I premier, i prezydent Polski muszą zrozumieć, że zarówno w Europie, jak i w Ameryce bez Niemiec niewiele zwojujemy
Kogo prezydent Bush uzna za najwierniejszego europejskiego sojusznika podczas swej drugiej kadencji? O tym mógł zdecydować w dużym stopniu polityk, który odwiedzając niedawno USA, zebrał wiele pochwał od amerykańskich mediów. Niestety, to nie był premier Jarosław Kaczyński, lecz Nicolas Sarkozy, francuski minister spraw wewnętrznych, kandydat na prezydenta Francji. SarkozyŐemu udało się w oczach amerykańskiej opinii poprawić "antyamerykański" obraz Francji. Bo do polityków, podobnie jak do państw i narodów, łatwo przyklejają się stereotypy, a ich zmiana bywa zajęciem kłopotliwym. Nie jest jednak niemożliwa. Udowodnił to wcześniej we Włoszech Gianfranco Fini, który postfaszystowski Włoski Ruch Społeczny wprowadził na unijne salony, nadając mu oblicze nowoczesnej europejskiej prawicy. Czy braciom Kaczyńskim, którzy przypuścili w ostatnich dniach dyplomatyczną ofensywę, udało się poprawić wizerunek własny i Polski?
Dwie polityki
Bracia Kaczyńscy rozjechali się w świat. Z jakimi rezultatami? Dzisiejsza polska polityka zagraniczna wygląda czasem tak, jakby prowadziły ją dwa różne państwa. Jedno ma dalekosiężną wizję, działa stanowczo, ale z wyczuciem, drugie cierpi na chaos, brak strategii i przypadkowość działań.
Po niedawnych gafach w relacjach z Niemcami, świadczących o nieumiejętnej polityce zagranicznej liderów PiS, zgoła odmiennych wrażeń dostarczyła niedawna wizyta prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Izraelu. Była dobrze przemyślana, drobiazgowo przygotowana i w efekcie bardzo udana. Równie ważne było to, że polskiemu prezydentowi problematyka żydowska po prostu "leżała". Podczas wszystkich publicznych wystąpień w Jerozolimie Lech Kaczyński mówił bez kartki, z dużą swobodą, sypał datami, faktami, powoływał się na swoje przyjacielskie kontakty z Żydami.
Z jednej strony chwalono prezydenta Lecha Kaczyńskiego za "ostrą walkę" z antysemityzmem, z drugiej - podkreślano, że antysemityzm ciągle w Polsce jest. Jak dowiedział się "Wprost", podczas przygotowań do wizyty izraelscy dyplomaci przychodzili z grubymi plikami papierów zapisanych cytatami z uważanych za antysemickie wypowiedzi w Radiu Maryja czy tekstów z niektórych gazet. Prezydent zachował spokój. Tak samo jak wielokrotnie deklarował gorące uczucia wobec gospodarzy ("Kocham Żydów" - powiedział nawet w obszernym wywiadzie dla dziennika "Haaretz"), tak samo stanowczo bronił atakowanego przez gospodarzy ministra edukacji Romana Giertycha i rozgłośni ojca Rydzyka.
Polski prezydent przyjechał z konkretami. Polska strona zaproponowała Izraelowi z jednej strony rolę jego ambasadora w niezbyt przychylnej Jerozolimie Unii Europejskiej, a z drugiej - pośrednika w rozmowach z władzami Palestyny, z którymi też utrzymujemy poprawne relacje. To szansa na wzmocnienie naszej pozycji w światowej polityce. Z drugiej strony, Warszawa bardzo liczy na to, że izraelscy politycy będą nas wspierać w Ameryce, gdzie mają doskonałe relacje. A przede wszystkim, że wpłyną na zmianę naszego wizerunku w niezbyt przychylnej nam żydowskiej diasporze. Bodaj najważniejszym konkretem wizyty, czego nikt ze zrozumiałych względów oficjalnie nie potwierdził, było zaangażowanie polskich służb wywiadowczych zarówno w sprawę uwolnienia dwóch izraelskich żołnierzy przetrzymywanych przez Hezbollah, jak i w żywotną dla Izraela "kwestię irańską".
Krok w przód, dwa kroki w tył
Na prawdziwe międzynarodowe wody wypłynął podczas wrześniowego szczytu Europa - Azja w Helsinkach premier Jarosław Kaczyński. Podczas jednego dnia spotkał się z 12 przywódcami państw dwóch kontynentów. Rozmawiał z szefami rządów Chin, Korei Południowej, Wietnamu, Singapuru i Malezji, a z Europy z przywódcami Niemiec, Finlandii, Luksemburga, Hiszpanii i Włoch. I choć w zamyśle miały to być spotkania kurtuazyjno-zapoznawcze, Kaczyński pokazał, że nie ma żadnych kompleksów w rozmowie na tematy światowe. Z ochotą dyskutował więc o sytuacji w Libanie, eurokonstytucji, prawach mniejszości niemieckiej czy bezpieczeństwie energetycznym. Jak się dowiedział "Wprost", w tej ostatniej sprawie Kaczyński odniósł sukces. Udało mu się namówić nowego premiera Czech Mirka Topol+nka do większej asertywności w stosunkach z Moskwą oraz do - na razie enigmatycznej - "nowej inicjatywy Grupy Wyszehradzkiej w sprawie bezpieczeństwa energetycznego".
W kanonie poprawności dyplomatycznej mieściła się natomiast wizyta Jarosława Kaczyńskiego w Waszyngtonie. Trzeba pamiętać, że zabiegi dyplomatyczne świata o względy Amerykanów są przedsięwzięciem bardzo konkurencyjnym i mają w stolicy USA długą historię. Kiedy na przykład Japończycy w 1912 r. postanowili gruntownie poprawić relacje z USA, forpocztą cesarskich dyplomatów było kilka tysięcy drzewek kwitnącej wiśni, które miastu Waszyngton podarował burmistrz Tokio Yukio Ozaki. Taka kampania dyplomatyczna jest zapamiętywana, reszta ginie w natłoku wizyt państwowych. To, że echa prasowe wizyty premiera Kaczyńskiego w Waszyngtonie ograniczyły się do artykułu w "Washington Post" i wywiadu w telewizji Fox, nie jest zatem miarą sukcesu dyplomatycznej ofensywy w Stanach Zjednoczonych. Premier spotkał się z sekretarz stanu Condoleezzą Rice, wiceprezydentem Dickiem Cheneyem, sekretarzem do spraw energii Samuelem Bodmanem. Miał też sposobność zamienić parę słów z prezydentem Bushem, który dołączył na chwilę do spotkania z Cheneyem.
W kontekście wizyty premiera Kaczyńskiego w USA wypada wspomnieć o wyjątkowym sukcesie PR-owskiej akcji Nicolasa SarkozyŐego. Francuski minister spraw wewnętrznych i aspirant do stanowiska prezydenta postawił w swej kampanii na politykę zagraniczną i jej najtrudniejszy dla Francuzów odcinek - relacje z Ameryką. W ciągu czterodniowej wizyty Sarkozy podbił serca Amerykanów całym wachlarzem metod - od uprawiania joggingu w nowojorskim Central Parku przez udekorowanie Legią Honorową strażaków ratujących ofiary w World Trade Center, podpisywanie swojej książki o przyszłości Francji, po spotkania z prezydentem Bushem, senatorem Johnem McCainem (prawdopodobnym kandydatem republikanów w wyborach prezydenckich) i senatorem Barakiem Obamą (gwiazdą demokratów). Sarkozy, przypomnijmy, jest zaledwie ministrem, ale jego spotkanie z Bushem trwało 25 minut. Spotkanie Bush - Kaczyński trwało minut pięć. W przeddzień wizyty Kaczyńskiego rzecznik Białego Domu Tony Snow poinformował prasę o nadchodzących ważnych spotkaniach prezydenta Busha, m.in. z prezydentem Kazachstanu Nursułtanem Nazarbajewem oraz premierem Turcji Recepem Erdoganem. O naszym premierze nie było ani słowa. Jak na kampanię wizerunkową naszego rządu oprawa wizyty Kaczyńskiego wydaje się więc skromna.
Klucz w Berlinie i Brukseli
Premier Jarosław Kaczyński dopiero zdobywa dyplomatyczne szlify, nie jest też jego rzeczą czuwanie nad organizacją wizyt, ale ktoś, kto w jego gabinecie wprowadza w życie pomysł dyplomatycznej ofensywy, powinien mieć na to pomysł, środki i doświadczenie. Potrzeba trochę rozeznania w sprawach amerykańskich, by uniknąć błędów, które powielamy w kontaktach z USA. Aby wizyta dyplomatyczna zyskała odpowiednią rangę, trzeba mieć coś do zaoferowania. Chłodny pragmatyzm i tak zwany business mind Amerykanów poddaje się urokowi polityka, jeśli ma on szansę zostać prezydentem Francji, a do tego program jego wizyty jest medialnie atrakcyjny. Z braku powyższych atutów trzeba tym bardziej przywieźć atrakcyjne propozycje, mieć jakiś "produkt" do zaoferowania, konkretną propozycję współpracy.
Plan podróży do Waszyngtonu, prócz przygotowań dyplomatycznych, powinien być obmyślony przez "spin doktorów", czyli speców od wizerunku, którzy znają oczekiwania publiczności i atuty swego klienta. Chyba znowu nam tego zabrakło. Może ktoś powinien też zauważyć, że nasza pozycja w Waszyngtonie nie jest najmocniejsza. Zważywszy na to, że jest ona funkcją naszej reputacji w unii i jakości kontaktów z europejskimi partnerami, trudno się dziwić. By odnieść sukces dyplomatyczny w USA, najlepiej byłoby tam pojechać wtedy, gdy będziemy mieli za sobą sukcesy w Brukseli i Berlinie. Zwłaszcza w Berlinie, bo międzynarodowa pozycja Niemiec pod rządami Angeli Merkel, szczególnie w USA, bardzo wzrosła. Jeszcze przed wizytą premiera w Stanach Zjednoczonych do naszych dyplomatów docierały wyraźne sygnały, że od poprawności naszych relacji z zachodnim sąsiadem w dużej mierze zależy nasza pozycja w Waszyngtonie. I premier, i prezydent muszą zrozumieć, że zarówno w Europie, jak i w Ameryce bez Niemiec niewiele zwojujemy.
Euroentuzjasta Kaczyński
Wizyta Jarosława Kaczyńskiego w Brukseli przynajmniej zapowiedziała pozytywne zmiany. Już sam fakt, że w jednym dniu premierowi udało się spotkać z José Barroso, Guyem Verhofstadtem, Josepem Borrellem i Javierem Solaną, został dobrze odebrany. - Spotkanie z premierem Kaczyńskim było udane i rozwiało wiele wątpliwości. Zresztą Polska ostatnimi działaniami, m.in. wysłaniem oddziałów pokojowych do Konga i Libanu, pokazuje, że czuje się częścią europejskiej rodziny - mówi Johannes Leitenberger, rzecznik prasowy szefa Komisji Europejskiej. W Brukseli z zaciekawieniem wyczekuje się też na polskie propozycje w sprawie eurokonstytucyjnego pata. - To zabawne, "Europejczyk" Leszek Miller w pośredni sposób przyczynił się do fiaska konstytucji europejskiej, a "eurosceptyk" Jarosław Kaczyński będzie musiał się wykazać jakąś inicjatywą na tym polu - mówi jeden z zagranicznych korespondentów w Brukseli.
Z dyplomatycznymi zabiegami o poprawę wizerunku jest ten problem, że łatwiej przekonać polityków niż media. Europejscy politycy obserwują sytuację w Polsce z zainteresowaniem, czasem podszytym niepokojem. Dziennikarze często wyczekują takiego rozwoju wydarzeń, który będzie pasował do z góry założonych tez, niekoniecznie przychylnych Polsce. Dlatego w polityczno-medialnym teatrze trzeba umieć czasem improwizować. Najlepiej gra się jednak role dobrze przygotowane i osadzone w prawdziwych, czyli głównie europejskich realiach.
IZRAEL "Nikt nie dyskutuje z tym, że on (Lech Kaczyński) i jego brat są szczerymi przyjaciółmi Izraela" - napisał znany izraelski publicysta Yossi Melman dwa dni przed przyjazdem polskiego prezydenta do Jerozolimy. Na okładce prestiżowego weekendowego dodatku dziennika "Haaretz" zdjęcie dwóch braci. A w środku obszerny, przychylny tekst o polskim premierze i prezydencie. Pozbawiony niechętnych tonów prasy zachodnioeuropejskiej, a zwłaszcza niemieckiej. Dlaczego w Izraelu o polskich przywódcach mówi się zupełnie inaczej niż w Niemczech? Bo polityka zagraniczna prowadzona przez braci Kaczyńskich wygląda tak, jakby prowadziły ją dwa różne państwa. Jedno ma dalekosiężną wizję, działa stanowczo, ale z wyczuciem, drugie cierpi na chaos, brak strategii i przypadkowość działań W relacjach z Niemcami słusznie zaczęliśmy wyraziście artykułować nasze interesy, ale jednocześnie ostatnio popełniamy gafę za gafą i wykonujemy wiele niezbyt roztropnych i postrzeganych jako nieprzyjazne gestów. Po fatalnej aferze z artykułem z "Tageszeitung" i odwołaniu spotkania trójkąta weimarskiego w ostatnich dniach znów dwie niezręczności. Raz premier skrytykował niemieckiego prezydenta za pojawienie się na zjeździe związku wypędzonych, kiedy Horst Koehler wystąpił tam jako rzecznik naszych interesów, kilka dni później poparł pomysł Romana Giertycha, aby zlikwidować przywileje wyborcze mniejszości niemieckiej. Z tej drugiej sprawy potem się wycofał, prostował, ale niemieckie media zdążyły już o tym napisać. Wydawać by się mogło, że liderzy PiS nie są w stanie prowadzić umiejętnej polityki zagranicznej.Tymczasem ubiegłotygodniowa podróż prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Izraelu była zaprzeczeniem takiej tezy. Duże znaczenie miało to, że nad jej przygotowaniem pracowali bardzo kompetentni urzędnicy i dyplomaci - prezydenccy ministrowie Andrzej Krawczyk i Ewa Juńczyk-Ziomecka i ambasador w Izraelu Agnieszka Magdziak-Miszewska. O tym, jak dobrze Lech Kaczyński czuł się w Izraelu, świadczy jego pobyt w Yad Vashem. Wizyta w przeciągnęła się o 40 minut, bo polski prezydent cały czas dyskutował z oprowadzającym go po tym niezwykłym muzeum przewodnikiem. Dopytywał o szczegóły, zauważał błędy, a gdy doszło do rozmowy o pogromie kieleckim, ostro skarcił przewodnika, który zaczął potępiać Polaków: "Przypominam, że rozmawia pan z prezydentem Polski". Ale po chwili znów rzeczowo dyskutowali. Izraelczycy dobrze widzieli to zaangażowanie Kaczyńskiego. I bardzo doceniali. Nie znaczy to, że prezydent nie musiał odpowiadać na trudne pytania. Prawdziwą płachtą na byka okazał się dla izraelskiej opinii Roman Giertych. Kiedy po niezbyt fortunnym ogłoszeniu bojkotu jego osoby przez Izrael szef LPR chciał wysłać list do izraelskiego ministerstwa edukacji, tłumacząc swoje zamiary, kanałami dyplomatycznymi przekazano sugestię, by tego nie robił, bo reakcja będzie nieprzyjazna. Dlatego też sprawą kontaktów młodzieży izraelskiej i polskiej nie zajmuje się już MEN, a specjalna komórka w kancelarii premiera. Choć oficjalnie nikt tego nie przyzna, zwłaszcza po polskiej stronie, powód tej decyzji był jeden - osoba Romana Giertycha. Pytania na jego temat padały w Izraelu często. Podobnie jak o Radio Maryja. A tymczasem w tzw. prezydenckim poolu dziennikarskim obok przedstawicieli "Gazety Wyborczej", "Wprost", RMF, Radia Zet czy TVN znaleźli się reporterzy "Naszego Dziennika" i Radia Maryja. Przedstawiciele izraelskiego MSZ początkowo naciskali, aby te media nie znalazły w oficjalnej ekipie. Ale polska strona nie ustąpiła. Prezydent Kaczyński często podkreślał fakt wspólnej polsko-żydowskiej historii i wynikającej z tego bliskości naszych narodów. Jednocześnie głośno protestował, gdy próbowano obwiniać Polskę za tragedię Holocaustu. Kiedy prezydent Kacaw mówił, że zagłady narodu żydowskiego na polskiej ziemi dokonali "naziści i kolaboranci", Lech Kaczyński natychmiast prostował: "Tragedię tę przygotował i zrealizował reżim nazistowskich Niemiec" Podczas całej wizyty polski prezydent wykonał bardzo wiele przyjaznych wobec Izraela i Żydów gestów. Kiedy w wypełnionej po brzegi sali centrum im. Menahema Begina deklarował, że do Jerozolimy przyjechałby nawet, gdyby dalej trwała wojna libańska - po to, by dać świadectwo przyjaźni i solidarności, kiedy podkreślał, że polskie wojsko jest obecne w Iraku i Libanie przede wszystkim ze względu na przyjaźń z Izraelem, wywoływał entuzjastyczne reakcje. Jeden z czołowych izraelskich polityków powiedział "Wprost": "To piękne, ale nie wiem, czy przypadkiem wasz MSZ się nie zmartwi, że on tak daleko poszedł w swym wystąpieniu". Dyplomaci się jednak nie zmartwili. Ciepłe wypowiedzi o wspólnej historii Polaków i Żydów były bardzo przychylnie komentowane. Telewizja, radio i gazety obficie relacjonowały wizytę. Prezydent udzielał telewizyjnych i prasowych wywiadów. Prawicowy "Jerusalem Post" zwrócił uwagę, że Lech Kaczyński jest pierwszą głową państwa, która przyjechała do Izraela po konflikcie libańskim. Zresztą nasi dyplomaci i nawet sam prezydent podkreślali wszędzie ten fakt. W kraju, który cały czas musi walczyć o przetrwanie, otoczonym nieprzyjaznymi sąsiadami, takie gesty są bardzo ważne i bardzo doceniane. "Polska jest przyjacielem Izraela" - mówił prezydent Kacaw. "Nie zostawimy was w potrzebie" - odpowiadał Lech Kaczyński. Nawet kiedy padały pytania o antysemityzm w Polsce, pytający zaczynał od stwierdzenia: "Wiemy, że pan osobiście jest filosemitą...". Trudno sobie wyobrazić takie pytania do braci Kaczyńskich np. w Niemczech. Historia i symbolika były podczas tej wizyty bardzo ważne, ale oczywiście najważniejsze są długofalowe interesy polityczne. Polska dobrze widziana w Izraelu to Polska mająca lepszą pozycję w Waszyngtonie. USA Rotacja wizyt dyplomatycznych w Waszyngtonie przypomina ruch na lotnisku JFK w Nowym Jorku, nic więc dziwnego, że wiele z nich przechodzi nie zauważonych. Główne media zajmują się wizytami głów państw i dyplomatów jedynie wybiórczo, w szczególnie ważnych wypadkach. Jakie są efekty ostatniej wizyty Jarosława Kaczyńskiego w USA? Po oficjalnym lunchu z sekretarz stanu Condoleezzą Rice premier powiedział, że było to "bardzo dobre spotkanie, które zakończyło się wspólną konstatacją, ze nasze stosunki są znakomite". Można by właściwie przyjąć, że wizyta Jarosława Kaczyńskiego w Waszyngtonie zmieściła się w kanonie poprawności dyplomatycznej. Ale wróćmy do założeń, jakie towarzyszyły tej podróży. Miał to być ważny element kampanii dyplomatycznej i wizerunkowej, obliczonej na poprawienie percepcji Polski i jej polityki zagranicznej. Jeśli tak, to i przebieg wizyty, i jej efekty powinny być pierwszorzędne. Niestety, tak nie jest. Na tle wizyt przedstawicieli innych państw, choćby ministra spraw wewnętrznych Francji Nicolasa Sarkozy'ego, nasza wypadła blado. Inny przykład: prezydent Korei Południowej Roh Moo Hyun również w tym tygodniu był gościem Busha. Biuro prasowe Departamentu Stanu poprzedziło wizytę Hyuna specjalnym briefingiem dla dziennikarzy, który miał im pomóc w obsłudze prasowej bogatej wizyty prezydenta Korei. W istocie, pisało się o niej wiele. Ale z czytaniem w języku Waszyngtonu nie jest u nas chyba najlepiej. Ktokolwiek czuwał nad programem wystąpień premiera, a w szczególności jego expose w konserwatywnym think tanku Heritage Foundation, naraził szefa rządu na stratę cennego politycznego czasu. Już chyba sam temat wykładu Kaczyńskiego o postkomunizmie w Europie Wschodniej nie spotkał się z uznaniem Heritage Foundation, bo - rzecz dla tej instytucji nietypowa - nie wysłała ona zaproszeń do stałych gości ani do dziennikarzy. Nie stawiła się elita intelektualna konserwatystów, a długi wykład do amerykańskiej publiczności na temat zmagań z formacją postkomunistyczną w Polsce był czasem straconym. Można było poruszyć sprawy bezpieczeństwa energetycznego Europy, asertywnej polityki zagranicznej Rosji, sytuacji na Ukrainie i Białorusi i wywołać ciekawą dyskusję, zamiast próbować wprowadzać Amerykanów w tajniki naszej polityki wewnętrznej. Bo ta, prawdę powiedziawszy, niewiele ich obchodzi. BRUKSELA Ostatnia ofensywa dyplomatyczna, zwłaszcza wizyta w Brukseli, poprawiła notowania Polski w oczach polityków, wizerunek medialny jednak niewiele się zmienił. To zrozumiałe, dla lewicujących dziennikarzy i elit Polska Kaczyńskich jest a priori niemożliwa do zaakceptowania. Tuż przed przyjazdem premiera Kaczyńskiego do Brukseli gruchnęła wieść, że szef polskiego rządu chce się domagać możliwości wprowadzenia kar za homoseksualizm. Eurodeputowanym o opcji liberalnej, którzy na korytarzach Parlamentu Europejskiego przekazywali sobie tę plotkę, nawet przez myśl nie przeszło, że to żart. To najlepiej świadczy o rozmiarach paranoi. Swoją drogą Kaczyński faktycznie w Brukseli zachował się karygodnie, nie spełnił oczekiwań: nie opowiedział antysemickiego dowcipu, nie obraził rozmówców i nie zażądał wprowadzenia kary śmierci, grożąc wystąpieniem Polski z UE. I tego mu dziennikarze wybaczyć nie mogą. Brytyjczycy narzekali, że "powiedział im to, co chcieli usłyszeć", a Niemcy pisali o lekkim złagodzeniu stanowiska "zdecydowanego eurosceptyka". Nawet część polskich mediów próbowała zobaczyć skandal tam, gdzie go nie było. "Jedna wizyta, nawet jeśli pozbawiona kontrowersji i skandalu, nie jest w stanie zniwelować złego wizerunku. W ślad za słowami powinny pójść czyny"- pisał w belgijskim "Le Soir" Jurek Kuczkiewicz. Komentarze zagranicznych mediów po pierwszej zagranicznej wizycie Jarosława Kaczyńskiego były w najlepszym wypadku dosyć oględne. W porównaniu z pierwszą wizytą w Brukseli Kazimierza Marcinkiewicza ta miała o wiele bogatszy program i wzbudzała większe emocje. O ile Marcinkiewicz był pierwszym, niemal zupełnie w dodatku nieznanym wysłannikiem nowej, budzącej obawy władzy, o tyle Kaczyński był "tym Kaczyńskim", jedną drugą najsłynniejszego europejskiego duetu. O wiele lepsze były reakcje polityków. Spotkanie w cztery oczy z przewodniczącym Komisji Europejskiej Jose Barroso trwało prawie godzinę dłużej niż planowano, co nieczęsto się zdarza. Pracownicy Barroso podkreślają, że premier Kaczyński zrobił dobre wrażenie, rozmówców zaskoczył poczuciem humoru i mniejszą surowością niż się spodziewano. Podobna była reakcja przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Josepha Borrela, który w dodatku niedawną wizytą w Krakowie utrwalił sobie obraz "cywilizowanej Polski". W Krakowie Borrell mówił o swoim "uspokojeniu" po spotkaniu z Kaczyńskim. Przeczulony na punkcie praw gejów i tzw. praw człowieka Borrell z niemałym zdziwieniem skonstatował, że w Polsce stosy nie płoną i nic nie zapowiada, by zapłonęły. Wszyscy są zgodni, że łatwiej przekonać polityków niż dziennikarzy. Europejscy politycy obserwują sytuację w Polsce z zainteresowaniem, aczkolwiek lekko podszytym niepokojem. Dziennikarze - z wyczekiwaniem takiego rozwoju akcji, który będzie pasował do wcześniejszej tezy. HELSINKI Takiego PR mógłby Kaczyńskiemu pozazdrościć niejeden europejski przywódca. Jego konferencja prasowa w Helsinkach przyciągnęła tłum zachodnich dziennikarzy. Przyczyną był tekst w "European Voice", którego egzemplarze rozdawano żurnalistom. Na czołówce z wielkiego zdjęcia spoglądała twarz Kaczyńskiego przykryta flagą UE. Podpis głosił "Wschodząca gwiazda?", a obok cytat: "UE powinna stać się siłą militarną" Dyplomacja Marcinkiewicza była medialna. Były premier starał się sprawiać wrażenie rozluźnionego, obytego i zabawnego. Przez co szybko zyskiwał sympatię. W międzynarodowej dyplomacji sentymenty się jednak nie liczą. Marcinkiewiczowi brakowało tego, co ma dziś Jarosław Kaczyński, czyli doświadczenia politycznego i poparcia zaplecza w postaci rządzącej partii. Jarosław Kaczyński trochę wchodzi w buty Marcinkiewicza, ale jego rozmowa z Angelą Merkel czy Jose Luisem Zapatero odbywa się na zupełnie innym poziomie. Marcinkiewicz zjednywał duszą, a Kaczyński robi to intelektem, przy czym potrafi być zabawny. W Helsinkach po rozmowie z Zapatero stwierdził, że jest ona dowodem na "wielość i różnorodność poglądów, jakie panują w Unii Europejskiej". Na takie stwierdzenie Marcinkiewicz nie mógłby sobie pozwolić. |
Fot: A. Jagielak
Więcej możesz przeczytać w 38/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.