje z 84 kandydatami. Jednym z jej rywali jest John Tenanzabo, założyciel i były sekretarz generalny Unii Patriotów Kongijskich (UPC), partyzantki, która do niedawna kontrolowała północno-wschodnie Kongo. Tenanzabo wydał na kampanię 5 tys. USD. Według Human Rights Watch, UPC była jedną z najbardziej morderczych grup zbrojnych w Ituri. Kandydat na parlamentarzystę był bliskim współpracownikiem przywódcy UPC Thomasa Lubangi Dyilo. Ten z kolei przejdzie do historii jako pierwszy zbrodniarz postawiony przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym. Ma być sądzony za ludobójstwo, masowe gwałty, ludożerstwo i porywanie dzieci, które później były szkolone do zabijania dla UPC. Za-nim wojska ONZ dotarły do Ituri, gdzie działał Lubanga i jemu podobni, wymordowano ponad 50 tys. ludzi.
Cień Kurtza
Niewiele brakowało, a i Lubanga wystartowałby w wyborach. Wśród jego ofiar znalazło się jednak dziewięciu żołnierzy ONZ. Naciskany przez Zachód prezydent Joseph Kabila musiał polecić aresztowanie Lubangi. Pewnie Kabila tak samo postąpiłby z wiceprezydentem Jeanem-Pierre'em Bembą, najgroźniejszym ze swych rywali w wyścigu o prezydenturę, ale Bemba stoi na czele partyzantki popieranej przez Ugandę. A jak się kończy zadzieranie z sąsiadem, przekonał się poprzedni prezydent, ojciec Kabili, Laurent-Désiré. W maju 1997 r. dzięki pomocy Ugandy i Rwandy Kabila senior obalił prezydenta Mobutu. Wojska sąsiadów najechały Kongo pod pretekstem ścigania niedobitków reżimu Hutu, którzy po dokonaniu rzezi w 1994 r. w Rwandzie ukrywali się na wschodzie Konga. Kiedy rok później okazało się, że Kabila nie zamierza być marionetką sąsiadów, dawni sojusznicy zwrócili się przeciw niemu. W sierpniu 1998 r. ulice kongijskich miast spłynęły krwią. Tutsim podrzynano gardła, palono żywcem, wrzucano do rzeki Kongo. Wojna, w którą po stronie Kabili zaangażowały się Angola, Namibia i Zimbabwe, została nazwana pierwszą wojną światową Afryki. Pochłonęła cztery miliony ofiar. Kabila senior nie doczekał pokoju - zastrzelił go jeden z jego ochroniarzy w styczniu 2001 r. Pojawiły się spekulacje, że za zamachem stała Uganda, możliwe, że także Waszyngton. "Porozumienie kończące wojnę nie było możliwe, dopóki Kabila rządził krajem" - relacjonował wówczas belgijski "Le Soir". Gazeta twierdziła, że po "zniknięciu prezydenta" w Kinszasie powstanie rząd tymczasowy, w którego skład wejdą m.in. przywódcy największych w kraju partyzantek. Później miały być przeprowadzone wybory. Właśnie taki scenariusz z udziałem syna Kabili jest realizowany.
Joseph Conrad, choć nie odwoływał się do niektórych faktów, wyraźnie zaznaczył, że "Jądro ciemności" to opis jego przeżyć. Później powtarzał: "Cała Europa brała udział w zbrodniach, których dopuszczał się Kurtz. Od niej samej zależy, czy nadal będzie w nich uczestniczyć". Te słowa nie straciły aktualności.
Więcej możesz przeczytać w 31/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.