Niemieckie sądy i urzędy sankcjonują germanizację dzieci z rozbitych polsko-niemieckich małżeństw
Dzieciom mówiącym biegle po niemiecku nie zaszkodzi krótka rozmowa w innym języku" - pisał w listopadzie 2004 r. niemiecki tygodnik "Die Zeit". "Krótka rozmowa w innym języku" dotyczyła polszczyzny i polskich rodziców dzieci z mieszanych małżeństw, które się rozpadły. To i tak wielkoduszne, bo niemieckie sądy oraz Urząd ds. Młodzieży (Jugendamt) najczęściej nie tylko zakazywały Polakom rozmów z dziećmi w ojczystym języku, ale wręcz ograniczały ich kontakty. W jednej ze spraw Jugendamt tak uzasadniał decyzję o zakazie używania języka polskiego: "Wymóg języka niemieckiego może być dla dzieci jedynie korzystny, gdyż wyrastają w tym kraju i tu chodzą do szkół". Tymczasem takie postępowanie, w Niemczech nagminne, jest ewidentnie sprzeczne z zapisem w traktacie polsko-niemieckim z 1991 r., który gwarantuje "swobodne posługiwanie się językiem ojczystym w życiu prywatnym i publicznym". Ten zapis umowy jest w Niemczech martwy, a dyskryminowani Polacy pozostawieni samym sobie. Dzieci z rozbitych polsko--niemieckich małżeństw mają być Niemcami, mają się odciąć od polskości, w tym od polskich rodziców. Łatwo sobie wyobrazić ogromną kampanię i wielki skandal w Niemczech, gdyby w Polsce, szczególnie na Śląsku, postępowano tak samo.
- Polacy z rozbitych małżeństw walczący o dzieci są w RFN z góry skazani na przegraną - mówi niemiecko-polski adwokat Stefan Hambura. Krytykuje on polskie służby dyplomatyczne, że nie egzekwują artykułów 20. i 21. niemiecko-polskiego traktatu o prawie do pielęgnowania języka ojczystego. - Niemcy w Polsce potrafią walczyć o swoje. Nasi klienci często skarżą się, że przez polskie przedstawicielstwa są traktowani jak natręci zakłócający dobrosąsiedzkie stosunki między RFN a RP - mówi Hambura.
Dwa światy
Gdy Lidia Jochimsen kilkanaście lat temu przyjechała z Gdańska do Niemiec, inaczej wyobrażała sobie przyszłość. Sądziła, że tu znalazła mężczyznę swego życia, dom, dobrze płatną pracę. Dziś nie ma ani męża, ani domu, ani wspólnej firmy, ani ukochanej córki. - Wszystko mogę przeżyć, ale nie dam sobie odebrać dziecka - mówi. Za późno. Zgodnie z postanowieniem sędziego opiekę nad córką
z rozbitego małżeństwa przyznano byłemu mężowi. Mimo że wcześniej ten sam sąd w Lehrte zakazał mu z powodu maltretowania żony zbliżać się do niej na odległość mniejszą niż dwieście metrów. - Mamy dwa światy: ten z traktatu, który niby gwarantuje nam równe prawa i wsparcie ze strony naszych państw, oraz rzeczywistość, w której my, Polacy w RFN, jesteśmy zdani wyłącznie na siebie - mówi z rozgoryczeniem Jochimsen.
Lidia Jochimsen mieszkała w pobliżu Hanoweru. Razem z mężem założyli małą firmę transportową. Właściwie wszystko było na jej głowie, ponieważ "mąż często zaglądał do kieliszka" - opowiada. Z tego powodu ich życie szybko przerodziło się w koszmar. Pani Lidia była bita, kilkakrotnie trafiła do szpitala, wreszcie została trwale okaleczona. Decyzją sądu, na podstawie ustawy o ochronie przeciw przemocy (Gewaltschutzgesetz), matkę i córkę objęto opieką. Na tym jednak się skończyła łaskawość prawa. Gdy po jednym z napadów męża Lidia Jochimsen trafiła na leczenie, a potem ze strachu nie wracała do domu, mąż znów się tam wprowadził. Formalnie dom wykupiła jego matka, która spłaciła za niego kredyt. Jochimsen nie miała od tej pory ani domu, ani środków do życia. A to stało się podstawą do odebrania jej córki. - W orzeczeniu uzasadniono, że ojciec zapewni dziecku lepsze warunki rozwoju. Czuję, że tracę z nią kontakt. Piszę listy po polsku i tłumaczenia po niemiecku, bo zapomina nasz język. Teraz to ja uchodzę za awanturniczkę i pomyleńca - żali się Lidia Jochimsen. Na sporadyczne spotkania z córką dojeżdża 170 km. Nie wyjeżdża z Niemiec, bo nie chce się pogodzić z bezprawiem.
Urząd do spraw germanizacji
- Ze mnie zrobili "pieniacza i obłąkańca" - mówi lekarz radiolog Mirosław Kraszewski, były zastępca ordynatora radiologii w szpitalu w Kamp-Lintfort. W RFN żyje od 25 lat. Gdy jego małżeństwo z niemiecką pielęgniarką się rozpadło, prawo do wychowania syna Philipa przyznano byłej żonie. Philip miał wtedy siedem lat, dwa paszporty i doskonale mówił po polsku. Sąd w G?tersloh stwierdził jednak, że ma problemy z wysławianiem się, i nakazał ojcu rozmawiać z synem tylko po niemiecku. - To bzdura, bo nie przeprowadzono żadnych ekspertyz ani badań lekarskich - mówi Kraszewski. Gdy nie wykonał zalecenia, uznano, że jest "niekooperatywny" i wywiera negatywny wpływ na dziecko. Widzenia z synem zostały więc zakazane. Zdesperowany ojciec szukał pomocy w ministerstwie sprawiedliwości. Jak mu odpisano, sądy w RFN są niezależne, a ich decyzje niepodważalne.
Gdy Kraszewski interweniował w Urzędzie ds. Młodzieży (Jugendamt) w G?tersloh, uznano go za pieniacza i zabroniono wizyt w tej instytucji. Sąd Krajowy w Hamm orzekł następnie, że nie może widywać dziecka przez dwa lata. - Syn już nie mówi ani słowa po polsku. O to im chodziło - oskarża Kraszewski. Postępowanie sądowe kosztowało go 60 tys. euro. Sąd zajął mu pobory i zostawił na życie 450 euro miesięcznie. Obecnie jest zrujnowanym bezrobotnym. - Niedawno syn dzwonił do mnie w urodziny. Matka mówi, że nie ma nic przeciw temu, by się ze mną widywał, pod warunkiem że nie będę robił z niego Polaka - opowiada Kraszewski. Teraz jego głównym celem jest walka o likwidację Jugendamtu, instytucji powołanej jeszcze w czasach III Rzeszy, która do dziś - jak mówi Kraszewski - "pełni tę samą funkcję germanizacji nieletnich".
Wojciech Pomorski przyjechał do Niemiec w 1989 r. Ożenił się z Niemką, a w 1997 r. i 1999 r. urodziły im się córki Justyna i Iwona Polonia. Kiedy małżeństwo się rozpadło, córki przyznano matce, a ojciec miał prawo spotykać się z nimi, ale - zgodnie z decyzją Urzędu ds. Młodzieży - mógł rozmawiać wyłącznie po niemiecku. Perypetie Pomorskiego opisaliśmy na łamach "Wprost" ("Polnisch verboten!", nr 33/2004). Co się zmieniło od tego czasu? - Prosiłem o pomoc wszędzie, gdzie się dało, także w polskich placówkach dyplomatycznych. A tam mi radzono, abym mówił do córek po niemiecku, skoro znam ten język. Po interwencji "Wprost" decyzję formalnie zweryfikowano, a Christoph Krupp przeprosił w "S?ddeutsche Zeitung" za "niekoniecznie dyplomatyczne wypowiedzi urzędników" - opowiada Pomorski. Było to jednak pyrrusowe zwycięstwo. Jak odnotował "S?ddeutsche Zeitung", Jugendamt bezpodstawnie zabronił mu rozmów z córkami po polsku i nie udostępnił polskiego tłumacza w nadzorowanych spotkaniach. W tym czasie matka uciekła z córkami do Austrii. Renomowana kancelaria adwokacka w Berlinie złożyła w imieniu Pomorskiego zawiadomienie o przestępstwie do prokuratury w Hamburgu. Wśród oskarżonych znaleźli się pracownicy Jugendamtu w Hamburgu-Bergedorfie i Nienburgu.
- Nikt tu niczego nie ułatwi - ubolewa Karol S. W jego sprawie o prawa do opieki nad dzieckiem sąd nie zgadza się nawet na powołanie biegłego mówiącego po polsku, który mógłby dokonać oceny sytuacji.
Walka cudzoziemców z urzędami ds. młodzieży w RFN nie dotyczy tylko Polaków. Niedawno w heskiej wiosce Dreieich policja dokonała makabrycznego odkrycia: na poddaszu powiesili się 32-letnia Margret P. i jej ośmioletni syn Ryan. Jak wykazało śledztwo, powodem była decyzja urzędników, którzy po rozstaniu Margret P. z niemieckim mężem nie pozwolili jej zabrać dziecka do Kapsztadu w RPA.
W ubiegłym miesiącu ukazała się książka "Nie bez moich dzieci" Karin Jäckel. Autorka oskarża w niej urzędników o dyskryminowanie obcokrajowców, zwłaszcza ciemnoskórych rodziców dzieci z mieszanych małżeństw. Ich ofiarą stała się na przykład Joumana Gebara, matka trojga dzieci podstępnie uprowadzonych przez wynajętą opiekunkę. Gebara, dobrze wykształcona, władająca pięcioma językami, chciała wyjechać z nimi do Włoch.
Ochrona niemieckich interesów
Parafowany w 1991 r. traktat między RP a RFN o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy zawiera niedoróbki brzemienne w skutki. Jedną z nich jest fatalny zapis o "mniejszości niemieckiej w Polsce" oraz "osobach w Republice Federalnej Niemiec, posiadających niemieckie obywatelstwo, które są polskiego pochodzenia". Polscy negocjatorzy lekką ręką zrezygnowali ze statusu niemieckiej Polonii, którą praw mniejszości pozbawiono de facto dopiero rok po wybuchu II wojny światowej - opierając się na specjalnym rozporządzeniu Adolfa Hitlera. Choć traktat z 1991 r. teoretycznie gwarantuje obu grupom prawo do "swobodnego wyrażania, zachowania i rozwijania tożsamości etnicznej, kulturalnej, językowej i religijnej bez jakiejkolwiek próby asymilacji wbrew ich woli" (), bez jakiejkolwiek dyskryminacji i w warunkach pełnej równości wobec prawa", w praktyce z przywileju tego korzysta jedynie mniejszość niemiecka w Polsce. "Osoby" z Polski tego statusu nie uzyskały, co postawiło je w RFN w roli wiecznych petentów, zdanych na widzimisię lokalnych urzędników, począwszy od kwestii dofinansowania, a na pielęgnowaniu narodowej tożsamości skończywszy. W konfliktach między rodzicami z mieszanych małżeństw dodatkowe problemy stanowią filie Jugendamtu, nastawione na ochronę "niemieckich interesów".
Problemem dla polskich rodziców jest też bierna bądź tchórzliwa postawa polskich urzędników państwowych. - Nasze placówki konsularne nie udzieliły mi żadnej opieki, ale prawdziwy szok przeżyłam dopiero w Polsce - opowiada Beata Pokrzeptowicz z Bielefeldu. Po rozwodzie w 2000 r. samotnie wychowywała syna przez pięć lat. Gdy przyjechała do Kwidzyna i wystąpiła do sądu o formalną zgodę na pobyt z dzieckiem w kraju, nakazano jej oddać je ojcu. Według polskich sędziów, "niewłaściwie przeprowadziła przeprowadzkę do Polski". - W czerwcu 2004 r. po prostu zabrano mi syna. Straciłam prawa rodzica i nie mając pracy, musiałam wrócić do Niemiec, by o niego walczyć. Odebrano mi alimenty, przeprowadzano rewizję bez nakazów i pod moją nieobecność. W Jugendamt "ginęły" dokumenty przemawiające na moją korzyść. To była gehenna - wspomina Beata Pokrzeptowicz. Dopiero gdy ujęło się za nią polskie Ministerstwo Sprawiedliwości, zezwolono jej na kontakt z synem i rozmowy po polsku. Dziś 7-letni chłopiec przebywa z matką. Obowiązuje ich jednak zakaz wyjazdu z RFN - "do rozstrzygnięcia sprawy". Beata Pokrzeptowicz uważa, że ona i jej "traktatowe" dziecko są teraz "niemieckimi niewolnikami".
Zły polski ojciec
Poszkodowani Polacy w Niemczech stworzyli organizację Rodzice przeciw Dyskryminacji Dzieci. Dziś razem walczą o swoje prawa, także w europejskich instytucjach. Do Komisji Europejskiej wpłynęła petycja w sprawie utrudniania rodzicom z mieszanych małżeństw kontaktów z dziećmi i pielęgnacji kultury krajów ich pochodzenia.
Polskim rodzicom na pewno nie pomagają niemieckie media. W "Berliner Zeitung" ukazała się niedawno notatka o dramacie w Urzędzie ds. Młodzieży przy Schörswalder Strasse w dzielnicy Spandau. Podczas rozmowy z urzędniczką "polski ojciec", 39-letni Andrzej L., wyjął pistolet i strzelił sobie w głowę. Internet obiegła informacja o desperacji mężczyzny, któremu uniemożliwiono kontakt z dziećmi. Polscy sąsiedzi samobójcy wyjaśniają, jak było naprawdę. - To był tzw. późny przesiedleniec z Augustowa, niepracujący alkoholik, narkoman i awanturnik, przed którym jego córki i żona musiały się chronić, bo je masakrował - relacjonuje Ireneusz Niemiec, jeden z sąsiadów. W ich budynku mieszka 8 polskich rodzin. Jak mówią, "gdy L. się zabił, wszyscy odetchnęli z ulgą". Żonę i dzieci najpierw chroniono przed L., a po jego śmierci objęto specjalną opieką i przeniesiono pod utajniony adres, by jego brat nie zrobił im krzywdy. - Jak dzieje się coś złego, to piszą Polak, a gdy ktoś strzela gole, jak Klose, to wtedy już nie mówią o jego pochodzeniu - komentuje Ireneusz Niemiec. On i inni Polacy nie mogą zrozumieć, dlaczego nasz kraj godzi się na łamanie polsko-niemieckiego traktatu. Dlaczego de facto godzimy się na to, by dzieci z mieszanych małżeństw były wykorzeniane z polskości.
- Polacy z rozbitych małżeństw walczący o dzieci są w RFN z góry skazani na przegraną - mówi niemiecko-polski adwokat Stefan Hambura. Krytykuje on polskie służby dyplomatyczne, że nie egzekwują artykułów 20. i 21. niemiecko-polskiego traktatu o prawie do pielęgnowania języka ojczystego. - Niemcy w Polsce potrafią walczyć o swoje. Nasi klienci często skarżą się, że przez polskie przedstawicielstwa są traktowani jak natręci zakłócający dobrosąsiedzkie stosunki między RFN a RP - mówi Hambura.
Dwa światy
Gdy Lidia Jochimsen kilkanaście lat temu przyjechała z Gdańska do Niemiec, inaczej wyobrażała sobie przyszłość. Sądziła, że tu znalazła mężczyznę swego życia, dom, dobrze płatną pracę. Dziś nie ma ani męża, ani domu, ani wspólnej firmy, ani ukochanej córki. - Wszystko mogę przeżyć, ale nie dam sobie odebrać dziecka - mówi. Za późno. Zgodnie z postanowieniem sędziego opiekę nad córką
z rozbitego małżeństwa przyznano byłemu mężowi. Mimo że wcześniej ten sam sąd w Lehrte zakazał mu z powodu maltretowania żony zbliżać się do niej na odległość mniejszą niż dwieście metrów. - Mamy dwa światy: ten z traktatu, który niby gwarantuje nam równe prawa i wsparcie ze strony naszych państw, oraz rzeczywistość, w której my, Polacy w RFN, jesteśmy zdani wyłącznie na siebie - mówi z rozgoryczeniem Jochimsen.
Lidia Jochimsen mieszkała w pobliżu Hanoweru. Razem z mężem założyli małą firmę transportową. Właściwie wszystko było na jej głowie, ponieważ "mąż często zaglądał do kieliszka" - opowiada. Z tego powodu ich życie szybko przerodziło się w koszmar. Pani Lidia była bita, kilkakrotnie trafiła do szpitala, wreszcie została trwale okaleczona. Decyzją sądu, na podstawie ustawy o ochronie przeciw przemocy (Gewaltschutzgesetz), matkę i córkę objęto opieką. Na tym jednak się skończyła łaskawość prawa. Gdy po jednym z napadów męża Lidia Jochimsen trafiła na leczenie, a potem ze strachu nie wracała do domu, mąż znów się tam wprowadził. Formalnie dom wykupiła jego matka, która spłaciła za niego kredyt. Jochimsen nie miała od tej pory ani domu, ani środków do życia. A to stało się podstawą do odebrania jej córki. - W orzeczeniu uzasadniono, że ojciec zapewni dziecku lepsze warunki rozwoju. Czuję, że tracę z nią kontakt. Piszę listy po polsku i tłumaczenia po niemiecku, bo zapomina nasz język. Teraz to ja uchodzę za awanturniczkę i pomyleńca - żali się Lidia Jochimsen. Na sporadyczne spotkania z córką dojeżdża 170 km. Nie wyjeżdża z Niemiec, bo nie chce się pogodzić z bezprawiem.
Urząd do spraw germanizacji
- Ze mnie zrobili "pieniacza i obłąkańca" - mówi lekarz radiolog Mirosław Kraszewski, były zastępca ordynatora radiologii w szpitalu w Kamp-Lintfort. W RFN żyje od 25 lat. Gdy jego małżeństwo z niemiecką pielęgniarką się rozpadło, prawo do wychowania syna Philipa przyznano byłej żonie. Philip miał wtedy siedem lat, dwa paszporty i doskonale mówił po polsku. Sąd w G?tersloh stwierdził jednak, że ma problemy z wysławianiem się, i nakazał ojcu rozmawiać z synem tylko po niemiecku. - To bzdura, bo nie przeprowadzono żadnych ekspertyz ani badań lekarskich - mówi Kraszewski. Gdy nie wykonał zalecenia, uznano, że jest "niekooperatywny" i wywiera negatywny wpływ na dziecko. Widzenia z synem zostały więc zakazane. Zdesperowany ojciec szukał pomocy w ministerstwie sprawiedliwości. Jak mu odpisano, sądy w RFN są niezależne, a ich decyzje niepodważalne.
Gdy Kraszewski interweniował w Urzędzie ds. Młodzieży (Jugendamt) w G?tersloh, uznano go za pieniacza i zabroniono wizyt w tej instytucji. Sąd Krajowy w Hamm orzekł następnie, że nie może widywać dziecka przez dwa lata. - Syn już nie mówi ani słowa po polsku. O to im chodziło - oskarża Kraszewski. Postępowanie sądowe kosztowało go 60 tys. euro. Sąd zajął mu pobory i zostawił na życie 450 euro miesięcznie. Obecnie jest zrujnowanym bezrobotnym. - Niedawno syn dzwonił do mnie w urodziny. Matka mówi, że nie ma nic przeciw temu, by się ze mną widywał, pod warunkiem że nie będę robił z niego Polaka - opowiada Kraszewski. Teraz jego głównym celem jest walka o likwidację Jugendamtu, instytucji powołanej jeszcze w czasach III Rzeszy, która do dziś - jak mówi Kraszewski - "pełni tę samą funkcję germanizacji nieletnich".
Wojciech Pomorski przyjechał do Niemiec w 1989 r. Ożenił się z Niemką, a w 1997 r. i 1999 r. urodziły im się córki Justyna i Iwona Polonia. Kiedy małżeństwo się rozpadło, córki przyznano matce, a ojciec miał prawo spotykać się z nimi, ale - zgodnie z decyzją Urzędu ds. Młodzieży - mógł rozmawiać wyłącznie po niemiecku. Perypetie Pomorskiego opisaliśmy na łamach "Wprost" ("Polnisch verboten!", nr 33/2004). Co się zmieniło od tego czasu? - Prosiłem o pomoc wszędzie, gdzie się dało, także w polskich placówkach dyplomatycznych. A tam mi radzono, abym mówił do córek po niemiecku, skoro znam ten język. Po interwencji "Wprost" decyzję formalnie zweryfikowano, a Christoph Krupp przeprosił w "S?ddeutsche Zeitung" za "niekoniecznie dyplomatyczne wypowiedzi urzędników" - opowiada Pomorski. Było to jednak pyrrusowe zwycięstwo. Jak odnotował "S?ddeutsche Zeitung", Jugendamt bezpodstawnie zabronił mu rozmów z córkami po polsku i nie udostępnił polskiego tłumacza w nadzorowanych spotkaniach. W tym czasie matka uciekła z córkami do Austrii. Renomowana kancelaria adwokacka w Berlinie złożyła w imieniu Pomorskiego zawiadomienie o przestępstwie do prokuratury w Hamburgu. Wśród oskarżonych znaleźli się pracownicy Jugendamtu w Hamburgu-Bergedorfie i Nienburgu.
- Nikt tu niczego nie ułatwi - ubolewa Karol S. W jego sprawie o prawa do opieki nad dzieckiem sąd nie zgadza się nawet na powołanie biegłego mówiącego po polsku, który mógłby dokonać oceny sytuacji.
Walka cudzoziemców z urzędami ds. młodzieży w RFN nie dotyczy tylko Polaków. Niedawno w heskiej wiosce Dreieich policja dokonała makabrycznego odkrycia: na poddaszu powiesili się 32-letnia Margret P. i jej ośmioletni syn Ryan. Jak wykazało śledztwo, powodem była decyzja urzędników, którzy po rozstaniu Margret P. z niemieckim mężem nie pozwolili jej zabrać dziecka do Kapsztadu w RPA.
W ubiegłym miesiącu ukazała się książka "Nie bez moich dzieci" Karin Jäckel. Autorka oskarża w niej urzędników o dyskryminowanie obcokrajowców, zwłaszcza ciemnoskórych rodziców dzieci z mieszanych małżeństw. Ich ofiarą stała się na przykład Joumana Gebara, matka trojga dzieci podstępnie uprowadzonych przez wynajętą opiekunkę. Gebara, dobrze wykształcona, władająca pięcioma językami, chciała wyjechać z nimi do Włoch.
Ochrona niemieckich interesów
Parafowany w 1991 r. traktat między RP a RFN o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy zawiera niedoróbki brzemienne w skutki. Jedną z nich jest fatalny zapis o "mniejszości niemieckiej w Polsce" oraz "osobach w Republice Federalnej Niemiec, posiadających niemieckie obywatelstwo, które są polskiego pochodzenia". Polscy negocjatorzy lekką ręką zrezygnowali ze statusu niemieckiej Polonii, którą praw mniejszości pozbawiono de facto dopiero rok po wybuchu II wojny światowej - opierając się na specjalnym rozporządzeniu Adolfa Hitlera. Choć traktat z 1991 r. teoretycznie gwarantuje obu grupom prawo do "swobodnego wyrażania, zachowania i rozwijania tożsamości etnicznej, kulturalnej, językowej i religijnej bez jakiejkolwiek próby asymilacji wbrew ich woli" (), bez jakiejkolwiek dyskryminacji i w warunkach pełnej równości wobec prawa", w praktyce z przywileju tego korzysta jedynie mniejszość niemiecka w Polsce. "Osoby" z Polski tego statusu nie uzyskały, co postawiło je w RFN w roli wiecznych petentów, zdanych na widzimisię lokalnych urzędników, począwszy od kwestii dofinansowania, a na pielęgnowaniu narodowej tożsamości skończywszy. W konfliktach między rodzicami z mieszanych małżeństw dodatkowe problemy stanowią filie Jugendamtu, nastawione na ochronę "niemieckich interesów".
Problemem dla polskich rodziców jest też bierna bądź tchórzliwa postawa polskich urzędników państwowych. - Nasze placówki konsularne nie udzieliły mi żadnej opieki, ale prawdziwy szok przeżyłam dopiero w Polsce - opowiada Beata Pokrzeptowicz z Bielefeldu. Po rozwodzie w 2000 r. samotnie wychowywała syna przez pięć lat. Gdy przyjechała do Kwidzyna i wystąpiła do sądu o formalną zgodę na pobyt z dzieckiem w kraju, nakazano jej oddać je ojcu. Według polskich sędziów, "niewłaściwie przeprowadziła przeprowadzkę do Polski". - W czerwcu 2004 r. po prostu zabrano mi syna. Straciłam prawa rodzica i nie mając pracy, musiałam wrócić do Niemiec, by o niego walczyć. Odebrano mi alimenty, przeprowadzano rewizję bez nakazów i pod moją nieobecność. W Jugendamt "ginęły" dokumenty przemawiające na moją korzyść. To była gehenna - wspomina Beata Pokrzeptowicz. Dopiero gdy ujęło się za nią polskie Ministerstwo Sprawiedliwości, zezwolono jej na kontakt z synem i rozmowy po polsku. Dziś 7-letni chłopiec przebywa z matką. Obowiązuje ich jednak zakaz wyjazdu z RFN - "do rozstrzygnięcia sprawy". Beata Pokrzeptowicz uważa, że ona i jej "traktatowe" dziecko są teraz "niemieckimi niewolnikami".
Zły polski ojciec
Poszkodowani Polacy w Niemczech stworzyli organizację Rodzice przeciw Dyskryminacji Dzieci. Dziś razem walczą o swoje prawa, także w europejskich instytucjach. Do Komisji Europejskiej wpłynęła petycja w sprawie utrudniania rodzicom z mieszanych małżeństw kontaktów z dziećmi i pielęgnacji kultury krajów ich pochodzenia.
Polskim rodzicom na pewno nie pomagają niemieckie media. W "Berliner Zeitung" ukazała się niedawno notatka o dramacie w Urzędzie ds. Młodzieży przy Schörswalder Strasse w dzielnicy Spandau. Podczas rozmowy z urzędniczką "polski ojciec", 39-letni Andrzej L., wyjął pistolet i strzelił sobie w głowę. Internet obiegła informacja o desperacji mężczyzny, któremu uniemożliwiono kontakt z dziećmi. Polscy sąsiedzi samobójcy wyjaśniają, jak było naprawdę. - To był tzw. późny przesiedleniec z Augustowa, niepracujący alkoholik, narkoman i awanturnik, przed którym jego córki i żona musiały się chronić, bo je masakrował - relacjonuje Ireneusz Niemiec, jeden z sąsiadów. W ich budynku mieszka 8 polskich rodzin. Jak mówią, "gdy L. się zabił, wszyscy odetchnęli z ulgą". Żonę i dzieci najpierw chroniono przed L., a po jego śmierci objęto specjalną opieką i przeniesiono pod utajniony adres, by jego brat nie zrobił im krzywdy. - Jak dzieje się coś złego, to piszą Polak, a gdy ktoś strzela gole, jak Klose, to wtedy już nie mówią o jego pochodzeniu - komentuje Ireneusz Niemiec. On i inni Polacy nie mogą zrozumieć, dlaczego nasz kraj godzi się na łamanie polsko-niemieckiego traktatu. Dlaczego de facto godzimy się na to, by dzieci z mieszanych małżeństw były wykorzeniane z polskości.
Więcej możesz przeczytać w 31/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.