Dla naszych filmowców Polska to kraj zamieszkiwany głównie przez zgwałcone kobiety, alkoholików, bezrobotnych, bandytów, szemranych biznesmenów i bezdusznych urzędników
Miało być jubileuszowo i optymistycznie. Wyszło jak zwykle, a nawet gorzej niż zwykle. O 31. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, po raz dwudziesty zorganizowanym w Gdyni, najlepiej by-łoby szybko zapomnieć. "Święto polskiego kina" zepsuli sami filmowcy, przywożąc nad Bałtyk dzieła ułomne w formie i depresyjne w treści. Sen krytyków o "kinie społecznie zaangażowanym" zamienił się w koszmar. Jeśli wierzyć naszym reżyserom, Polska to kraj zaludniony głównie przez toksyczne rodziny, sieroty, zgwałcone kobiety, alkoholików, ubogich emerytów, wyalienowanych yuppies, bezrobotnych, bandytów, szemranych biznesmanów, bezdusznych urzędników, dresiarzy i niepożądanych cudzoziemców. Do opowieści o ich niewesołych losach najlepiej pasują postprzemysłowe krajobrazy Górnego Śląska. "W tym miejscu skupiają się problemy Polski" - tłumaczy Robert Krzempek, reżyser filmu pod szyderczym tytułem "Czeka na nas świat". Bohaterom rodzimych produkcji nawet seks nie sprawia radości. Uprawiają go zwykle z minami męczenników. Na końcu tego tunelu widać jednak promyczek nadziei. Komedia "Statyści" świadczy, że nadwiślańska deprecha może się stać naszym towarem eksportowym. W udanym skądinąd obrazie Michała Kwiecińskiego do małego polskiego miasteczka zjeżdża ekipa filmowa z Chin, zwabiona famą o "najsmutniejszym narodzie na świecie".
Nic dziwnego, że sfrustrowanych uczestników festiwalu bardziej niż rywalizacja o Złote Lwy pasjonowały skandaliki. Pierwszym było odwołanie premiery filmu Volkera Schlšndorffa o Annie Walentynowicz. Drugim - odwołanie Anny Muchy z funkcji konferansjerki. Może zwyczaj szydzenia z filmów na chwilę przed ich pokazaniem przyjmie się na jakimś innym festiwalu?
Polak nie potrafi?
Wśród 24 filmów startujących w konkursie głównym było aż 14 reżyserskich debiutów. To festiwalowy rekord, ale jeśli tych czternastu panów jest przyszłością polskiego kina, to doprawdy nie zapowiada się ona różowo. Problem zaczyna się już na poziomie podstawowym - od niedopracowanego scenariusza. Potem dochodzą błędy realizacyjne oraz aktorzy nie umiejący się wyzbyć teatralnej maniery. Dzieła zniszczenia dopełnia niechlujny montaż. Powie ktoś: to rezultat braku doświadczenia. Tyle że statystyczny gdyński debiutant ma czterdziestkę na karku i od lat związany jest z branżą filmową. Wie też, jak odwrócić kota ogonem i z bałaganiarstwa zrobić cnotę (casus "Chaosu" Xawerego Żuławskiego). Gdyby dobrze funkcjonował nadzór producencki, większości tych nieszczęść dałoby się uniknąć, ale u nas producenta traktuje się wyłącznie jak dojną krowę.
Niektóre grzechy nominalnych żółtodziobów stały się również udziałem weteranów. Po dziesięciu latach milczenia Wiesław Saniewski powrócił z filmem inspirowanym głośną swego czasu sprawą zabójstwa młodej warszawskiej dziennikarki. Nie pomogło podpieranie się "Rashomonem" Kurosawy i "Powiększeniem" Antonioniego. Mimo dobrej roli Jana Frycza "Bezmiar sprawiedliwości" jest dziełem przeciętnym. Podobnie rzecz ma się z "Fundacją" Filipa Bajona - gogolowską według autora historią dwóch oszustów wykorzystujących lukę w nowej ustawie.
Z kolei Sławomir Fabicki w swoim pełnometrażowym debiucie cytuje "Ojca chrzestnego". Opowieść o moralnym upadku młodego boksera jest właściwie ilustracją ludowej mądrości o uczciwych, którym zawsze wiatr w oczy wieje. "Z odzysku" - film pokazany wcześniej i dobrze przyjęty w Cannes - tworzy fałszywą alternatywę: ciężka praca za małe pieniądze albo materialny sukces za cenę zostania bandytą. Reżyser samokrytycznie ocenił, że film "udał się w 50 procentach", co wszakże nie przeszkodziło w obwołaniu go czarnym koniem festiwalu.
Porażki ponieśli w Gdyni reżyserzy odwołujący się do poetyki westernu (Piotr Uklański - "Summer Love" ), horroru (Grzegorz Lewandowski - "Hiena") i dreszczowca (Konrad Niewolski - "Palimpsest"). W kinie gatunków niezbędna jest precyzja i autodyscyplina, a tych przymiotów wymienionym panom zabrakło. Uklański potrafi komponować efektowne kadry: śledzimy akcję a to z perspektywy leżącego na ulicy trupa, a to przez lufę rewolweru. Niestety, fabułę tego antywesternu najlepiej streszcza wzięty z niego dialog: "- Zgadnij, co to oznacza? - Nie wiem. - Absolutnie nic". Przykro patrzeć na Bogusława Lindę, który rolą zapijaczonego szeryfa masochisty kolejny raz próbuje odciąć się od swego wizerunku twardziela. Ponieważ "Summer Love" był najbardziej kontestowanym filmem festiwalu, można oczekiwać że Uklański, podobnie jak w wypadku niesławnej wystawy "Naziści", wykreuje się na ofiarę kołtuńskiej krytyki.
Trzej panowie K.
Co najbardziej zmieniło się w kinie polskim w XXI wieku? Parametry techniczne. Miło donieść, że wreszcie słychać większość padających z ekranu dialogów. Poprawiła się również strona wizualna. Arkadiusz Tomiak ("Hiena" i "Palimpsest"), Witold Adamek ("Samotność w sieci") i Joanna Dylewska ("Chłopiec na galopującym koniu") wykonują zdjęcia na światowym poziomie. Dobrze zaczęły grać dzieci, które niegdyś były zmorą polskiego kina. Z dorosłych aktorów największe wrażenie zrobiła sadomasochistyczna familia z "Placu Zbawiciela" (Ewa Wencel, Jowita Budnik, Arkadiusz Janiczek) i tradycyjnie Janusz Gajos (mnich w "Jasminum").
Mistrzowską klasę potwierdziło w Gdyni trzech reżyserów: Marek Koterski, Jan Jakub Kolski i - przede wszystkim - Krzysztof Krauze. Ten ostatni nie jest zbyt lubiany w środowisku filmowym, bo chadza własnymi drogami. W odróżnieniu od wielu kolegów, którzy wychodzą na plan z myślą, że jakoś to będzie, współtwórca "Placu Zbawiciela" podchodzi do swojej pracy bardzo poważnie. Miesiącami cyzeluje scenariusz i przeprowadza próby z aktorami.
Kto ma szansę dołączyć do tego tria? Może reżyser "Statystów" Michał nomen omen Kwieciński. Może debiutanci: Marek Stacharski ("Przebacz") i nie dopuszczony do konkursu Marek Gajczak ("Pod powierzchnią"). Pierwszy z tych filmów opowiada, jak łatwo zostać bandytą i jak trudno przestać nim być. Drugi penetruje mroczną stronę męskiego ego wystawionego na pokusy, które nawet świętego Antoniego sprowadziłyby na drogę grzechu.
Ostatnia taka Gdynia
W krótkim filmie laurce, nakręconym na 40-lecie Stowarzyszenia Filmowców Polskich, były prezes SFP Janusz Majewski oznajmia, że kiedyś głównym wrogiem naszego kina była cenzura, a dziś jest nim komercja. I nie on jeden tak sądzi. Organizatorzy planują usunięcie wszystkich "filmów rozrywkowych" z części konkursowej. Ich autorzy raczej nie zaprotestują, bo i oni stracili serce do imprezy od lat faworyzującej kino artystyczne (cokolwiek ten termin oznacza). Producent komedii "Tylko mnie kochaj", którą w kinach obejrzało ponad 1600 tys. widzów, po prostu zbojkotował festiwal. Grażyna Wolszczak, gwiazda "Ja wam pokażę!", pochwaliła się po pokazie, że nie przeczytała ani jednej recenzji tego filmu. Producent obiecał, że podaruje płytę DVD każdemu, kto pokaże legitymację prasową. Stać go na to, bo ekranizacja książki Katarzyny Grocholi ściągnęła przed ekrany 1300 tys. ludzi. Taka frekwencja jest poza zasięgiem filmów nagradzanych w Gdyni.
Tegoroczny festiwal, choć nie przyniósł wielkich odkryć ani wzruszeń, był pod pewnym względem przełomowy. Kończy się trwający od 1989 r. okres zamętu charakteryzujący się erozją dawnych wielkości (Wajda, Zanussi), powszechnym narzekaniem na brak kasy i daremnym wyczekiwaniem na pokoleniową i stylistyczną rewolucję. Jest wreszcie nowa ustawa o kinematografii, tylko patrzeć, jak na ekrany szeroką ławą wejdą obrazy hojnie sponsorowane przez Polski Instytut Sztuki Filmowej.
Jeśli jednak przypływom gotówki nie będzie towarzyszyć erupcja dobrych pomysłów i profesjonalizm ekip filmowych, dojdzie do wielkiego kociokwiku. Dziś wiadomo tylko jedno. Na zapowiadane przez Mirosława Borka, dyrektora artystycznego festiwalu, "odbudowanie zaufania widzów" przyjdzie jeszcze poczekać. Co najmniej do przyszłego roku.
Nic dziwnego, że sfrustrowanych uczestników festiwalu bardziej niż rywalizacja o Złote Lwy pasjonowały skandaliki. Pierwszym było odwołanie premiery filmu Volkera Schlšndorffa o Annie Walentynowicz. Drugim - odwołanie Anny Muchy z funkcji konferansjerki. Może zwyczaj szydzenia z filmów na chwilę przed ich pokazaniem przyjmie się na jakimś innym festiwalu?
Polak nie potrafi?
Wśród 24 filmów startujących w konkursie głównym było aż 14 reżyserskich debiutów. To festiwalowy rekord, ale jeśli tych czternastu panów jest przyszłością polskiego kina, to doprawdy nie zapowiada się ona różowo. Problem zaczyna się już na poziomie podstawowym - od niedopracowanego scenariusza. Potem dochodzą błędy realizacyjne oraz aktorzy nie umiejący się wyzbyć teatralnej maniery. Dzieła zniszczenia dopełnia niechlujny montaż. Powie ktoś: to rezultat braku doświadczenia. Tyle że statystyczny gdyński debiutant ma czterdziestkę na karku i od lat związany jest z branżą filmową. Wie też, jak odwrócić kota ogonem i z bałaganiarstwa zrobić cnotę (casus "Chaosu" Xawerego Żuławskiego). Gdyby dobrze funkcjonował nadzór producencki, większości tych nieszczęść dałoby się uniknąć, ale u nas producenta traktuje się wyłącznie jak dojną krowę.
Niektóre grzechy nominalnych żółtodziobów stały się również udziałem weteranów. Po dziesięciu latach milczenia Wiesław Saniewski powrócił z filmem inspirowanym głośną swego czasu sprawą zabójstwa młodej warszawskiej dziennikarki. Nie pomogło podpieranie się "Rashomonem" Kurosawy i "Powiększeniem" Antonioniego. Mimo dobrej roli Jana Frycza "Bezmiar sprawiedliwości" jest dziełem przeciętnym. Podobnie rzecz ma się z "Fundacją" Filipa Bajona - gogolowską według autora historią dwóch oszustów wykorzystujących lukę w nowej ustawie.
Z kolei Sławomir Fabicki w swoim pełnometrażowym debiucie cytuje "Ojca chrzestnego". Opowieść o moralnym upadku młodego boksera jest właściwie ilustracją ludowej mądrości o uczciwych, którym zawsze wiatr w oczy wieje. "Z odzysku" - film pokazany wcześniej i dobrze przyjęty w Cannes - tworzy fałszywą alternatywę: ciężka praca za małe pieniądze albo materialny sukces za cenę zostania bandytą. Reżyser samokrytycznie ocenił, że film "udał się w 50 procentach", co wszakże nie przeszkodziło w obwołaniu go czarnym koniem festiwalu.
Porażki ponieśli w Gdyni reżyserzy odwołujący się do poetyki westernu (Piotr Uklański - "Summer Love" ), horroru (Grzegorz Lewandowski - "Hiena") i dreszczowca (Konrad Niewolski - "Palimpsest"). W kinie gatunków niezbędna jest precyzja i autodyscyplina, a tych przymiotów wymienionym panom zabrakło. Uklański potrafi komponować efektowne kadry: śledzimy akcję a to z perspektywy leżącego na ulicy trupa, a to przez lufę rewolweru. Niestety, fabułę tego antywesternu najlepiej streszcza wzięty z niego dialog: "- Zgadnij, co to oznacza? - Nie wiem. - Absolutnie nic". Przykro patrzeć na Bogusława Lindę, który rolą zapijaczonego szeryfa masochisty kolejny raz próbuje odciąć się od swego wizerunku twardziela. Ponieważ "Summer Love" był najbardziej kontestowanym filmem festiwalu, można oczekiwać że Uklański, podobnie jak w wypadku niesławnej wystawy "Naziści", wykreuje się na ofiarę kołtuńskiej krytyki.
Trzej panowie K.
Co najbardziej zmieniło się w kinie polskim w XXI wieku? Parametry techniczne. Miło donieść, że wreszcie słychać większość padających z ekranu dialogów. Poprawiła się również strona wizualna. Arkadiusz Tomiak ("Hiena" i "Palimpsest"), Witold Adamek ("Samotność w sieci") i Joanna Dylewska ("Chłopiec na galopującym koniu") wykonują zdjęcia na światowym poziomie. Dobrze zaczęły grać dzieci, które niegdyś były zmorą polskiego kina. Z dorosłych aktorów największe wrażenie zrobiła sadomasochistyczna familia z "Placu Zbawiciela" (Ewa Wencel, Jowita Budnik, Arkadiusz Janiczek) i tradycyjnie Janusz Gajos (mnich w "Jasminum").
Mistrzowską klasę potwierdziło w Gdyni trzech reżyserów: Marek Koterski, Jan Jakub Kolski i - przede wszystkim - Krzysztof Krauze. Ten ostatni nie jest zbyt lubiany w środowisku filmowym, bo chadza własnymi drogami. W odróżnieniu od wielu kolegów, którzy wychodzą na plan z myślą, że jakoś to będzie, współtwórca "Placu Zbawiciela" podchodzi do swojej pracy bardzo poważnie. Miesiącami cyzeluje scenariusz i przeprowadza próby z aktorami.
Kto ma szansę dołączyć do tego tria? Może reżyser "Statystów" Michał nomen omen Kwieciński. Może debiutanci: Marek Stacharski ("Przebacz") i nie dopuszczony do konkursu Marek Gajczak ("Pod powierzchnią"). Pierwszy z tych filmów opowiada, jak łatwo zostać bandytą i jak trudno przestać nim być. Drugi penetruje mroczną stronę męskiego ego wystawionego na pokusy, które nawet świętego Antoniego sprowadziłyby na drogę grzechu.
Ostatnia taka Gdynia
W krótkim filmie laurce, nakręconym na 40-lecie Stowarzyszenia Filmowców Polskich, były prezes SFP Janusz Majewski oznajmia, że kiedyś głównym wrogiem naszego kina była cenzura, a dziś jest nim komercja. I nie on jeden tak sądzi. Organizatorzy planują usunięcie wszystkich "filmów rozrywkowych" z części konkursowej. Ich autorzy raczej nie zaprotestują, bo i oni stracili serce do imprezy od lat faworyzującej kino artystyczne (cokolwiek ten termin oznacza). Producent komedii "Tylko mnie kochaj", którą w kinach obejrzało ponad 1600 tys. widzów, po prostu zbojkotował festiwal. Grażyna Wolszczak, gwiazda "Ja wam pokażę!", pochwaliła się po pokazie, że nie przeczytała ani jednej recenzji tego filmu. Producent obiecał, że podaruje płytę DVD każdemu, kto pokaże legitymację prasową. Stać go na to, bo ekranizacja książki Katarzyny Grocholi ściągnęła przed ekrany 1300 tys. ludzi. Taka frekwencja jest poza zasięgiem filmów nagradzanych w Gdyni.
Tegoroczny festiwal, choć nie przyniósł wielkich odkryć ani wzruszeń, był pod pewnym względem przełomowy. Kończy się trwający od 1989 r. okres zamętu charakteryzujący się erozją dawnych wielkości (Wajda, Zanussi), powszechnym narzekaniem na brak kasy i daremnym wyczekiwaniem na pokoleniową i stylistyczną rewolucję. Jest wreszcie nowa ustawa o kinematografii, tylko patrzeć, jak na ekrany szeroką ławą wejdą obrazy hojnie sponsorowane przez Polski Instytut Sztuki Filmowej.
Jeśli jednak przypływom gotówki nie będzie towarzyszyć erupcja dobrych pomysłów i profesjonalizm ekip filmowych, dojdzie do wielkiego kociokwiku. Dziś wiadomo tylko jedno. Na zapowiadane przez Mirosława Borka, dyrektora artystycznego festiwalu, "odbudowanie zaufania widzów" przyjdzie jeszcze poczekać. Co najmniej do przyszłego roku.
LAUREACI |
---|
|
Więcej możesz przeczytać w 38/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.