Leszek Balcerowicz był skazany na konflikt ze zdominowaną przez PiS sejmową komisją śledczą
Pokaż mi swoich wrogów, a powiem ci, jak bardzo jesteś ważny. To zdanie dobrze obrazuje, dlaczego Leszek Balcerowicz stał się głównym bohaterem sejmowej komisji śledczej ds. bankowości. Dla budowniczych IV RP prof. Balcerowicz to najważniejsza ikona III RP. I jeśli trzecią Rzeczpospolitą trzeba zastąpić czwartą, to przede wszystkim należy odbrązowić Leszka Balcerowicza. Choćby dlatego, że pozostaje on jedną z najważniejszych postaci najnowszej historii Polski. Gdy w grudniu 2002 r. "Wprost" i radiowa Trójka wybierały symbole III Rzeczypospolitej, w głosowaniu słuchaczy i czytelników Leszek Balcerowicz wygrał w kategorii ludzie, nieznacznie wyprzedzając Lecha Wałęsę i bardzo znacznie - Aleksandra Kwaśniewskiego.
Na ile wizerunek Balcerowicza jako symbolu III RP zmieni jego decyzja o niestawieniu się na przesłuchanie przed sejmową komisją badającą prywatyzację polskiego sektora bankowego? Dlaczego Balcerowicz tak postąpił? Czy nie spowodował w ten sposób powstania rys na swoim - tylko przez nielicznych kwestionowanym - wizerunku naczelnego ekonomisty III RP? Czy nie nadwerężył tego, o co tak zabiegał przez ostatnie 17 lat - stabilności polskiej waluty?
Żeby Balcerowicz nie był Balcerowiczem
Mimo że Leszek Balcerowicz nie jest autorem własnej teorii ekonomicznej, był wymieniany jako kandydat do Nagrody Nobla z ekonomii. Własna była jego polityka gospodarcza: ryzykowna politycznie i wymagająca dużej odwagi. I jako odważny polityk gospodarczy Leszek Balcerowicz przeszedł do historii - nie tylko polskiej. To jemu w dużej mierze zawdzięczamy, że dziś jesteśmy w Unii Europejskiej, w OECD, że nasza gospodarka, mimo wielu mankamentów, zalicza się do najlepszych w gronie państw rozwijających się. Z ogromnym uznaniem wypowiadali się o nim prof. Jeffrey Sachs, prof. Zbigniew Brzeziński czy Jan Nowak-Jeziorański. Theo Waigel, jeden z najbardziej znanych polityków gospodarczych Niemiec, powiedział, że stypendium przyznane kiedyś Balcerowiczowi było najlepszą inwestycją Fundacji im. Friedricha Eberta. Balcerowicza cenią m.in. Michel Camdessus, szef MFW w okresie wprowadzania w życie polskich reform, czy David Mulford, amerykański zastępca sekretarza skarbu. Zazdrościli go nam Czesi, Słowacy, Węgrzy. John Hopkins, ekonomiczna sława z uniwersytetu w Baltimore, poparł w liście opublikowanym w "Financial Times" i amerykańskim "Forbes" kandydaturę Balcerowicza na stanowisko szefa Banku Światowego. Widział go tam również "The New York Times". To wszystko dowodzi, że sejmowa komisja śledcza mierzy się z postacią legendą.
Spokój, uśmiech, pobłażliwość w stosunku do nawet najbardziej agresywnych posłów - taki miał być Leszek Balcerowicz w trakcie przesłuchiwania go przez członków sejmowej komisji badającej w poprzedniej kadencji sprawę prywatyzacji PZU. Wyszło, ku przerażeniu obserwującego przesłuchanie grona jego doradców, całkiem inaczej. Ściągnięta twarz, niezadowolenie, czasem lekceważenie. Żeby nie powtórzyć tamtych błędów, do wystąpienia przed komisją badającą prywatyzację polskich banków Balcerowicza przygotowywał już kilkunastoosobowy sztab. Z naszych informacji wynika, że zestawiono listę kilkuset ewentualnych pytań i odpowiedzi. Formalnie wszystko zapięto na ostatni guzik, tak aby obserwujący przesłuchanie Polacy dostrzegli w Balcerowiczu męża stanu, ostoję naszych finansów.
Otoczenie Balcerowicza było jednak pełne obaw, że stanie się tak jak poprzednio. Kilkanaście sekund po zadaniu pierwszego pytania - czy to przez przewodniczącego Artura Zawiszę, czy przez posła Adama Hofmana (na obu zresztą złożył już doniesienie do prokuratury) - prezes NBP zdenerwuje się, obrazi, zlekceważy, zacznie, tak jak czasem zdarza mu się podczas spotkań w banku, uderzać pięścią w stół, podnosić głos.
W poprzedniej komisji Balcerowicz był jednak tylko jednym z drugoplanowych świadków. Obecna komisja jest wyraźnie wymierzona w niego. Niekorzystny dla niego przebieg przesłuchań może po prostu oznaczać jeśli nie koniec, to nadwerężenie legendy Balcerowicza. Do takiego biegu wypadków nie chcą dopuścić doradcy prezesa NBP - dla dobra finansów państwa. Zdaniem wielu ekonomistów, atak na szefa banku centralnego może doprowadzić do zawirowań bliskich kryzysowi walutowemu, na co nie ma żadnych dowodów. Tym bardziej że gdy Balcerowicz zeznawał przed komisją ds. PZU, zawirowań nie było. Stąd taktyka, żeby zrobić wszystko, aby przed ogłoszeniem wyroku Trybunału Konstytucyjnego (21 września) nie doszło do starcia Balcerowicz - komisja. Z naszych informacji wynika, że zarówno Leszek Balcerowicz, jak i jego doradcy analizowali poglądy sędziów przygotowujących orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego. Notabene prezes TK Marek Safjan jest dobrym znajomym Balcerowicza. I są podobno dobrej myśli.
Balcerowiczów dwóch
Leszka Balcerowicza porównywano do kilku profesorów światowej sławy, a także do dwóch doktorów. W sensie pozytywnym do Ludwiga Erharda, autora niemieckiej reformy walutowej, twórcy niemieckiego "cudu gospodarczego". Obraźliwie do Josefa Mengele - zbrodniarza wojennego (zrobił to Maciej Jankowski, jeden z liderów "Solidarności"). To drugie porównanie ma też nieco łagodniejsze wersje: "największy szkodnik, polski szubrawiec" (Andrzej Lepper) oraz wersje niemal już pochlebne: "sprawca ČprzestrzeleniaÇ reformy" (Grzegorz W. Kołodko) czy "człowiek, który tak chłodził gospodarkę, że ją zaziębił" (Jarosław Kalinowski). W zależności od punktu widzenia (i interesu politycznego) mamy zatem obraz opatrznościowego męża stanu lub krwiożerczego liberała, który - co najmniej - skazał miliony osób na nędzę. Obydwa te wizerunki są w oczywisty sposób nieprawdziwe: prof. Balcerowicz jest świetnie wykształconym ekonomistą i dobrym - choć nie zawsze skutecznym - politykiem gospodarczym. W odróżnieniu od ignorantów wypowiadających ekonomiczne idiotyzmy przejdzie do historii jako ten, który "tygrysim skokiem" rozpoczął polskie reformy gospodarcze i przeprowadził naszą gospodarkę przez pierwszy etap transformacji. Na pewno jednak nie został obdarzony wybitnym talentem politycznym, a porównanie z Ludwigiem Erhardem jest nietrafne także z tego powodu, że polityk CDU zwykł był mawiać (i potrafił tę zasadę wcielać w życie): "Kompromis to dzielenie ciastka w ten sposób, aby każdy z partnerów wierzył, że otrzymał większy kawałek". Natomiast kiedy ciastko dzielił Balcerowicz, każdy obdarowany był przekonany, iż został poszkodowany.
Liberał socjalny
Ci, którzy chcą pogrążyć Balcerowicza jako "krwawego liberała" i jednocześnie nie dokonać gwałtu na elementarnej wiedzy ekonomicznej, są w trudnym położeniu. Najczęściej wysuwanych zarzutów - "przestrzelenia parametrów reformy" (zwłaszcza kursu walutowego), "przechłodzenia gospodarki w latach 1997-1999" oraz chęci wdrożenia "niesprawiedliwego" podatku liniowego - nie da się bowiem uzasadnić. Przez 15 lat nikt nie udowodnił (a za pomocą modeli ekonometrycznych, teoretycznie, jest to możliwe), że polska gospodarka na początku przemian - w której dostępna, jak mówią ekonomiści, oferta podażowa ograniczała się do musztardy i octu, zaś ceny rosły w tempie 100 proc. miesięcznie - mogła odzyskać równowagę przy niższym kursie dolara do złotego, szybszym wzroście płac i mniejszej restrykcyjności budżetu. Gdyby jednak nawet ktoś taki dowód przeprowadził (a robią to z marnym skutkiem ekonomiści, zwłaszcza z grona skupionego w Polskim Towarzystwie Ekonomicznym), byłaby to mądrość po fakcie.
W 1989 r. nikt na świecie nie był pewny, czy taki manewr w ogóle jest możliwy. Tak samo można potraktować wyliczenia niektórych ekonomistów, że uwolnienie kursu złotego niepotrzebnie kosztowało nas ponad kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt miliardów dolarów. Obstajemy przy głoszonym od wielu lat na łamach "Wprost" poglądzie, że skoro zdecydowa-liśmy się na początku lat 90. na kurację wstrząsową, jako najlepszy rodzaj terapii, dużo lepiej było przedawkować i się wyleczyć (nawet kosztem wielu miliardów dolarów) niż, przy środkach łagodniejszych, patrzeć, jak leczenie nie przynosi skutku.
Więcej na rzeczy jest w twierdzeniu przeciwstawnym, że terapia szokowa była zbyt słaba, zbyt krótka i za mało rozległa. Tyle że to nie zależało tylko od Balcerowicza. Poza tym dotyczy to już roku 1991, kiedy w imię spokoju społecznego osłabiono dyscyplinę fiskalną i zaczęto tolerować niewywiązywanie się przedsiębiorstw ze zobowiązań podatkowych, a potem zwiększono wydatki socjalne budżetu. Państwo nie spieszyło się wtedy z prywatyzacją i, co gorsza, zezwalało na wegetację zbankrutowanych przedsiębiorstw państwowych. Zatrzymano także reformę, nie komercjalizując i nie zmuszając do rynkowego funkcjonowania przedsiębiorstw sektora publicznego. W efekcie tego złagodzenia kursu, po roku 1990, w którym to jedyny raz w ostatnim półwieczu budżet był zrównoważony, dorobiliśmy się jego deficytu (5 proc. PKB!), finansowanego na dodatek kredytem banku centralnego, czyli emisją pustego pieniądza. Być może społeczeństwo rzeczywiście musiało się oswoić z rygorami rynku (wszak ośmioprocentowe bezrobocie jawiło się wtedy wszystkim jako koszmarnie duże), a dalsze dokręcanie rynkowej śruby mogło się skończyć na ulicy.
Bzdurą jest krytyka Balcerowicza za jego pomysł (gdy był ministrem finansów) wprowadzenia podatku liniowego. Wedle powszechnej opinii ekonomistów, jest to bowiem podatek optymalny (co nie oznacza, że cieszący się społeczną akceptacją), a jego ówcześni krytycy z kręgów SLD i PSL jakoś nie zauważyli, że namiastka podatku dochodowego płacona przez rolników (czyli podatek gruntowy) zawsze miała liniowy charakter. Na dodatek - w odróżnieniu od propozycji Balcerowicza - czysto liniowy. To, co zaproponowano w słynnej "białej księdze" (okres rządów Jerzego Buzka), nie było bowiem podatkiem liniowym tylko płaskim, zawierającym kwotę wolną od podatku i dopuszczającym pewne ulgi (w istocie było to coś między przedwyborczymi propozycjami prof. Zyty Gilowskiej a zapowiedzią dwustopniowego podatku, zgłoszoną przez PiS). Zmiana ta (podobnie jak wprowadzone później przez następców Balcerowicza obniżenie CIT) byłaby jednak oczywistym krokiem w dobrym kierunku i jedyne, co jej można zarzucić, to próbę fatalnego marketingowo sposobu wprowadzenia, na dodatek bez zapewnienia poparcia AWS i UW.
Gołąb kontra jastrząb
Drugim, po reformie państwa z początku lat 90., znaczącym wątkiem w ocenie roli prof. Balcerowicza w najnowszej polskiej historii jest jego prezesura w NBP, a zwłaszcza przewodniczenie ustalającej stopy procentowe Radzie Polityki Pieniężnej. W świetle dostępnych informacji o wynikach głosowania w RPP pada mit o Leszku Balcerowiczu jako wielkim jastrzębiu polityki monetarnej. Bywało bowiem i tak, że podwyżek stóp procentowych nie wprowadzano przy remisie w głosowaniu dzięki temu, że w takiej sytuacji głos prezesa NBP liczy się podwójnie. Rozdwojenie jaźni profesora? - Nie znosił sytuacji, w których znajdował się w gronie przegranych - tłumaczy jeden z jego najbliższych współpracowników. Leszek Balcerowicz nie miał nic przeciwko temu, że porównywano go z szefami amerykańskiej Rezerwy Federalnej (Fed). Pamiętał jednak, że poprzednik słynnego Alana Greenspana Paul Volcker podał się do dymisji, gdy zaczął przegrywać głosowania z członkami swojej rady. Balcerowicz zaś chciał przejść do historii jako polski Greenspan. Lawirował więc między jastrzębiami i gołębiami.
Choć tak naprawdę prof. Balcerowicz nigdy nie cenił gołębi. NBP pod jego rządami nigdy nie był gołębnikiem, raczej jastrzębim gniazdem. Przyciągał do siebie zdeklarowanych jastrzębi finansowych, takich jak Ryszard Petru, Marek Dąbrowski, Bogusław Grabowski, Jerzy Pruski, Andrzej Bratkowski, Krzysztof Rybiński. I wymagał od nich nie tylko niezłomności w poglądach, ale także podobnego do własnego stosunku do pracy, tzn. pełnej dyspozycyjności - od wczesnego rana do późnej nocy. Jastrzębiego trybu pracy nie zaakceptował, jak opowiadają osoby z kręgu NBP, na przykład Andrzej Bratkowski. I po kolejnej konfrontacji z szefem musiał odejść. Z kolei Rybiński, próbujący zachować pewną samodzielność w ocenach sytuacji ekonomicznej, został odsunięty na pobocze tej instytucji (ze względu na kadencyjność nie można go zwolnić ze stanowiska). Balcerowicz ostro krytykował "gołębią" sytuację z pierwszej połowy lat 90., gdy bankiem centralnym rządziła Hanna Gronkiewicz-Waltz. Jednocześnie czuje respekt przed silnymi osobowościami, które nie zawsze mu ulegają. Do takich osób zalicza się na przykład Alicja Kornasiewicz.
Sukces, czyli porażka
Choć część polityków i ekonomistów próbuje obarczać Leszka Balcerowicza winą na przykład za to, że na początku lat 90., gdy był w rządzie, w polskim prawie gospodarczym powstała trzydniowa, znana tylko wtajemniczonym furtka, dzięki której nastąpił ogromny, niekontrolowany import wielu towarów, w tym spirytusu, ocena Leszka Balcerowicza jako polityka gospodarczego musi być pozytywna. Pozostaje jednak pytanie, dlaczego wywołuje on tak negatywne reakcje u polityków innych opcji i - co gorsza - znacznej części społeczeństwa. Wyjaśnienie fenomenu, dlaczego Balcerowicz zamienia sukces swoich działań gospodarczych w porażkę polityczną, jest związane w dużej mierze z jego osobowością. W szerszym odbiorze społecznym nieakceptowany jest jego oschły i dość wyniosły sposób wysławiania się. Trudno zrozumieć, dlaczego prof. Balcerowicz, oceniany przez studentów jako znakomity, komunikatywny i dowcipny wykładowca, przeistacza się w osobę wywołującą odruch obronny. Jest bowiem faktem, że w badaniach opinii Balcerowicz miał zawsze bardzo duży elektorat negatywny.
Jak wyznała Ewa Balcerowicz, jej mąż nie dyskutuje, tylko wydaje polecenia, zachowując się tak, jakby zawsze miał rację (a - jak dodała - rację ma "na ogół"). Profesor często nie potrafi też ukryć pewnej małostkowości, co przyczyniło się do tego, iż nigdy nie zbudował politycznego zaplecza. Mimo że miał wielu sympatyków, to nie miał oddanych przyjaciół, lecz jedynie wykonawców woli (z którymi często, jak choćby z Andrzejem Bratkowskim, rozstawał się w niezgodzie). Właściwie nigdy nie stworzył sobie szerszego zaplecza politycznego, i to nawet wtedy, kiedy przez pięć lat (1995--2000) pełnił funkcję szefa jednej z największych partii - Unii Wolności. Na początku lat 90. był na przykład zaciekle atakowany przez środowisko "Gazety Wyborczej" - za kapitalizm bez ludzkiej twarzy. Miał starcia z Marianem Krzaklewskim, z Jerzym Buzkiem. Krytykował na posiedzeniach członków KERM, mających inne niż on zdanie. Czasem jego reakcje (choć zwykle miał rację) były po prostu impertynenckie, jak podczas starcia o finanse służby zdrowia z ówczesną wiceminister zdrowia Anną Knysok. Do podobnych zadrażnień dochodziło zresztą także później, gdy pełnił funkcję szefa NBP. Przykładowo, na posiedzeniu Komisji Nadzoru Bankowego, kiedy rozpatrywano niejasności wokół fuzji PKO SA i BPH, zachował się mało elegancko wobec reprezentującego skarb państwa wiceministra Pawła Szałamachy. Podobnie zachowywał się w stosunku do wielbiącej go wcześniej prof. Zyty Gilowskiej. Gdy uznawał, że któryś z jego współpracowników nie spełnia jego oczekiwań intelektualnych, pozbywał się go ze swojego grona. Nie akceptował powszechnej w polityce zasady, że nie wystarczy mieć rację (choć to oczywiście nigdy nie szkodzi), ale - przede wszystkim - należy mieć większość do tej racji.
Leszek Balcerowicz popełniał błędy, których nie powinien popełniać wytrawny polityk. Dobrym przykładem są jego relacje z fundacją CASE. Kiedy został prezesem NBP, nie zrezygnował z udziału w radzie CASE. (Potem szefem fundacji została jego żona). Teraz posłowie komisji traktują to jako typowy przykład konfliktu interesów, zwłaszcza w sytuacji gdy bank centralny zasilał darowiznami fundację CASE oraz gdy robiły to także banki komercyjne w wielu sytuacjach zależne od decyzji nadzoru bankowego, którego szefem był prezes NBP. W ten sposób prof. Balcerowicz mógł się przyczynić do nadwerężenia tego, o co zawsze z ogromną determinacją zabiegał - dobrego imienia banku centralnego i bezpieczeństwa systemu walutowego.
Pożarty przez rewolucję
Balcerowicz mimo błędów, które popełnił, przeszedł do polskiej historii. Niektórzy jego zwolennicy uważają, że ten niewątpliwy twórca polskiej reformy (nie ujmując niczego innym, to on wziął na siebie ciężar decyzji) dobrze by zrobił, wycofując się w połowie lat 90. z życia politycznego. Gdyby tak postąpił, jest prawdopodobne, że przy kryzysie pierwszych lat nowego wieku wdzięczni rodacy wynieśliby go do władzy. Postąpił inaczej. Może to dowodzić, że rewolucja jednak pożera swoje dzieci.
Na ile wizerunek Balcerowicza jako symbolu III RP zmieni jego decyzja o niestawieniu się na przesłuchanie przed sejmową komisją badającą prywatyzację polskiego sektora bankowego? Dlaczego Balcerowicz tak postąpił? Czy nie spowodował w ten sposób powstania rys na swoim - tylko przez nielicznych kwestionowanym - wizerunku naczelnego ekonomisty III RP? Czy nie nadwerężył tego, o co tak zabiegał przez ostatnie 17 lat - stabilności polskiej waluty?
Żeby Balcerowicz nie był Balcerowiczem
Mimo że Leszek Balcerowicz nie jest autorem własnej teorii ekonomicznej, był wymieniany jako kandydat do Nagrody Nobla z ekonomii. Własna była jego polityka gospodarcza: ryzykowna politycznie i wymagająca dużej odwagi. I jako odważny polityk gospodarczy Leszek Balcerowicz przeszedł do historii - nie tylko polskiej. To jemu w dużej mierze zawdzięczamy, że dziś jesteśmy w Unii Europejskiej, w OECD, że nasza gospodarka, mimo wielu mankamentów, zalicza się do najlepszych w gronie państw rozwijających się. Z ogromnym uznaniem wypowiadali się o nim prof. Jeffrey Sachs, prof. Zbigniew Brzeziński czy Jan Nowak-Jeziorański. Theo Waigel, jeden z najbardziej znanych polityków gospodarczych Niemiec, powiedział, że stypendium przyznane kiedyś Balcerowiczowi było najlepszą inwestycją Fundacji im. Friedricha Eberta. Balcerowicza cenią m.in. Michel Camdessus, szef MFW w okresie wprowadzania w życie polskich reform, czy David Mulford, amerykański zastępca sekretarza skarbu. Zazdrościli go nam Czesi, Słowacy, Węgrzy. John Hopkins, ekonomiczna sława z uniwersytetu w Baltimore, poparł w liście opublikowanym w "Financial Times" i amerykańskim "Forbes" kandydaturę Balcerowicza na stanowisko szefa Banku Światowego. Widział go tam również "The New York Times". To wszystko dowodzi, że sejmowa komisja śledcza mierzy się z postacią legendą.
Spokój, uśmiech, pobłażliwość w stosunku do nawet najbardziej agresywnych posłów - taki miał być Leszek Balcerowicz w trakcie przesłuchiwania go przez członków sejmowej komisji badającej w poprzedniej kadencji sprawę prywatyzacji PZU. Wyszło, ku przerażeniu obserwującego przesłuchanie grona jego doradców, całkiem inaczej. Ściągnięta twarz, niezadowolenie, czasem lekceważenie. Żeby nie powtórzyć tamtych błędów, do wystąpienia przed komisją badającą prywatyzację polskich banków Balcerowicza przygotowywał już kilkunastoosobowy sztab. Z naszych informacji wynika, że zestawiono listę kilkuset ewentualnych pytań i odpowiedzi. Formalnie wszystko zapięto na ostatni guzik, tak aby obserwujący przesłuchanie Polacy dostrzegli w Balcerowiczu męża stanu, ostoję naszych finansów.
Otoczenie Balcerowicza było jednak pełne obaw, że stanie się tak jak poprzednio. Kilkanaście sekund po zadaniu pierwszego pytania - czy to przez przewodniczącego Artura Zawiszę, czy przez posła Adama Hofmana (na obu zresztą złożył już doniesienie do prokuratury) - prezes NBP zdenerwuje się, obrazi, zlekceważy, zacznie, tak jak czasem zdarza mu się podczas spotkań w banku, uderzać pięścią w stół, podnosić głos.
W poprzedniej komisji Balcerowicz był jednak tylko jednym z drugoplanowych świadków. Obecna komisja jest wyraźnie wymierzona w niego. Niekorzystny dla niego przebieg przesłuchań może po prostu oznaczać jeśli nie koniec, to nadwerężenie legendy Balcerowicza. Do takiego biegu wypadków nie chcą dopuścić doradcy prezesa NBP - dla dobra finansów państwa. Zdaniem wielu ekonomistów, atak na szefa banku centralnego może doprowadzić do zawirowań bliskich kryzysowi walutowemu, na co nie ma żadnych dowodów. Tym bardziej że gdy Balcerowicz zeznawał przed komisją ds. PZU, zawirowań nie było. Stąd taktyka, żeby zrobić wszystko, aby przed ogłoszeniem wyroku Trybunału Konstytucyjnego (21 września) nie doszło do starcia Balcerowicz - komisja. Z naszych informacji wynika, że zarówno Leszek Balcerowicz, jak i jego doradcy analizowali poglądy sędziów przygotowujących orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego. Notabene prezes TK Marek Safjan jest dobrym znajomym Balcerowicza. I są podobno dobrej myśli.
Balcerowiczów dwóch
Leszka Balcerowicza porównywano do kilku profesorów światowej sławy, a także do dwóch doktorów. W sensie pozytywnym do Ludwiga Erharda, autora niemieckiej reformy walutowej, twórcy niemieckiego "cudu gospodarczego". Obraźliwie do Josefa Mengele - zbrodniarza wojennego (zrobił to Maciej Jankowski, jeden z liderów "Solidarności"). To drugie porównanie ma też nieco łagodniejsze wersje: "największy szkodnik, polski szubrawiec" (Andrzej Lepper) oraz wersje niemal już pochlebne: "sprawca ČprzestrzeleniaÇ reformy" (Grzegorz W. Kołodko) czy "człowiek, który tak chłodził gospodarkę, że ją zaziębił" (Jarosław Kalinowski). W zależności od punktu widzenia (i interesu politycznego) mamy zatem obraz opatrznościowego męża stanu lub krwiożerczego liberała, który - co najmniej - skazał miliony osób na nędzę. Obydwa te wizerunki są w oczywisty sposób nieprawdziwe: prof. Balcerowicz jest świetnie wykształconym ekonomistą i dobrym - choć nie zawsze skutecznym - politykiem gospodarczym. W odróżnieniu od ignorantów wypowiadających ekonomiczne idiotyzmy przejdzie do historii jako ten, który "tygrysim skokiem" rozpoczął polskie reformy gospodarcze i przeprowadził naszą gospodarkę przez pierwszy etap transformacji. Na pewno jednak nie został obdarzony wybitnym talentem politycznym, a porównanie z Ludwigiem Erhardem jest nietrafne także z tego powodu, że polityk CDU zwykł był mawiać (i potrafił tę zasadę wcielać w życie): "Kompromis to dzielenie ciastka w ten sposób, aby każdy z partnerów wierzył, że otrzymał większy kawałek". Natomiast kiedy ciastko dzielił Balcerowicz, każdy obdarowany był przekonany, iż został poszkodowany.
Liberał socjalny
Ci, którzy chcą pogrążyć Balcerowicza jako "krwawego liberała" i jednocześnie nie dokonać gwałtu na elementarnej wiedzy ekonomicznej, są w trudnym położeniu. Najczęściej wysuwanych zarzutów - "przestrzelenia parametrów reformy" (zwłaszcza kursu walutowego), "przechłodzenia gospodarki w latach 1997-1999" oraz chęci wdrożenia "niesprawiedliwego" podatku liniowego - nie da się bowiem uzasadnić. Przez 15 lat nikt nie udowodnił (a za pomocą modeli ekonometrycznych, teoretycznie, jest to możliwe), że polska gospodarka na początku przemian - w której dostępna, jak mówią ekonomiści, oferta podażowa ograniczała się do musztardy i octu, zaś ceny rosły w tempie 100 proc. miesięcznie - mogła odzyskać równowagę przy niższym kursie dolara do złotego, szybszym wzroście płac i mniejszej restrykcyjności budżetu. Gdyby jednak nawet ktoś taki dowód przeprowadził (a robią to z marnym skutkiem ekonomiści, zwłaszcza z grona skupionego w Polskim Towarzystwie Ekonomicznym), byłaby to mądrość po fakcie.
W 1989 r. nikt na świecie nie był pewny, czy taki manewr w ogóle jest możliwy. Tak samo można potraktować wyliczenia niektórych ekonomistów, że uwolnienie kursu złotego niepotrzebnie kosztowało nas ponad kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt miliardów dolarów. Obstajemy przy głoszonym od wielu lat na łamach "Wprost" poglądzie, że skoro zdecydowa-liśmy się na początku lat 90. na kurację wstrząsową, jako najlepszy rodzaj terapii, dużo lepiej było przedawkować i się wyleczyć (nawet kosztem wielu miliardów dolarów) niż, przy środkach łagodniejszych, patrzeć, jak leczenie nie przynosi skutku.
Więcej na rzeczy jest w twierdzeniu przeciwstawnym, że terapia szokowa była zbyt słaba, zbyt krótka i za mało rozległa. Tyle że to nie zależało tylko od Balcerowicza. Poza tym dotyczy to już roku 1991, kiedy w imię spokoju społecznego osłabiono dyscyplinę fiskalną i zaczęto tolerować niewywiązywanie się przedsiębiorstw ze zobowiązań podatkowych, a potem zwiększono wydatki socjalne budżetu. Państwo nie spieszyło się wtedy z prywatyzacją i, co gorsza, zezwalało na wegetację zbankrutowanych przedsiębiorstw państwowych. Zatrzymano także reformę, nie komercjalizując i nie zmuszając do rynkowego funkcjonowania przedsiębiorstw sektora publicznego. W efekcie tego złagodzenia kursu, po roku 1990, w którym to jedyny raz w ostatnim półwieczu budżet był zrównoważony, dorobiliśmy się jego deficytu (5 proc. PKB!), finansowanego na dodatek kredytem banku centralnego, czyli emisją pustego pieniądza. Być może społeczeństwo rzeczywiście musiało się oswoić z rygorami rynku (wszak ośmioprocentowe bezrobocie jawiło się wtedy wszystkim jako koszmarnie duże), a dalsze dokręcanie rynkowej śruby mogło się skończyć na ulicy.
Bzdurą jest krytyka Balcerowicza za jego pomysł (gdy był ministrem finansów) wprowadzenia podatku liniowego. Wedle powszechnej opinii ekonomistów, jest to bowiem podatek optymalny (co nie oznacza, że cieszący się społeczną akceptacją), a jego ówcześni krytycy z kręgów SLD i PSL jakoś nie zauważyli, że namiastka podatku dochodowego płacona przez rolników (czyli podatek gruntowy) zawsze miała liniowy charakter. Na dodatek - w odróżnieniu od propozycji Balcerowicza - czysto liniowy. To, co zaproponowano w słynnej "białej księdze" (okres rządów Jerzego Buzka), nie było bowiem podatkiem liniowym tylko płaskim, zawierającym kwotę wolną od podatku i dopuszczającym pewne ulgi (w istocie było to coś między przedwyborczymi propozycjami prof. Zyty Gilowskiej a zapowiedzią dwustopniowego podatku, zgłoszoną przez PiS). Zmiana ta (podobnie jak wprowadzone później przez następców Balcerowicza obniżenie CIT) byłaby jednak oczywistym krokiem w dobrym kierunku i jedyne, co jej można zarzucić, to próbę fatalnego marketingowo sposobu wprowadzenia, na dodatek bez zapewnienia poparcia AWS i UW.
Gołąb kontra jastrząb
Drugim, po reformie państwa z początku lat 90., znaczącym wątkiem w ocenie roli prof. Balcerowicza w najnowszej polskiej historii jest jego prezesura w NBP, a zwłaszcza przewodniczenie ustalającej stopy procentowe Radzie Polityki Pieniężnej. W świetle dostępnych informacji o wynikach głosowania w RPP pada mit o Leszku Balcerowiczu jako wielkim jastrzębiu polityki monetarnej. Bywało bowiem i tak, że podwyżek stóp procentowych nie wprowadzano przy remisie w głosowaniu dzięki temu, że w takiej sytuacji głos prezesa NBP liczy się podwójnie. Rozdwojenie jaźni profesora? - Nie znosił sytuacji, w których znajdował się w gronie przegranych - tłumaczy jeden z jego najbliższych współpracowników. Leszek Balcerowicz nie miał nic przeciwko temu, że porównywano go z szefami amerykańskiej Rezerwy Federalnej (Fed). Pamiętał jednak, że poprzednik słynnego Alana Greenspana Paul Volcker podał się do dymisji, gdy zaczął przegrywać głosowania z członkami swojej rady. Balcerowicz zaś chciał przejść do historii jako polski Greenspan. Lawirował więc między jastrzębiami i gołębiami.
Choć tak naprawdę prof. Balcerowicz nigdy nie cenił gołębi. NBP pod jego rządami nigdy nie był gołębnikiem, raczej jastrzębim gniazdem. Przyciągał do siebie zdeklarowanych jastrzębi finansowych, takich jak Ryszard Petru, Marek Dąbrowski, Bogusław Grabowski, Jerzy Pruski, Andrzej Bratkowski, Krzysztof Rybiński. I wymagał od nich nie tylko niezłomności w poglądach, ale także podobnego do własnego stosunku do pracy, tzn. pełnej dyspozycyjności - od wczesnego rana do późnej nocy. Jastrzębiego trybu pracy nie zaakceptował, jak opowiadają osoby z kręgu NBP, na przykład Andrzej Bratkowski. I po kolejnej konfrontacji z szefem musiał odejść. Z kolei Rybiński, próbujący zachować pewną samodzielność w ocenach sytuacji ekonomicznej, został odsunięty na pobocze tej instytucji (ze względu na kadencyjność nie można go zwolnić ze stanowiska). Balcerowicz ostro krytykował "gołębią" sytuację z pierwszej połowy lat 90., gdy bankiem centralnym rządziła Hanna Gronkiewicz-Waltz. Jednocześnie czuje respekt przed silnymi osobowościami, które nie zawsze mu ulegają. Do takich osób zalicza się na przykład Alicja Kornasiewicz.
Sukces, czyli porażka
Choć część polityków i ekonomistów próbuje obarczać Leszka Balcerowicza winą na przykład za to, że na początku lat 90., gdy był w rządzie, w polskim prawie gospodarczym powstała trzydniowa, znana tylko wtajemniczonym furtka, dzięki której nastąpił ogromny, niekontrolowany import wielu towarów, w tym spirytusu, ocena Leszka Balcerowicza jako polityka gospodarczego musi być pozytywna. Pozostaje jednak pytanie, dlaczego wywołuje on tak negatywne reakcje u polityków innych opcji i - co gorsza - znacznej części społeczeństwa. Wyjaśnienie fenomenu, dlaczego Balcerowicz zamienia sukces swoich działań gospodarczych w porażkę polityczną, jest związane w dużej mierze z jego osobowością. W szerszym odbiorze społecznym nieakceptowany jest jego oschły i dość wyniosły sposób wysławiania się. Trudno zrozumieć, dlaczego prof. Balcerowicz, oceniany przez studentów jako znakomity, komunikatywny i dowcipny wykładowca, przeistacza się w osobę wywołującą odruch obronny. Jest bowiem faktem, że w badaniach opinii Balcerowicz miał zawsze bardzo duży elektorat negatywny.
Jak wyznała Ewa Balcerowicz, jej mąż nie dyskutuje, tylko wydaje polecenia, zachowując się tak, jakby zawsze miał rację (a - jak dodała - rację ma "na ogół"). Profesor często nie potrafi też ukryć pewnej małostkowości, co przyczyniło się do tego, iż nigdy nie zbudował politycznego zaplecza. Mimo że miał wielu sympatyków, to nie miał oddanych przyjaciół, lecz jedynie wykonawców woli (z którymi często, jak choćby z Andrzejem Bratkowskim, rozstawał się w niezgodzie). Właściwie nigdy nie stworzył sobie szerszego zaplecza politycznego, i to nawet wtedy, kiedy przez pięć lat (1995--2000) pełnił funkcję szefa jednej z największych partii - Unii Wolności. Na początku lat 90. był na przykład zaciekle atakowany przez środowisko "Gazety Wyborczej" - za kapitalizm bez ludzkiej twarzy. Miał starcia z Marianem Krzaklewskim, z Jerzym Buzkiem. Krytykował na posiedzeniach członków KERM, mających inne niż on zdanie. Czasem jego reakcje (choć zwykle miał rację) były po prostu impertynenckie, jak podczas starcia o finanse służby zdrowia z ówczesną wiceminister zdrowia Anną Knysok. Do podobnych zadrażnień dochodziło zresztą także później, gdy pełnił funkcję szefa NBP. Przykładowo, na posiedzeniu Komisji Nadzoru Bankowego, kiedy rozpatrywano niejasności wokół fuzji PKO SA i BPH, zachował się mało elegancko wobec reprezentującego skarb państwa wiceministra Pawła Szałamachy. Podobnie zachowywał się w stosunku do wielbiącej go wcześniej prof. Zyty Gilowskiej. Gdy uznawał, że któryś z jego współpracowników nie spełnia jego oczekiwań intelektualnych, pozbywał się go ze swojego grona. Nie akceptował powszechnej w polityce zasady, że nie wystarczy mieć rację (choć to oczywiście nigdy nie szkodzi), ale - przede wszystkim - należy mieć większość do tej racji.
Leszek Balcerowicz popełniał błędy, których nie powinien popełniać wytrawny polityk. Dobrym przykładem są jego relacje z fundacją CASE. Kiedy został prezesem NBP, nie zrezygnował z udziału w radzie CASE. (Potem szefem fundacji została jego żona). Teraz posłowie komisji traktują to jako typowy przykład konfliktu interesów, zwłaszcza w sytuacji gdy bank centralny zasilał darowiznami fundację CASE oraz gdy robiły to także banki komercyjne w wielu sytuacjach zależne od decyzji nadzoru bankowego, którego szefem był prezes NBP. W ten sposób prof. Balcerowicz mógł się przyczynić do nadwerężenia tego, o co zawsze z ogromną determinacją zabiegał - dobrego imienia banku centralnego i bezpieczeństwa systemu walutowego.
Pożarty przez rewolucję
Balcerowicz mimo błędów, które popełnił, przeszedł do polskiej historii. Niektórzy jego zwolennicy uważają, że ten niewątpliwy twórca polskiej reformy (nie ujmując niczego innym, to on wziął na siebie ciężar decyzji) dobrze by zrobił, wycofując się w połowie lat 90. z życia politycznego. Gdyby tak postąpił, jest prawdopodobne, że przy kryzysie pierwszych lat nowego wieku wdzięczni rodacy wynieśliby go do władzy. Postąpił inaczej. Może to dowodzić, że rewolucja jednak pożera swoje dzieci.
Więcej możesz przeczytać w 38/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.